Współczesna Polska. Czterdziestoparoletnia Ewa Łączna, nauczycielka i matka, odkrywa nieznane dotąd pragnienia. Gdy na jej drodze staje Biedna Mała C., charyzmatyczna właścicielka uczelni o skomplikowanej przeszłości, między kobietami rodzi się namiętne uczucie. Jednak społeczna presja, rodzina i duch katolickiej Polski sprawiają, że miłość staje się równie trudna, co niebezpieczna.
Biedna Mała C. Elżbiety Juszczak to powieść, w której polityczna groteska i farsa obnażają paradoksy codzienności. To także historia o tęsknocie przemieniającej się w namiętność oraz o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie pełnym sprzeczności.
Biedna Mała C. Elżbiety Juszczak to spojrzenie na relacje międzyludzkie bez filtra. Szczerze, bez owijania w bawełnę. Za to z dużą dozą poetyckości – pisze Danuta Awolusi w naszej redakcyjnej recenzji tej książki.
– Być może w ogóle nie mamy wolnej woli, tylko zapis w mózgu, złożony z przeszłości i środowiska, w którym tkwimy. Pisząc powieść Biedna Mała C., na początku chciałam być głosem w toczącej się wojnie kulturowej w naszym kraju. Po prostu stanąć po stronie osób niezrozumiałych przez sporą część społeczeństw i dyskryminowanych politycznie. Potem powieść zawłaszczyły inne wątki. Chodziło o to, by pokazać, co się tutaj dzieje, te wszystkie obrzydliwości – mówi w naszym wywiadzie Elżbieta Juszczak, autorka książki.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Biedna mała C. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Wtedy Anka poszła do Adasia. Była może dziewiętnasta, dzieci zaprowadziła do Leny. Poszły jakoś opornie, niechętnie, jakby przeczuwały, że coś jest nie tak. Nie bardzo się to wszystko składało, bo nazajutrz był piątek, więc szkoła i przedszkole jak zwykle o cholernej ósmej. Ale musiała się z nim spotkać.
Adaś mieszkał, jak to się mówi, trzy przecznice dalej, w cholernej kawalerce typu Gomułka, z kuchnią bez okna, za to ze świetlikiem na pokój. Brakowało paprotki i oleodruku, ale nie w tym rzecz. Był wysokim, przystojnym blondynem, zbyt przystojnym jak na poetę, który nie zrobił kariery i który miał ten problem, że nie znosił żadnej partii. Problem w tym, że polityka obrażała jego inteligencję, nie politycy, choć to też, ale polityka w ogóle. Prymitywizm przypisany polityce, miłość władzy, gadanie i tak dalej wkurzało go, choć przecież wiadomo, że od niej – polityki – zależy więcej, niż można by się spodziewać.
Pisał dobre wiersze, ale też czuł niechęć do dziennikarzy żyjących w pogoni za wierszówką. Pozostawał mu wyjazd z kraju, do czego się sposobił. Miał nadzieję, że przy jakimś angielskim czy amerykańskim uniwersytecie znajdzie dobrego tłumacza. Jasne, że podkochiwał się w Ance, ale skąd miałby wziąć pieniądze na utrzymanie jej dzieci? Teraz patrzył na Ankę z czułością, na jej bladą, prawie anielską twarz, na jedną z tych powiewnych artystycznych sukienek, a ona, zdyszana, prawie na wydechu wypaliła:
– Obrabujemy bank, twój bank.
– Zwariowałaś.
– Jeszcze nie – stwierdziła rzeczowo, a wtedy twarz Adasia przybrała niezdecydowany wyraz. Kąciki ust opadły, tak jak lekkie podniecenie na jej widok. Pomyślał, że Anka z jakiegoś powodu wpadła w obłęd albo żartuje.
– Zrobimy to – kontynuowała – tyle że musisz znaleźć dojście do skarbca.
– Jakiego skarbca?
– No przecież musi być jakiś skarbiec. – Anka spojrzała na niego poważnie i uśmiechnęła się prawie niewidocznie.
