Agaton. Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie to wspomnienia z lat 1939-1946 Stanisława Jankowskiego, legendarnego żołnierza AK, powstańca warszawskiego i cichociemnego. Opowieść o ludziach, zadaniach wywiadowczych, życiu codziennym i historycznych momentach. Wspomnienia obszerne, pełne postaci, szczegółów, danych, ale też napisane lekko, z talentem literackim.
Książkę czyta się jednym tchem, wciąga jak sensacyjna powieść. A przecież jest to jedno z najważniejszych świadectw okresu wojny, pozycja bardzo ceniona przez historyków, obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych historią XX wieku. Obecne wydanie, jednotomowe, opracowane w nowej szacie graficznej, poprzedzone zostało wstępem pióra prof. Tomasza Szaroty. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Bellona. W minionym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam fragment książki Agaton. Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Wspomnienia cichociemnego. Dziś czas na kolejną odsłonę wspomnień Stanisława Jankowskiego:
Niedziela, 3 września. Znowu naloty na Warszawę. Powoli zaczynamy się przyzwyczajać. Jakoś można żyć. Kina i teatry nadal czynne.
Radio podało wreszcie upragnioną wiadomość: Anglia wypowiedziała Niemcom wojnę. Przed ambasadą angielską na Nowym Świecie i przed francuską na Frascati burzliwe manifestacje. Lada dzień na zachodzie zacznie się ofensywa aliantów.
Czy aby zdążę do Grodna, zanim Francuzi i Anglicy rozprawią się z Niemcami?
Żegnam się z matką, która już przygotowuje mieszkanie na Mokotowskiej na przyjęcie rodziny i znajomych. Mokotowska – to było dla mnie więcej niż mieszkanie, w którym przeżyłem dwadzieścia lat.
Po wielu latach przekonałem się, że nie tylko dla mnie. Na wiadomość o śmierci mojej matki w czerwcu 1974 roku napisał do mnie Tadeusz Dzięgielewski, kolega i przyjaciel mego brata, który chodził na Mokotowską „na komplety” (tak się wówczas w latach dwudziestych nazywało prywatne przedszkole), a potem z Andrzejem do szkoły:
„Wspominam okres tak zwanych kompletów, a później szkoły, w sumie 10 lat, bardzo ważnych w życiu każdego. Tyś się wtedy nie liczył w naszym gronie, bo w tym wieku parę lat różnicy to niemal tak, jakby inne pokolenie. Natomiast Twój Andrzej był moim najbliższym przyjacielem i towarzyszem z jednej ławki w ciągu tych 10 lat.
Z tego okresu szczególnie mocno utkwiło mi w pamięci mieszkanie Twoich Rodziców. Oni sami i klimat, który w tym mieszkaniu panował.
W tym klimacie kształtowała się ta kilku- czy kilkunastoosobowa banda, która stanowiła ów komplet, potem zwartą grupą weszła do Szkoły Mazowieckiej. Przyjaźnie przetrwały przez kilkadziesiąt lat. Niestety pozostało już tylko paru, a i to rozrzuconych po całym świecie.
Komplety odbywały się w różnych domach, ale żaden z nich nie był tak powszechnie uznany za »nasz dom«, jak Mokotowska 39.
Do mieszkania Twoich Rodziców każdy z nas wpadał w dowolnej porze po radę, pomoc, po to, aby się użalić na kłopoty w szkole lub pochwalić się jakimś sukcesem. Zwykle odbywało się to przy dużym stole, który dominował w pokoju stołowym, tam kształtowały się poglądy i opinie. Twoja Mama była bardzo często wśród nas. Doradzała. Studziła zbyt zapalczywych. Była na tyle cierpliwa, aby wysłuchać każdego i poradzić. Na tyle przystępna, aby przed Nią się zwierzać, ale i na tyle surowa, aby utrzymać ład i porządek w tej rozkrzyczanej bandzie. Najwyższym autorytetem w sprawach trudnych – był dla nas Twój Ojciec [...].
Pamiętam Wasz dom (ze stołowym pokojem, gdzie przewodziła Twoja Mama, i z gabinetem-muzeum, gdzie zbieraliśmy się, zasłuchani w opowiadanie Twojego Ojca), gdzie dorastaliśmy w kontakcie – a nie w kolizji – ze »starymi« (używając dzisiejszej gwary) – był przykładem określonego stylu życia. Niestety teraz już nie znam takich domów”.
Mokotowska to była dla mnie instytucja rodzinna, symbol domu, Warszawy, a później i Polski. Matka wierzyła, że Mokotowska będzie ostoją całej rodziny, że przetrwa bombardowania, że tam będzie najbezpieczniej.
Matczyna intuicja okazała się słuszna. Mokotowska 39 przetrwała wrzesień 1939 roku i Warszawskie Powstanie, omijały ją bomby. Nie ominęło gestapo. Ale tego nie wyobrażał sobie jeszcze wówczas nikt.
