Już w czwartek, 17 września 2020 jedna z najwybitniejszych polskich alpinistek i himalaistek Krystyna Palmowska debiutować będzie podczas Festiwalu Górskiego im. Andrzeja Zawady książką Zaklętym w górski kamień. Spotkanie z Krystyną Palmowską i Anką Czerwińską rozpocznie się o godzinie 13.30, a poprowadzi je Michał Olszański.
„Zaklętym w górski kamień" to wnikliwa analiza wydarzeń z kilkunastu wypraw górskich, które zakończyły się tragicznie.
Krystynie Palmowskiej udało się dotrzeć do ogromnej ilości źródeł, opisujących te sytuacje, i przytoczyć je w swojej analizie. Czytając kolejne opisy, dochodzimy do wniosku, że często przyczyną późniejszych dramatów są drobne błędy lub zaniechania, które później sumują się w tragiczne skutki. W większości tych wypadków nie dostrzeżono w porę realnego zagrożenia. Widzimy jak ważną staje się ocena sytuacji: zauważenie w porę zmian w zachowaniu i kondycji partnera, właściwa reakcja na zmieniające się warunki pogodowe, niedoprowadzanie do zbyt długiego przebywania w „strefie śmierci”. Niewykluczone, że nawet takich zagrożeń obiektywnych jak lawiny, udałoby się uniknąć poprzez właściwą ocenę sytuacji.
Opisywane wyprawy miały miejsce w okresie tak zwanej „ złotej ery” polskiego himalaizmu.
(fragment wstępu autorstwa Janusza Majera)
Do lektury książki Zaklętym w górski kamień zaprasza Wydawnictwo Stapis. Dziś w naszym serwisie przeczytać możecie premierowe fragmenty publikacji:
4 sierpnia 1986 r., godzina 6 rano. Filar południowy K2, wysokość 8200 m. Gramolę się z płachty po koszmarnie niewygodnym biwaku. Radiotelefon, poranna rozmowa z naszym pierwszym zespołem i szok. Wojtek. Podczas schodzenia nocą ze szczytu K2 trafili na przerwę w poręczówkach. W ciemnościach usłyszeli jakiś dźwięk, jakby brzęk czekana. I to było wszystko. Wojtek nie dotarł do obozu.
To już koniec. Rozglądam się. Z naszego orlego gniazda widać podchodzący z dołu wał kłębiących się chmur. Jasne strzępy poruszają się szybko, podchodzą bliżej, żeby po chwili znów się rozproszyć. Jest oczywiste, że po dłuższym słonecznym okresie nadciąga duże załamanie pogody.
Z lewej strony w dole, na Ramieniu K2, grupka alpinistów uwija się wokół paru namiotów. Z tej odległości wyglądają jak barwne plamki. Część już zaczyna podchodzić. Rejestruję ten fakt ze zdziwieniem – czy oni nie mają dość? Czy mało im tych siedmiu osób, które tego lata już pochłonął K2? Ostatni przed naszym wyruszeniem z bazy do ostatecznego ataku był Renato Casarotto, który nie przeżył upadku do ogromnej szczeliny na lodowcu Filippi u podnóża naszego filara. Teraz jeszcze doszedł Wojtek.
Najwyraźniej tamtych na Ramieniu to nie poruszyło tak jak nas, w każdym razie nie na tyle, żeby zdecydować się na odwrót. Wyruszają w górę, ku swemu przeznaczeniu – na spotkanie straszliwej burzy, która ich uwięzi w górnym obozie na sześć długich nocy. Z międzynarodowej siódemki, która zaczyna podejście, do bazy wróci tylko dwóch – pięcioro zostanie na zawsze w śniegach K2, wśród nich uczestniczka naszego zespołu – Mrówka. Przeżyje gehennę w obozie IV, potem będzie wspierać zdolnych do marszu towarzyszy, żeby zasnąć na poręczówkach, w zejściu do obozu II.
