Bezwartościowy człowiek
I teraz mi brakuje. Nie zaszkodziłoby golnąć sobie porządnie.
Kiedy zaparkowałem w Orłowie przyszła wiadomość od mojej dziewuszki.
‘Powodzenia, Pierniczku! Uważaj na siebie i naczerp, ile się da. Odezwij się czasem, napisz, co u Ciebie. Jeśli Ci się odwidzi i zechcesz wrócić, wiedz, że nie zmienię zamków ;)’
Moja dziewczynka. Tak myślałem, że zareaguje w ten sposób.
Schowałem telefon do kieszeni i wszedłem do Tawerny.
‘Może trzeba to napisać? Jesteś jedynym facetem, gdzie godzę się by był też mężem nie moim, bo wiem i czuję, że niebycie mężem Cię ukształtowało. I wciąż jesteś taki. Między innymi dlatego należysz w pełni do mnie.’
Siedziałem na tarasie, piłem wino i patrzyłem na spokojne morze. Niebo było błękitne, przystrojone białymi chmurami, słońce grzało przyjemnie, mogłem nawet zdjąć sweter i posiedzieć w samej koszulce. Pamiętam, jak przychodziłem tutaj, kiedy momentami miałem dość pracy, rodziny i musiałem odsapnąć. Siadałem w możliwie najdalszym kącie, piłem wino i paliłem cygaro. Nie palę od dawna, teraz byłoby to samobójstwo, nawet wina za dużo nie powinienem. Czekałem na stek, którego też mi nie wolno. Ale miałem to gdzieś. Bez przesady. Ciekaw byłem, co z seksem. Czy też mi nie wolno? To już w ogóle lepiej pierdyknąć w ramkę i dać się zakopać.
***
Stek był wyśmienity. Odpocząłem po jedzeniu, poczytałem, wypiłem jeszcze jedną lampkę wina i poszedłem na spacer. Za około pół godziny miała być Maria. Wolałem już czekać, kiedy się pojawi.
‘Co bym zrobiła, gdybyśmy się spotkali? Przywarłabym do Twojego ciała, namiętnie pocałowała i w chwili oddechu wyszeptałabym: w końcu jesteś...’
Szedłem promenadą i wspominałem, jak tutaj spacerowaliśmy. Byłem ciekaw, jak będzie teraz, kiedy ciała i umysły zmienił czas.
‘Tamta noc, jak każda z Tobą skradziona, często jakby w tajemnicy, była piękna… Tylko Ty potrafiłeś mnie tak rozpalić. Tylko Ty masz taką władzę nad moim ciałem i umysłem. To doskonały sygnał – należę do Ciebie.’
Zawróciłem i zszedłem w stronę mola. Serce zaczęło bić mocniej. Zaczynałem się stresować, jak szczyl. Co się dziwić, to w końcu Maria. Zwolniłem, oddychałem głęboko i spokojnie, starałem się zrelaksować. Na molo trochę bardziej wiało, ale przyjemnie. Usiadłem na ostatniej ławce po lewej, przodem do słońca, które kończyło powoli swoją wachtę, ale jeszcze całkiem nieźle ogrzewało twarz. Była druga połowa maja, więc zobaczyć mieliśmy się za dnia, a potem powinno szybko się ściemnić, zaś nastrój stać się czarujący.
Zamknąłem oczy i słuchałem głosów spacerowiczów, ich kroków na deskach. Dochodzili do końca i zaraz wracali z powrotem, jakby nawet na spacerze nie mogli przestać się śpieszyć, czasami ktoś przystanął, zaśmiał się i porozmawiał o czymś nieistotnym, czasami wydarła się mewa albo dziecko. Życie jest piękne. Odkąd moje stało się realnie zagrożone, zachwycała mnie każda prosta chwila, życie samo w sobie, jego kruchość i piękno.
Przyjemnie tak posiedzieć z zamkniętymi oczami. Słyszałem na ławce obok młodą parę. Migdalili się do siebie, mlaskali i szeleścili. Najchętniej zjedliby siebie nawzajem. Otoczenie nie istniało. Piękny to czas. Ciekawe, czym dla nich była miłość, jakimi byli ludźmi, z jakiej gliny. Może to miłość takiego kalibru, jak moja i Marii? A może na chwilę. Świat przecież staje się coraz bardziej powierzchowny.