Ojciec odprowadził mnie na dworzec. Mówiliśmy bardzo mało. Na dworcu tłok i bałagan. Duża, niewykończona jeszcze hala dworca projektu profesora Przybylskiego, osmalona niedawnym, zagadkowym pożarem, pełna zmobilizowanych roczników i podróżnych z tobołkami i dziećmi. Rozkłady pociągów nieważne. Wiele pociągów na zachód nie odchodzi. Czuć zamieszanie już nie w skali jednego dworca czy miasta, ale w skali całego kraju.
Kolejarze starają się zaprowadzić jaki taki porządek, co znakomicie utrudniają im zmobilizowani i odprowadzające ich rodziny. Przez głośniki zapowiadają odchodzące pociągi. Wreszcie pociąg na Grodno.
Pożegnałem się z ojcem. W ostatniej chwili wsunął mi do ręki małą karteczkę, a ja zdjąłem z palca i zostawiłem mu sygnet, który – jak to było w zwyczaju dostałem od niego w dniu pełnolecia.
Widzę go, jak stoi na peronie z gołą głową i wytrwale macha mi ręką na pożegnanie. Karteczkę przeczytałem, gdy tylko ruszył pociąg. Potem czytałem ją wielokrotnie. Ojciec prosił, by jej treść została między nami przez całe życie.
Ładujemy się do towarowych wagonów. Pierwszy rzut, najlepsze roczniki zostały już uprzednio powołane do wojska w imiennej mobilizacji 24 sierpnia. My, jadący teraz, to już wyraźnie drugi gatunek. Starsi panowie zaniepokojeni swym brakiem wojskowych kwalifikacji, niedoszli ochotnicy, pogubieni lub zapomniani w mobowych kartotekach, podobnie jak ja. Pasażerowie zbombardowanych lub ostrzeliwanych pociągów, przerażeni, zmęczeni wieloma przesiadkami.
Ani zauważyłem, jak wyjechaliśmy z Warszawy. Bardzo chciałem wyjechać. Jeszcze bardziej będę chciał wrócić.
Do Grodna dojechaliśmy o świcie. Miasto było po pierwszych nalotach i pierwszych bombardowaniach. Na dworcu spotkałem kilku rezerwistów również zmobilizowanych do 29. PAL-u. Zrobiło mi się nieco raźniej. Mob jednak działa.
Moja tęsknota do bardziej czynnego udziału w wojnie została znowu narażona na ciężką próbę. Pułk wymaszerował już przed kilkoma dniami, zapominając o swoich wiernych rezerwistach. Pozostały puste, przygnębiające koszary, rozbebeszone szafy i biurka, regulaminy walające się po podłodze, kancelaria i nieliczna ekipa oficersko-podoficerska.
Przyjęli nas bez entuzjazmu. Nie dość, że przed kilku godzinami mieli nalot i bombardowanie, teraz jeszcze my spadliśmy im na głowę.
Pomny na płockie doświadczenia i bogatszy o trzy wojenne dni, oświadczyłem kategorycznie, że już do Warszawy nie wrócę, że muszę zdążyć na wojnę. Poparł mnie w tym gorąco mój nowy towarzysz niedoli, podporucznik rezerwy Tadeusz Tobiasz, „Gazda”, z którym spotkaliśmy się na dworcu. Dorodny góral spod Nowego Targu – stąd jego przezwisko – równie jak ja domagał się wysłania nas w ślad za niewdzięcznym pułkiem. W dowództwie nie bardzo wiedzieli, co z nami robić. Ale już wówczas niezawodna zasada „kolega” przyświecała widać szefowi kancelarii pułkowej. Wysłali nas ciupasem do Ośrodka Zapasowego Artylerii nr 3 w Wilnie.
– Niech oni się tam wami martwią.
Jadąc dorożką z dworca w Wilnie do koszar artyleryjskich, byłem nieogolony, głodny i pełen gorzkich refleksji.
Coś tu nie gra!
Zwykle wojna goni ludzi. A tymczasem ja od dziesięciu dni bezskutecznie gonię wojnę od Płocka do Wilna. I co gorsze – gonię ją pod prąd, co zmniejsza szansę, bym ją kiedykolwiek dogonił. Pobieżna nawet znajomość geografii uspokajała mnie przynajmniej pod jednym względem. Z Wilna już nie będą mieli nas gdzie spławić – myślałem wówczas naiwnie.
Piękna pogoda i śliczne miasto, które oglądałem po raz pierwszy w życiu, przywróciły mi szybko optymizm. Moje dotychczasowe niepowodzenia malały na tle wileńskiej architektury, zieleni i słońca.
W Płocku – tłumaczyłem sobie – to była po prostu omyłka. Ostatecznie jeden podporucznik więcej, jeden mniej, to było ważne tylko dla mnie.
W Grodnie – śpieszyli się na front, liniowy oddział, a nie ośrodek uzupełniający. Nie mieli czasu o nas myśleć.
Ale tu, w Wilnie, z dala od frontu, w Ośrodku Zapasowym nr 3, doczekam się wreszcie prawdziwej artylerii. Szczególnie kojąco działał na mnie ten „nr 3”. Bo jeśli ośrodek ponumerowany, to znaczy, że przewidziany, zorganizowany, wyposażony. A jeśli w dodatku „nr 3”, to jest takich ośrodków więcej. Widać porządek.
Poczciwa wileńska drynda kołysała nas miarowo. Widziałem siebie już na wysuniętym punkcie obserwacyjnym, słyszałem komendę ogniową: „dozór nr l, powiększyć o…”.
Moje bojowe marzenia przerwał „Gazda” cyniczną – jak mi się wydawało propozycją:
– Zjedzmy śniadanie!
Zgodziłem się z żalem. Ja tu o wojnie, niemal z generałem Bemem per ty, a on o ciastkach drożdżowych i kawie. Ciastka i kawa rzeczywiście były. A wojny nadal jeszcze w Wilnie nie było. Był za to pułkownik Batory, dowódca wytęsknionego Ośrodka Zapasowego Artylerii nr 3. Od swego wielkiego imiennika zapożyczył marsowy wygląd, który już we własnym zakresie uzupełnił niezłomną wiarą w regulaminy. Oba walory naszego dowódcy odczuliśmy na własnej skórze już przy pierwszym meldowaniu się w dowództwie ośrodka. Pułkownik przetrzymał nas najpierw w kancelarii pół godziny – jak przystało szarży potem przyjął nas w towarzystwie dużej mapy sztabowej, wiszącej nad jego głową, i dwóch polowych telefonów na biurku. Czuliśmy się jeszcze bardziej mali i przygnębieni niż bojarzy pod Pskowem.
Zameldowaliśmy się służbiście. Nareszcie prawdziwe wojsko. Pułkownik wypytał krótko o nasz dotychczasowy przebieg służby.
– Podporucznik rezerwy? Z cywila architekt? – Był wyraźnie zdegustowany. Nieśmiałą wzmiankę o mej dotychczasowej przymusowej turystyce zbył pogardliwym milczeniem, z którego wybawił go jeden z dwóch telefonów.
– Tu „Wanda”. Tak. Do trzeciej baterii. Natychmiast – rozstrzygał jakieś widocznie pilne problemy.
Pouczył nas o obowiązkach oficera rezerwy, przestrzegał przed zbytnią pobłażliwością, zwracał uwagę na konieczność podnoszenia wyszkolenia i „morale żołnierza”.
Telefon przerywający inwokację pułkownika dyskretnie podkreślał wagę chwili i dodatkowo mobilizował moje ciągle jeszcze mocno cywilne serce.
Dostaliśmy obaj przydział do pierwszego dywizjonu. „Gazda” na dowódcę pierwszej baterii, ja – zgodnie z moją artyleryjską specjalnością – na oficera zwiadowczego dywizjonu.
– Chwilowo z przydziałem do 1. baterii – uzupełnił pułkownik.
Byłem szczęśliwy i dumny. Byłem wreszcie w baterii.
Szkoda tylko, że tej baterii nie było. Gdyśmy wkrótce po wyjściu od pułkownika zobaczyli nasz oddział zwołany przez ogniomistrza szefa na zbiórkę, byłem zdruzgotany.
– „Gazdo” – jęknąłem – patrz! To już wszyscy?
Tak, to byli prawie wszyscy. Z wyjątkiem – jak nam precyzyjnie i nie bez ironii wyjaśnił ogniomistrz szef – trzech dekowników na izbie chorych i czterech „chwilowo na przepustce”.
Na rozległym placu ćwiczebnym ustawiło się przede mną w wątpliwej jakości dwuszeregu, bez zbytniego pośpiechu, kilkudziesięciu poczciwych starszych i młodszych, ale jednakowo zdegustowanych rezerwistów. Patrzyli na mnie z mieszaniną pobłażliwego wyrozumienia i niepokoju. Niepokoju, bym służbistością i egzaltowanym zapałem nie narobił im dodatkowych kłopotów, ćwiczeń, szkolenia i Bóg wie jakich złowrogich a niepotrzebnych zabiegów wojskowych.
Skład baterii uzupełniło kilku podchorążych rezerwy, przybyłych wraz z nami i równie jak my speszonych, i dwu zawodowych podoficerów. Przepraszam, były jeszcze na etacie naszej baterii 4 (słownie cztery) konie.
Chwilowo przydzielone do kuchni – objaśnił nas ogniomistrz szef. I były 2 (słownie dwa) działa. Już z daleka rozpoznałem dobrze znajomą sylwetkę: „armata polowa, kaliber 75 mm, wzór 97”.
W jednej brak poziomnicy – objaśnił rzeczowo ogniomistrz szef.
Tak się rozpoczął mój formalny udział w drugiej wojnie światowej.
Przeczytajcie kolejny fragment książki Agaton. Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Wspomnienia cichociemnego. Publikację Stanisława Jankowskiego możecie już kupić w popularnych księgarniach internetowych: