Bogowie wojny. Część 2
Bogowie wojny. Część 2
SYNOWIE PIEKIEŁ
W pełnym wyposażeniu przebiegli niemal kilometr. Od czasu do czasu przystawali, obserwowali teren przez noktowizory i nasłuchiwali. Każdy z nich mógł przebiec co najmniej kilkanaście kilometrów, złapać oddech i wejść do walki, ale i tak dyszeli ciężko; ociekali potem. Było gorąco i wilgotno. Poruszali się po piasku, grząskim jak na plaży; na plecach dźwigali po kilkadziesiąt kilogramów wyposażenia. Twarze oblepiał im pył spod stóp, który drapał ich w gardła, właził pod ubranie – wszędzie. Musieli być szybcy i jednocześnie ostrożni.
Masakra nie wątpił, że w razie wpadki, francuski rząd wszystkiemu zaprzeczy. A możliwość wpadki była co najmniej duża. Cholernie mało wiemy, myślał przebierając nogami. Odczuwał coraz większe zmęczenie. Za mało nas. Powinniśmy mieć przynajmniej jeden moździerz… Innych na pewno męczyły podobne myśli. Oni tak, jak on, starali się teraz o tym nie myśleć. Było, jak było. Przeanalizowali różne scenariusze. Ułożyli możliwie najlepszy plan, jak najlepiej wykorzystujący to, czym dysponowali. A po co przejmować się tym, na co i tak nie ma się wpływu?
Ich atutem było wyszkolenie i doświadczenie oraz, poniekąd, wyposażenie – tyle ile udało im się przywieźć w trzech cywilnych samochodach i dalej przydźwigać na plecach… Wszystko inne działało przeciwko nim.
Każdy napotkany człowiek stanowił zagrożenie, pośrednie lub bezpośrednie.
Musieli uwinąć się w jedną noc. W każdej chwili zakładnicy mogli być gdzieś przeniesieni, na przykład, gdyby porywacze dowiedzieli się, że tamten bad guy, którego torturowali w Erytrei, gryzie glebę. Brak czasu powodował, że ukształtowanie terenu było ich wrogiem, a nie sprzymierzeńcem. Nie mając czasu na manewr, byli zmuszeni atakować pod górę.
Musieli być cisi. Nawet jeśli zabiją porywaczy, walka może zaalarmować lokalne władze. Wiadomo, że nikt nie będzie tolerował obcej grupy szturmowej szerzącej spustoszenie.
I było ich tylko jedenastu. Dwóch zostało przy trzech samochodach za wzgórzem, jakiś kilometr przed celem ataku. W razie potrzeby mieli błyskawicznie podjechać i zabrać zakładników i pozostałą część grupy szturmowej.
Ta operacja, „Nadine”, była do dupy. Na szczęście niedługo miała się skończyć. Bez względu na rezultat…
Ostatnie 150 metrów przebyli powoli i ostrożnie. Teren był pofałdowany, więc było mnóstwo miejsc, gdzie czaiło się zagrożenie, które mogli przeoczyć. Grupa poruszała się w kierunku zachodnim, wzdłuż drogi, ale w pewnym od niej oddaleniu. „Drogą” była stosunkowo płaska część terenu, na której widać było, że przejeżdżały po niej samochody. Samo w sobie stanowiło to złą wiadomość. Jeśli ktoś czasem tędy jeździ, to może pojawić się i za minutę.
Dotarli do miejsca, gdzie droga się rozwidlała u stóp wzgórza, na którym był obiekt ataku. Przyklęknęli na jedno kolano, wypatrując zagrożenia we wszystkich kierunkach.
- Tu się rozdzielimy – powiedział Rzeźnik po francusku, oddychając ciężko. Tak ustalili układając plan na podstawie zdjęć satelitarnych. Gestem przywołał do siebie legionistę z karabinem precyzyjnym.
- Tu zostajesz.
- Dobra. – Żołnierz z HK417 z celownikiem optycznym zaczął szukać jakiejkolwiek sensownej osłony. W razie potrzeby miał ich stąd kryć ogniem. Mógł ostrzeliwać cel ataku na zachodzie oraz drogę w kierunkach północnym i południowym.
Na zboczu wzgórza były trzy kryte blachą budynki. Oznaczyli je jako budynek-1, -2 i -3. Budynek-1 był najprawdopodobniej miejscem przetrzymywania zakładników. Na prawo widoczny był budynek-2 o nieznanym przeznaczeniu. Pomiędzy nimi, trochę wyżej był budynek-3, w którym najprawdopodobniej mieszkali porywacze. Jego rozmiary sugerowały, że może być ich nawet dwudziestu - dwudziestu pięciu. Na pewno było około piętnastu. Zdjęcia satelitarne, nawet zrobione w podczerwieni, nie powiedziały im nic więcej. Za mało czasu na obserwację i analizę.