* * *
4 września, 2013 r., Dworzec Tatrzański w Zakopanem. O Maćku, ratowniku TOPR, doświadczonym przewodniku tatrzańskim i międzynarodowym, opowiadają jego najbliżsi – brat, partnerzy, którzy „chcieli się zestarzeć w jego towarzystwie”. Trebunie Tutki grają pożegnanie swemu kamratowi. Płyną przejmujące słowa pieśni Kiedy góral umiera. Maciek został gdzieś w lodach Broad Peaku. Rozmawiam z żoną Ewa opowiada mi o moim liście, który znalazła na wierzchu szuflady w jego biurku. Przypominam sobie z trudem – faktycznie po pierwszej zimowej wyprawie na K2, zakończonej atakiem na Broad Peak, napisałam do niego. Chciałam mu uświadomić, że punkt, do którego dotarł 6 marca 1988 r., nie był prawdziwym szczytem, a przedwierzchołkiem. Dokładnie 25 lat później wyrównał swoje porachunki z Górą, ale już nie zdążył donieść tego sukcesu do bazy.
Niecały miesiąc po zakopiańskich spotkaniach jestem na festiwalu górskim w Lądku-Zdroju. Na scenie Agnieszka opowiada o swoim chłopaku, Tomku. Leci film o młodym podróżniku-wspinaczu-ultramaratończyku. Pełnym fantazji i zwariowanych pomysłów, trochę szalonym, z hiszpańskiego poco loco, jak nazwa podróżniczego hostelu, którego powstania był inicjatorem. Miłośniku gór, mającym wielkie ambicje zapisać się w historii zimowego himalaizmu… Widzimy dużo młodych twarzy, jego przyjaciół, dla których był inspiracją. Broad Peak okazał się dla Tomka górą przeznaczenia. Zastanawiam się czy miał świadomość, że blisko 40 lat wcześniej, życie straciło tu w pobliżu trzech dwudziestokilkulatków, którzy stali u progu świetnie zapowiadającej się kariery wspinaczkowej? Oni też chcieli tworzyć historię i nie zdecydowali się w porę wycofać.
* * *
Myśl o tym, że należałoby opisać okoliczności tragicznych wydarzeń z okresu złotej ery polskiego himalaizmu, których byłam po części świadkiem, przyszła mi do głowy już dawno – w czasie, kiedy na skutek całej serii wypadków polskie środowisko himalaistów zostało zdziesiątkowane. Szczególnie fatalny był rok 1989, gdy w maju na Lho La zginęło pięciu czołowych polskich wspinaczy, a w październiku na południowej ścianie Lhotse zabił się Jurek Kukuczka – nasza narodowa duma. Jednak dopiero jesienią 2013 r., po tragicznej zimowej ekspedycji na Broad Peak myśl powróciła. To co mnie nurtowało w historii tej wyprawy to fakt, że doszło do tragedii, chociaż nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego: nie było jakiegoś nagłego załamania pogody, nie zeszła lawina. Dwie osoby zginęły, ponieważ członkowie zespołu szturmowego nie zdecydowali się zawrócić w chwili, kiedy sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Co gorsza, błędy popełniły osoby, od których należałoby oczekiwać trzeźwej oceny i zimnej krwi. To właśnie było zdumiewające.
Jak zauważyłam, w pewnym sensie powtórzył się dramat sprzed blisko 40 lat. W 1975 roku, podczas wyprawy wrocławskiej na pobliski Broad Peak Middle, zginęło trzech młodych wspinaczy, połowa zespołu szczytowego. Chociaż szczegóły wydarzeń były odmienne, główna przyczyna tragedii pozostawała ta sama – uparty marsz w górę, wbrew okolicznościom nakazującym odwrót.
Lata 70. i 80. ubiegłego wieku to był dla Polaków okres odkrywania na nowo świata gór najwyższych – czas, w którym odnosiliśmy wspaniałe sukcesy, a zarazem zdobywaliśmy doświadczenie, nierzadko płacąc za to życiem.