Znał tę jej grę twarzy i stwierdził, że to osłabione odbicie uśmiechu numer dziesięć.
– Mówisz poważnie?
– Albo zrobimy to po cichu i nikt nie będzie wiedział, albo głośno jako protest song.
– Aniu – powiedział czule – przecież to obłęd. Poza tym nie mam pojęcia, jak dostać się do skarbca i tak dalej. Zamkną nas.
– Świat jest pełen zbrodni, a banki to najwięksi lichwiarze, w średniowieczu kat skróciłby ich o głowę, tych prezesów.
– Usiądź, Aniu. – Chciał ją przytulić, żeby się uspokoiła. – To zupełnie nierealne i udaje się tylko w filmach.
– Nasze życie jest jednym wielkim filmem. Rodzice walczyli z komuną, a potem byli nieporadni, tak bardzo nieporadni. Albo wyjazd, albo bank. No, jeszcze można jakoś przetrwać, jakoś wegetować, ale ja nie chcę.
– Przecież my się do tego nie nadajemy.
– Do czego?
– Do napadu.
– Adaś, przemyśl to, jak długo będziesz terroryzował emerytów, którzy zadłużyli się na komunię wnuka?
– Mogli nie zaciągać kredytu.
– Mogli. – Po chwili milczenia dodała: –Musi być jakiś sposób dostania się do skarbca. Albo zabijemy prezesa, tego, który bierze milion miesięcznie.
– W życiu nie widziałem i nie zobaczę prezesa.
– Zobaczysz, pojedziemy na jedną z tych wycieczek do Portugalii i dopadniemy go.
– Dobrze. – Adaś powiedział to dla świętego spokoju, ale myśl o prezesie, musiał przyznać, była inspirująca.
Nagle Anka wstała, obróciła się na pięcie i wyszła.
– Niedługo przyjdę! – rzuciła złowrogo i prawie trzasnęła drzwiami.
Adaś został sam i był wstrząśnięty. Ona mówiła całkiem poważnie. Oczywiście, pomysł był trywialny, ale przecież Anka nie była trywialna. Musiała więc zwariować. Z drugiej strony, co oczywiste, świat był pełen niegodziwości, a wielkie idee spływały potokiem krwi. A przecież oni nie mieli idei. Nie szkodzi, idee wymyśli się później.
Sięgnął do Yaetsa. Ten przynajmniej wiedział, o co chodzi – pomyślał.
W łóżku przewracał się z boku na bok i nie przestawał myśleć o prezesie ML. W myślach konstruował scenkę przydatną do ewentualnego scenariusza filmu. Prezes – mógłby to być Don Pedro, Alonso czy jakoś tam. Był jak chłopak z sąsiedztwa. Siedział w barze i popijał colę z lodem.
– Chcemy pana zabić – powiedziała mu para młodych ludzi. – Zabijemy pana, ponieważ pan za dużo zarabia, jest pan niegodziwcem, tysiące ludzi ledwo wiążą koniec z końcem, a pan bezwstydnie ich wykorzystuje. Teraz pójdzie pan z nami. – Tu przystawili mu lufę do pleców i dość dyskretnie, zakrywszy lufę miękkim, czerwonym szalikiem, wyprowadzili z kawiarni.
Facet nie protestował, nikt nie zwracał na nich uwagi. Wyszli.
Oczywiście zaprowadzili go na brzeg rzeki, który był stromym urwiskiem. Spadający trup będzie się dobrze prezentował – wymienili uwagi. Prezes był raczej wysportowany i schludny. Robił sympatyczne wrażenie, a jego rzedniejące włosy nadawały mu swojskości. To nie był amant. Adaś trzymał lufę na jego koszuli, na wysokości nerek, a jej zimny dotyk w ten upalny dzień mógł być albo przerażający, albo nawet przyjemny. Rozmawiali po angielsku, ale nie było to ważne. Zatrzymali się na skarpie, żeby facet wziął oddech, a potem wydał ostatnie tchnienie.
