Bobek
stratowana przez stado ślimaków uciekających z francuskiej restauracji. Na jej pogrzebie ryczał niczym bóbr z zapaleniem spojówek, tłukł pięściami o trumnę, na przemian rzygał i srał pod siebie, by pod koniec uroczystości zemdleć.
Z zamyślenia wyrwały go dziwne dźwięki dochodzące z kuchni, a dokładniej spod zlewu. Kiedy tam zajrzał, zaklął szpetnie. Od miesiąca nie opróżniał kosza na śmieci, przez co spleśniałe resztki jedzenia zaczęły same wychodzić z wiaderka. Uzbroiwszy się w zmiotkę, łopatkę oraz gumowe rękawiczki, zapakował niesfornych uciekinierów do foliowego worka. Zawiązał go na supeł i, pogwizdując pod nosem, wyszedł z mieszkania. Skierował się w stronę śmietników.
Gradobicie jakiś czas wcześniej ustało, a wraz z jego końcem życie na ulicy wróciło do normy. Psy, jak to na prowincji, obszczekiwały dupami przechodniów. Pod monopolowym łysi gangsterzy sprzedawali nieletnim narkotyki. Nawaleni w sztok bezdomni spali po ławkach, a nastoletni złodzieje kradli radia z pozbawionych szyb samochodów. W krzakach stary pedofil gwałcił małą dziewczynkę. Wykonywał ruchy frykcyjne w rytm wrzasków nieletniego chłopca, pałowanego przez trzech policjantów mortadelami bez kości za spacerowanie niewłaściwą stroną chodnika.
Roman nie zwracał na to wszystko uwagi. Pogrążony we własnym świecie, nawet nie zauważył, jak dotarł do celu. I wtedy ją dostrzegł. Leżała koło kontenera na szkło i lustrowała Faceshita uwodzicielskim spojrzeniem bursztynowych oczu. Stanął osłupiały. W całym swoim życiu spotkał tylko jedną istotę o tak niezwykłym kolorze tęczówek. Tą istota była Lila.
Worek ze śmieciami wylądował na asfalcie i pękł, a uradowane z odzyskania wolności odpadki natychmiast rozpełzły się na wszystkie strony.
- Lila… – szepnął Faceshit, właściwie nie wierząc w to, co widzi.
Oblizała zalotnie wargi, zupełnie jak tamta, po czym wstała i zbliżyła się. Kiedy poczuł jej zapach, uzyskał pewność, że to jego ukochana powróciła z zaświatów. Idąc z nią do domu, przysięgał na posągi Świętowida, że już nigdy nie opluje z okna żadnego z buddystów, nauczających o wędrówce dusz.
Po dotarciu do mieszkania wziął się za porządki. Sprzątnął zalegające wszędzie klamoty, pościerał kurze, wyszorował podłogi. Lila siedziała na kanapie i przyglądała się jego pracy. Wieczorem, dla uczczenia powrotu ukochanej, wyszykował kolację przy świecach, a kiedy zjedli, wskoczyli do łóżka nadrobić stracone lata.
Przez całą noc parzyli się jak króliki, we wszystkich możliwych pozycjach. Zaczęli od delikatnych, czułych pieszczot. Potem wzajemnie lizanie odbytów w pozycji sześćdziesiąt dziewięć, zakończone masturbacją i niemal wulkanicznym wytryskiem Faceshita. Dalej standardowo – penetracja analna, krótka zabawa z pejczem, minetka, palcówka… Roman już zapomniał, jak to jest wtulić się w ciało bliskiej sercu samicy.
Przeszkadzało mu tylko jedno. Stara Lila była owczarkiem niemieckim, zaś nowa, bernardynem. Nigdy nie przepadał za tą rasą, jednak tłumaczył sobie, że liczy się przecież wnętrze. A według najważniejszej zasady reinkarnacji, zmarły nie mógł wniknąć do poprzedniej powłoki, bo tę zwykle już dawno zżarło robactwo.
Stary znajomy Romana zawsze mawiał: Gdy się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma.
I tę złotą zasadę Faceshit postanowił wcielić w czyn.
II
Lila skomlała jak nekrofil, któremu trupi jad wypalił żołądź. Roman siedział obok niej, trzymał za łapę, głaskał i całował. Od ponad dwóch tygodni nie oddawała stolca, więc jej brzuch przypominał wypełnioną hektolitrami spermy prezerwatywę. Nie było wątpliwości, że suka cierpiała niewypowiedziane męki.
Wezwany