Doszłam do wniosku, że trzeba tę naukę przypomnieć. Postanowiłam przyjrzeć się uważniej wypadkom z tego wczesnego okresu. Ważnym momentem było dla mnie dotarcie do archiwum Polskiego Związku Alpinizmu, zawierającego wyniki prac różnych komisji, powołanych w przeszłości do zbadania poszczególnych wypadków. Spoczywało po kolejnej przeprowadzce w zakurzonych pudłach, wciśniętych w kąt, w zawsze za ciasnych pomieszczeniach PZA. Zbiór pozostawiał wiele do życzenia – dokumentacja była zdekompletowana, brakowało mnóstwa załączników. Mimo to znalezisko okazało się cenne, przynajmniej miałam drogowskaz do dalszych poszukiwań. Analizując poszczególne wypadki doszłam do ciekawych wniosków. Oczywiste jest, że wspinanie w górach wysokich nieodłącznie wiąże się z ryzykiem. Są czynniki obiektywne, (względnie) niezależne od człowieka: nieprzewidywalne lawiny, śnieżne lub skalne, obrywy seraków, czy zdradliwe szczeliny lodowcowe. Może też zawieść technika. Eksperci od spraw bezpieczeństwa starają się zgłębić wiedzę na temat zagrożeń obiektywnych, w tym lawin, a producenci sprzętu pracują nad doskonaleniem zabieranego w góry ekwipunku.
Jednak, jak się okazuje, z reguły przyczyną tragedii w górach nie są obiektywne niebezpieczeństwa. Największe zagrożenia kryją się w ludzkiej psychice – czymś, co w teorii katastrof nazywa się czynnikiem ludzkim. Chodzi tu o błędy czy pomyłki wynikające z ułomności, a ogólniej specyfiki naszej ludzkiej natury. Przeważnie jest tak, że usiłując osiągnąć postawiony sobie cel, czy to próbując iść śladem innych, którym udało się dokonać czegoś spektakularnego, czy też wykraczając poza utarte szlaki, człowiek zapomina o regułach gry. Świadomie lub nieświadomie – łamie zasady, które poprzednicy wypracowali po to właśnie, żeby zapobiec kolejnym dramatom. To takie okoliczności są najczęstszym powodem wypadków alpinistycznych.
W górach wymiaru himalajskiego sprawy są jeszcze bardziej złożone. W warunkach deterioracji spowodowanej niedotlenieniem, odwodnieniem, wyczerpaniem czy wychłodzeniem, skłonność do podejmowania ryzykownych, a co za tym idzie, często błędnych decyzji jest zwielokrotniona. Nierzadko alpinista staje się niezdolny do właściwej oceny swego położenia. Dochodzi do utraty świadomości sytuacyjnej. Nota bene, często nie mogą tego pojąć ludzie, którzy nie zetknęli się ze specyfiką himalaizmu.
Drugi ciekawy wniosek, jaki się wyłonił z moich obserwacji: tylko wyjątkowo można wskazać jednego odpowiedzialnego za katastrofę. Najczęściej na finalny wynik składa się suma drobnych uchybień czy zaniedbań popełnionych przez różne osoby. Ich złożenie, w konkretnym kontekście sytuacyjnym, w połączeniu z interakcjami międzyludzkimi w zespole, nierzadko też z czynnikami obiektywnymi, daje ten fatalny rezultat.
Tymczasem z reguły komentatorzy rozmaitych wypadków koncentrują się na ostatnim etapie, w którym dochodzi do tragedii – na ostatnim ogniwie w łańcuchu. Powszechna jest w ich ocenianiu tendencja do chodzenia na skróty – do poszukiwania kozła ofiarnego. Wydarzenia opisuje się zbyt powierzchownie czy wybiórczo, za mało wnikliwie analizuje się ciąg zdarzeń. W lotnictwie, które z uwagi na swoją specyfikę ma największe zasługi w zakresie badania wypadków, mówi się o błędzie pilota – często jest to wygodny wybieg, żeby ukryć błędy popełnione przez innych uczestników całego systemu.
Sprawy nie ułatwia fakt, że o wypadkach w górach trudno jest pisać. To temat tabu – wyjątkowo drażliwy i bolesny dla tych, którzy mieli pecha znaleźć się w pobliżu. Świadkowie niechętnie o tym mówią, gdyż bardzo łatwo jest tu o niesprawiedliwe oceny.
Powiedzmy zresztą wprost, że w tego typu działalności nie da się ustrzec przed pomyłką czy podjęciem nietrafionej decyzji. Często o wyniku przesądza łut szczęścia. Jak napisał Krzysztof Wielicki: „Jeśli wszystko kończy się dobrze, nie zostajesz poddany ocenom moralnym."
Dodajmy też – nie stajesz się obiektem ataków i drobiazgowych wiwisekcji.
Co więcej, w tym sporcie nie jest możliwe osiągnięcie czegoś znaczącego bez świadomie wkalkulowanego ryzyka. Prawdziwe sukcesy odnoszą ci, którzy odrzucają postawę asekuracyjną i podejmują wielki wysiłek, graniczący czasem z brawurą. W całej grze chodzi jednak przede wszystkim o to, aby dobrze ocenić swoje szanse w stosunku do celu, jaki sobie stawiamy, a w razie konieczności być gotowym do zaakceptowania niepowodzenia. By nie liczyć zanadto na pomoc z Góry. To było niezbędne wyjaśnienie, żeby przedstawić zamysł książki. Przy selekcji tematów wybrałam wyprawy, w których do wypadku doszło nie z przyczyn obiektywnych, a tylko takich, w których dominujące znaczenie miał ów wspomniany „czynnik ludzki”. Interesowały mnie przede wszystkim historie mniej znane, zaś w przypadkach już nagłośnionych – dotarcie do nowych okoliczności, odszukanie zapomnianych czy przeoczonych źródeł. Przegląd rozpoczyna wyprawa lubelska z 1973 r., a kończy wyprawa Chrobaka na Everest z 1989 r. Starałam się przedstawić sprawy w miarę możliwości obiektywnie, bez osądzania, uwzględniając różne punkty widzenia. Moją intencją było przede wszystkim odtworzenie okoliczności i motywacji, które kryły się za konkretnymi decyzjami.
Nie czuję się w żadnym razie mądrzejsza od osób, o których piszę. Szczerze mówiąc, gdyby nie wypadek Wojtka Wróża, który dla nas stał się kroplą przelewającą czarę i który przesądził o naszym odwrocie, mogłabym równie dobrze być kolejna na liście ofiar K2 sezonu 1986. Mam jednak nadzieję, że opisane przeze mnie historie skłonią następców Jerzego Kukuczki czy Wojtka Kurtyki do przemyśleń i podejmowania bardziej racjonalnych decyzji. Powtórzę sentencję przytoczoną w podsumowaniu Józefa Nyki, napisanym po osławionym sezonie 1986 roku na K2:
„Uczmy się na błędach cudzych – życie jest zbyt cenne, byśmy się mieli uczyć na własnych."
Krystyna Palmowska (ur. 1948)– taterniczka i alpinistka, dr inż. elektronik, czł. Klubu Wysokogórskiego Warszawa. Taternictwo uprawiała przeważnie w zespołach kobiecych, od 1969 zwykle z Anną Czerwińską, przechodząc drogi należące do najtrudniejszych w Tatrach, np. na ścianach Kazalnicy Mięguszowieckiej i Małego Młynarza, a także podobne drogi zimą. W Alpach wspinała się w 1974, 1977 i 1978, dokonując z Czerwińską m.in. II wejścia czysto kobiecego pn. ścianą Matterhornu. Od 1975 brała udział w wielu wyprawach polskich i międzynarodowych w Karakorum i Himalaje. W 1975 doszła w Himalajach do wys. 7600 m, a na pd.-zach. filarze Czogori (K2) w 1986 z Czerwińską i Januszem Majerem do wys. 8200 m. Sukcesami były pierwsze czysto kobiece wejścia na Rakaposhi (7788 m) w 1979 z Czerwińską, następnie również z nią w czasie dwuosobowej wyprawy wejście stylem alpejskim w 1983 na Broad Peak czyli Falchan Kangri (8047 m), a w 1985 wejście z Czerwińską i Wandą Rutkiewicz na Nanga Parbat (8125 m). Czerwińska i Palmowska stanowiły czołowy kobiecy zespół w górach ośmiotysięcznych.
Krystyna Palmowska jest współautorką (z Anną Czerwińską) książki Dwa razy Matterhorn (Warszawa. 1980 i 1984) oraz własnego reportażu K2 86 („Ekspres Reporterów”, 1987)
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Zaklętym w górski kamień. Publikację kupicie w popularnych księgarniach internetowych: