Aż na samo dno
Ojciec Thure odłożył pożółkłą od starości księgę oprawioną w wytartą skórę. Zdjął okulary, rozmasował ślady na nosie. W pomieszczeniu nie było nikogo, jedynym towarzyszem w samotności był mu własny cień kładący się nierówną plamą czerni na kamiennej posadzce.
Izdebka była urządzona prosto, skromnie, wręcz ascetycznie. Jedynymi meblami były malutki stolik, wysłużony zydel i wyściełana słomą prycza. Róg zajmowała jeszcze szafka, na której półkach równo w szeregu, niczym kwiat cesarskiego rycerstwa stały opasłe woluminy, wpatrując się niemo w pochylonego przy kopcącym kaganku starszego mężczyznę.
Można by za nie kupić niejedną wioskę, a może nawet i średniej wielkości gród. Zależy od poziomu aktualnego kursu literatury.
Samotność.
Samotność sprzyja kontemplacji i rozmyślaniom, wycisza zmysły, odcina od otoczenia i pozwala w pełni utonąć w głębi własnego umysłu… Choć czasem jest okropnie ciężko zostać sam na sam z myślami w ciemności zamkniętych powiek.
Samotność z wyboru. Czy jest inna, bo wybrana świadomie i dobrowolnie? Niestety, jest taka sama, jak gdyby była wymuszona. Bo czyż mniej boli, gdy sami ucinamy sobie palec dla kaprysu, niźli, gdy ma to być katuszą?
Dzisiejszej nocy męka odosobnienia doskwierała bardziej niż zwykle, puste ściany budziły dziwny niepokój, cisza była jakaś złowroga, bardziej niż zwykle… pusta.
Thure wyjął z szuflady stolika pieczołowicie przechowywany portrecik. Wpatrywał się w poważne, marsowe oblicze mężczyzny o bujnym, gęstym zaroście, zaciskając usta w charakterystycznym grymasie, identycznie jak namalowana na drewnie twarz.
-Będąc sobą, możesz być wszystkim, lecz nigdy niczym nie będziesz.- przypomniał sobie sentencję często powtarzaną przez ojca. Chyba nawet sam jej nie wymyślił. Niemal wszystko czego, choć to może złe słowo, dorobił się w życiu, ukradł. Nawet własną małżonkę porwał kiedyś z jakiejś wioski, ale, iż rodzina, bądź, co bądź bogata, okupu płacić nie chciała, ni w złocie, ni w zbożu, ni w rogaciźnie nawet, więc postanowił, iż zostanie mu żoną, przynajmniej się na coś przyda.
Nienawidził ojca. Nienawidził jego charakteru, manier, sposobu, jaki wybrał by przejść przez swe życie, nienawidził nawet własnych wspomnień o nim. Wspomnień, w których przyuczał Thure’a do rzemiosła w całej rozciągłości, nie opuszczając żadnego detalu.
Thure nienawidził ojca, bandyckim fachem się brzydził, dlatego więc został kapłanem, pasterzem dusz, niestrudzonym pogromcą zła, niezłomną tarczą uciskanych, nadzieją chorych i cierpiących, i tak dalej, choć nie czuł głębokiego powołania. Po prawdzie, to żadnego nawet nie czując został duchownym, synem złodzieja.
Nie mógł znieść dłużej wzroku, jakim zdawały się świdrować aż na wylot nieruchome oczy ojca. Wrzucił niedbale zamalowaną deseczkę i z trzaskiem zamknął szufladę.
Nienawidził ojca, dostrzegał jednak w sobie jego cechy, gesty, nawet podobny tembr głosu, nie mówiąc już nawet o wyglądzie fizycznym- byli do siebie podobni niczym dwie krople wody.
Nienawidził kogoś, kim sam po części był. Całe jego życie było jakby wyżęte z wielkiego głazu ironii.
Samotność. Sprzyja rozmyślaniom, kontemplacji, wspominaniu.
Thure skulił się, skrył twarz za zasłoną dłoni, jakby chciał się w ten sposób ukryć przed wspomnieniami.
I zapłakał. Dobrze jednak, że był sam. Nikt nie powinien widzieć płaczącego mężczyzny. Nawet cień, jakby rozumiejąc powagę sytuacji zniknął nagle z posadzki, wraz ze zdmuchniętym przez nagły powiew wiatru płomykiem kaganka. W celi zapanowała ciemność, przetykana tylko nikłą księżycową poświatą wpadającą przez prostokątne, zwężające się u góry w ciasny łuk zakratowane okno.
Tylko stojące w równych szeregach foliały, bezczelne niczym kwiat cesarskiego rycerstwa nie odwróciły wzroku, niewzruszenie patrzyły nadal.
Ω