Bobek
Weterynarz pokiwał tylko głową i zaproponował szybkie uśpienie za pomocą gumowego młotka. Faceshit sprał go na kwaśne jabłko i zrzucił ze schodów.
Dokładnie dwudziestego pierwszego dnia od wystąpienia zatwardzenia, skóra na brzuchu Lily zaczęła pękać. Suka wyła tak głośno i intensywnie, że w całym bloku przerażone szyby popełniły samobójstwo poprzez wyskoczenie z okien. Roman wpadł w panikę. To biegał dookoła ukochanej, szaleńczo wymachując rękoma, to znów stawał w kącie i, obrócony twarzą do ściany, mamrotał niezrozumiale pod nosem.
Z amoku wyszedł dopiero, kiedy z jego lubej wylały się na podłogę wnętrzności, a ona sama wydała ostatnie tchnienie. Uklęknął przy niej, a łzy wielkości króliczych bobków spłynęły mu po policzkach.
Wtedy to ujrzał. Napis, wydrapany drżącym pazurem w płytce PCV:
„Zaopiekuj się nim”
Na początku nie zrozumiał o co chodzi. Kim miał się zaopiekować? Przecież poza rozbebeszonym truchłem bernardynki w pokoju nie było nikogo. Dopiero po chwili zauważył, że w parujących zwojach jelit coś się porusza. Walcząc z obrzydzeniem, rozgarnął je na boki.
Wśród oślizgłych flaków, ociekający krwią oraz płynami ustrojowymi, leżał bobas. Jego skóra miała kolor ciemnobrązowy, przez co Roman od razu wyobraził sobie Lilę, kurwiącą się z jakimś poobwieszanym łańcuchami Murzynem. Dopiero gdy podniósł wymachującego nóżkami malca, dostrzegł swoją pomyłkę. Dziecko było żywym stolcem.
- Kurwa mać! – wrzasnął zszokowany, upuszczając potomka na ziemię.
Całe ręce miał utaplane łajnem. Natychmiast pobiegł do łazienki i umył je dokładnie. Następnie założył sięgające łokci gumowe rękawiczki, i trzymając szkraba za jądra, stanął nad kiblem.
- Tu powinieneś trafić, nieczysty pomiocie! – warknął.
Już miał go puścić, ale coś w nim drgnęło. Przypomniał sobie prośbę Lili. I pojął, że omal nie zamordował własnego syna. Z tego co się orientował, za takie coś poszedłby siedzieć przynajmniej na dożywocie. Właściwie, zawsze marzył o dziecku, a teraz to marzenie się ziściło.
Przeprosił swojego pierworodnego, ucałował w czółko i przytulił do serca. Już nie przejmował się ufajdaną koszulą, czy smrodem. Opatulił chłopczyka w ciepły kocyk i położył na łóżku, a sam zabrał się za przygotowanie trupa ukochanej do pochówku.
Na pogrzebie nawet niebo beczało. Bobek, bo tak Roman nazwał niemowlę, leżał pod drzewem owinięty pledem i kwilił cicho, kiedy jego ojciec zasypywał trumnę. Po zakończeniu ceremonii Faceshit wziął małego i pomaszerował w stronę kościoła. Postanowił, że musi syna ochrzcić. Lila była niezwykle religijna, zawsze przechodząc koło świątyni czy krzyża spuszczała pokornie łeb i merdała ogonem, więc na pewno pragnęłaby, aby Bobek otrzymał ten najważniejszy z sakramentów.
W kaplicy nie zastali nikogo. Za to przed zakrystią stał tłum przedszkolaków, czekających na błogosławieństwo proboszcza. Podstarzały klecha wołał dzieciaki po kolei i każdemu wpychał do ust nabrzmiałego członka. Zbryzgując ich czoła nasieniem, szeptał pod nosem modlitwy. Po każdym namaszczeniu sięgał do trzymanego w kieszeni pudełka i łykał niewielką, błękitna pastylkę.
Roman zaczekał, aż wszyscy wyjdą i wparował do pomieszczenia. Ksiądz na ich widok przyłożył chusteczkę do nosa.
- Chciałeś może skorzystać z toalety, młodzieńcze? – zapytał, krztusząc się bijącym od Bobka fetorem. – W takim razie udaj się proszę do miejskiego szaletu, gdyż nie udostępniam postronnym prywatnej ubikacji.
- Nie, nie! – zaprzeczył Romek. – Przyszedłem prosić, żeby ochrzcił ksiądz mojego synka.
- Mhm… – mruknął kapłan, starając się oddychać ustami. – A mogę go zobaczyć?