– Panie prezesie, czy jest pan człowiekiem szczęśliwym? – zapytali. – Choć, prawdę mówiąc, nic nas to nie obchodzi. Zabijemy pana i będzie pan symbolem aktu sprawiedliwości. Nieważne, czy pan jest przykładnym obywatelem, Portugalczykiem, Syryjczykiem czy kim tam jeszcze, kapitał jest międzynarodowy. Nasi rodzice walczyli z komuną i z Marksem, my będziemy walczyć z międzynarodowym kapitalizmem, czyli z panem. Tak się składa, że jesteśmy Polakami, ale to nie ma żadnego znaczenia, możemy być Niemcami, Anglikami albo kimś tam jeszcze. Jesteśmy po prostu przepełnieni ideą. Widzi pan ten cudowny nurt rzeki? Kocha pan tę rzekę czy kocha pan pieniądze? Proszę powiedzieć.
– Moi drodzy – roztrzęsionym głosem odpowiedział mniej więcej czterdziestoletni prezes – jesteście jeszcze młodymi, a nawet bardzo młodymi ludźmi, życie przed wami. Doceniam wasze ideały, ale przecież na świecie nigdy nie było sprawiedliwości, zawsze byli bogaci i biedni. Czy myślicie, że gdybym zarabiał siedemset euro, inni zarabialiby więcej?
– Może by i nie zarabiali, ale świat byłby sprawiedliwszy, panie prezesie.
– Ale przecież to grzech zabijać bliźniego, jesteście miłymi, kulturalnymi ludźmi, nie możecie tego zrobić. No i wsadzą was do więzienia, zrujnujecie sobie życie.
– Idea ważniejsza, panie prezesie, a pan jest dla nas symbolem, możemy z wielką łatwością pana zabić. Zrobimy to z lekkim sercem, bo pan przez wiele lat brał te ogromne pieniądze i nie pomógł nikomu – ani staruszce, która dogorywała bez potrzebnych leków, ani głodnym dzieciom w Afryce. A co pan powie o artystach w Polsce, którzy, tak jak ich dziewiętnastowieczni rodacy zaczną umierać na gruźlicę?
– Przecież pomagamy artystom… – odparł błagalnym tonem prezes.
– Wiem, że pomagacie, ale tym z komuny, to się nie liczy.
– Dzieci, przecież to jakiś absurd, żeby zabijać tylko dlatego, że jestem prezesem zarządu. Na świecie są bogatsi ode mnie.
– To prawda, panie prezesie, są bogatsi, ale akurat tak się składa, że Adaś Konecki pracuje w pańskiej firmie na podrzędnym stanowisku i obcuje albo z nędzą, albo z lekkomyślnością, chociaż ta alternatywa nie ma znaczenia, a Ania, o której pan nic nie wie, nie zna pan nawet jej nazwiska i jej obrazów, jest nic nieznaczącą klientką banku, na której pan i panu podobni zarabiacie.
– Bardzo przepraszam, że was nie znałem, teraz możemy się poznać, no może w niezbyt sprzyjających okolicznościach, ale jednak. Pani Anno, proponuję pani kontrakt. Domyślam się, że jest pani niezwykle utalentowaną osobą, dlatego proponuję pani cykl obrazów, które zawisną we wspaniałych pomieszczeniach naszych banków.
– Za późno, panie prezesie. Nasza idea każe nam pana zabić!
Tu rozległ się strzał. Adaś pociągnął za spust, a trup prezesa niczym idea międzynarodowego kapitalizmu począł spadać w dół.
Rano, co zrozumiałe, Adam wstał z bolącą głową. Proszek, ależ tak, i należało iść do firmy. Po uspokajającym prysznicu i śniadaniu – składającym się z płatków, jogurtu i jajecznicy z dwóch jajek – wsiadł na rower i pojechał do pracy. Ścieżek rowerowych w mieście było jak na lekarstwo, ale akurat on miał szczęście, bo tuż obok jego domu rozpoczynał się szeroki chodnik, prowadzący prosto na rynek, a stamtąd do firmy były dwa kroki. Co prawda widok faceta w garniturze z plecakiem i na rowerze nie był gdańszczanom specjalnie znany, ale nie przejmował się tym.
Wszedł od zaplecza, na schodach przeskakiwał stopnie lekko, jeden po drugim. Wszystko było znajome, takie samo, ale jakże inne. Rozmowa z Anką zrobiła swoje, minął drzwi gabinetu dyrektora, policzył w myśli jego zarobki, rozejrzał się na boki i pomyślał o sejfie. Sejf bankowy był, oczywiście, ale na dole, tam gdzie wstęp ma zaledwie kilka osób, gdzie ledwie na sto metrów przed stalową kurtynę dochodzi pani Basia, sprzątaczka, lat pięćdziesiąt. Czy powinien się z nią zaprzyjaźnić? Pani Basia rozpoczynała pracę jakoś koło osiemnastej i czasem ją widywał. Nie, nie będzie o tym myślał, postanowił i opadł na krzesło. Jeszcze tylko kilka rutynowych ruchów i wyjął z biurka listę dłużników. Rozpoczął wybieranie numerów. Fakt, czuł się jak pracownik call center, ale poszło mu nadzwyczaj dobrze, negocjował raty, kiedy trzeba – pocieszał, kiedy trzeba – straszył. Wyglądało na to, że drobnica, z którą rozmawiał – przynajmniej w połowie potężną rzeszą wujków z Radomia i Tczewa – da radę. Ucieszył się, gdyż miesięczny raport z jego skuteczności nabierał zdrowego oblicza, a ten z całą pewnością trafi na biurko kierownika. Praca ze słuchawką trwała już pół dnia, mógł sobie zrobić przerwę. Coffee break z dziewczyną z sąsiedniego działu.
Pili więc kawę w pomieszczeniu socjalnym, które było większe od jego kawalerki i podobało mu się. Nowy lateks na podłodze, świeża biel ścian. Angelika z działu finansowego proponowała mu czasem a to kinko, a to spacerek. Nie była zła, ale nie była też dobra. Prawdę mówiąc – analfabetka. No czego oni w tych szkołach uczą? Była po ekonomii, znała się na finansach, mówiła nieźle po hiszpańsku i angielsku i prawdopodobnie w swoim życiu nie przeczytała żadnej książki oprócz literatury fachowej, nie licząc kilku lektur w szkole średniej, a i to pewnie wyłącznie opracowań. Nie mógł jej powiedzieć, że jest poetą.
Angelika w swym młodym i pracowitym życiu brała, co jest, a Adam doskonale wyglądał. Miała regularne rysy, piękne piersi i nienaganny makijaż. Była pociągająca. Nie skorzystam – pomyślał Adam i przesłał jej jeden z tych sztucznych filmowych uśmiechów, bez zmarszczek wokół oczu. Mógł ją przelecieć, ale nie chciał.
Drugą część dnia poświęcił na korektę umów przygotowanych przez dział prawny. Korekta dotyczyła wyłącznie ortografii i podstawowych błędów stylistycznych. Umowy były straszne, wszystkie tak sformułowane, by zmylić klienta. To, co najważniejsze, znajdowało się między wierszami albo na końcu, albo w ogóle brakowało podstawowych informacji. Bankowi prawnicy motali, kręcili, nie pisali wprost, jakby brakowało im piątej klepki. Może i tak jest – myślał Adam – przecież oni nie mają pojęcia o polszczyźnie, a nawet o logice. Kto im dał dyplomy? On sam był akurat dobrze wykształcony, w szkole średniej zaliczył kilka olimpiad, w tym matematyczną i filozoficzną, dochodząc do finału, potem studia. No i znał literaturę piękną.
Książkę Biedna mała C. kupicie w popularnych księgarniach internetowych: