Aż na samo dno
hem.
Za oknem zrobiło się już ciemno, słońce gdzieś zniknęło. Nieznajomy podszedł do biurka, oparł na nim ręce.
-Mylisz się ojcze. Ona nie umarła. Nie zabiłeś jej ty, nie zabił i ogień.- ujął w dłoń kaganek, który pod wzrokiem nieznajomego przyozdobił się w migotliwy płomień.- Choć oszpecił potwornie.- Przerwał na chwilę.- Co dziwne, nawet sama, po tym wszystkim, nie próbowała się zabić…
Thure nie zważał, że spływające po policzkach kanionami zmarszczek łzy spadają na stronice księgi, rozmywając atramentowe litery w kałuże granatu.
- I urodziła mnie- ciągnął nieznajomy, uśmiechając się niemal radośnie.
-Czego chcesz? Złota? Mojej śmierci, czego, do cholery, chcesz?!- wibrujący gniewem krzyk wypełnił powietrze. W czerwonych od łez oczach Thure’a odbijał się płomień kaganka.
-Nie. Nie pożądam złota, ani twej śmierci. Gdybym jej pragnął, już dawno bym cię zabił, uwierz. Nie zadawałem sobie trudu odnalezienia cię, ojcze, by zyskać kilka marnych drachm, czy twoją nędzną śmierć. Nie po to…
-Czego więc chcesz?
Nieznajomy zamyślił się na moment, przyciskając zaciśniętą pięść do ust.
-Czego chcę? Wielu rzeczy, naprawdę wielu. Lecz żadnej z nich nie możesz mi dać. Oprócz jednej. Chcę byś poszedł ze mną w jedno miejsce.
Nieznajomy nie czekając odpowiedzi Thure’a zarzucił na głowę kaptur i niespiesznym krokiem wyszedł w kancelarii, czarne szaty stopiły się w jedno z mrokiem korytarza.
Kapłan sam nie wiedząc czemu, podążył za nim.
Strach?
Ciekawość.
Mrok nocy szczelnie otulił krajobraz za oknem. Tylko poświata bijąca od strony osady pozwalała sądzić, że gdzieś w tym mroku, mimo wszystko, jeszcze tli się życie.
Ω
Drzewa kładły się ponad traktem łukowatym, strzępiastym sklepieniem. Od tarczy nieba odcinały się bryłą ciemniejszej nawet od nocnego mroku czernią.
Thure nie dostrzegał sylwetki jeźdźca, choć ten jechał ledwo kilka łokci przed nim.
Błoto mlaskało pod kopytami wierzchowców.
Zasnuty kłębiastymi chmurami księżyc chwilami tylko, a i to na moment, wyłaniał się zza zasłony- dopiero wtedy, przy nikłej poświacie dało się dojrzeć coś więcej niż tylko łeb własnego konia.
Wzdłuż traktu ciągnął się las. Gąszcz tworzył nieprzeniknioną zasłonę dla ludzkiego wzroku. Gdzieś spośród drzew dobiegało uszu wystraszonego księdza głuche pohukiwanie sowy. Miał nadzieję.
Thure wzdrygnął się, po krzyżu przechadzały się mrówki. Mimowolnie ściągnął strzemiona.
-Daleko jeszcze?- spytał kapłan, choć wcale nie spodziewał się usłyszeć odpowiedzi.
Nieznajomy przez całą drogę, a jechali już od kilku dobrych różańców, nie odezwał się ni słowem. Ani z własnej woli, ani nagabywany przez siwiejącego biskupa. Tylko zapytany o swe imię odpowiedział.
-Moje imię nie ma żadnego znaczenia ojcze, ale skoro drąży cię ciekawość, powiedzmy, że nazywam się… Grendeal.
Kapłan zdążył już zapomnieć o zadanym pytaniu, gdy nagle spowity w czerń mężczyzna odpowiedział jednak.
-Aż do końca, aż do celu, ojcze.
Thure z trudem przełknął ślinę przez wyschnięte gardło.
Nie zapytał już o nic.
Ω
Skaliste urwisko obrywało się nagle, jakby odrąbane od jakiejś większej całości ogromnym toporem. Potężne ściany kamienia niknęły gdzieś daleko w dole, skrywane przez mlecznobiałe opary mgły. Chmury zdawały się płynąć tak nisko, że zaraz otrą się o skały i rozedrą o spiczastą powierzchnię.
Thure przesłaniał ręką oczy i stał pochylony nad krawędzią spoglądając w dół. Nie dojrzał nic oprócz mgły i stromo, niemalże idealnie pionowo opadających skalnych ścian. Postąpił ostrożnie krok w tył i spojrzał w stronę Grendeala. Ten siedział pod karkołomnie powykręcanym drzewem, którego nagie i suche konary wyciągały się by pochwycić, choć drasnąć błękit nieba. Powieki miał przymknięte, zdawał się drzemać.
Ka