Izabelle Walter, świeżo upieczona wdowa, nigdy nie pracowała zawodowo. Wszystko więc wskazuje na to, że po śmierci męża opiekę nad nią roztoczy czworo ich wspólnych dzieci.
Rodzeństwo wpada na pomysł, który pozornie nie ma wad. Izabelle zamieszka u każdego z nich na dwa i pół miesiąca w roku, natomiast pozostałe dwa miesiące spędzi na zorganizowanych i sfinansowanych przez nich czworo wakacjach. Realizacja planu idzie gładko do momentu, w którym Izabelle po raz pierwszy w życiu znajduje w sobie siłę, by wyrazić własne zdanie.
,,Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie" - zdaje się mówić autorka poprzez karty opowieści. Jest zabawnie, odważnie i lirycznie, niczym w najlepszym spektaklu.
Anna H. Niemczynow po raz kolejny wyciąga dłoń do poszukujących swojej drogi kobiet. Szepcze im do ucha: ,,Odwagi, zrób pierwszy krok w stronę namiętności swego serca, a zabawa życia dopiero się zacznie".
– Każda z nas choć raz w życiu zastanawiała się, co by było, gdyby... Najnowsza książka Anny H. Niemczynow poza przyjemnością czytania daje nadzieję na to, że nigdy nie jest za późno na zmianę życia i czerpanie z niego pełnymi garściami. Inspirująca, budząca emocje lektura, która pokazuje siłę i odwagę dojrzałych kobiet – powiedziała Ewa Kustroń-Zaniewska, redaktor naczelna ,,Kobiety i Życia" i ,,Świata Kobiety". Do lektury książki Uśpione namiętności zaprasza Wydawnictwo LUNA. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Uśpione namiętności. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Mężczyzna uśmiechnął się bezmyślnie, przeskakując nerwowym spojrzeniem po twarzach żałobników i licząc, że nikt niczego podejrzanego nie zauważy.
Bella jadła dalej, nie zaszczycając absolutnie nikogo dźwiękiem swojego głosu, co obok jej wyglądu budziło podejrzenia, iż śmierć męża poważnie odbiła się na jej psychice. Wszak nigdy do milczków nie należała.
Marianna zacisnęła knykcie na srebrnej, bogato zdobionej łyżce, próbując nabrać na nią co chwilę zsuwające się nieregularnych kształtów kluski. Kiedy po którejś z prób makaron spadł, rozbryzgując rosół na wszystkie strony i brudząc jej kupioną na tę okoliczność markową suknię, zrezygnowała z jedzenia i wytarła usta tandetną, również wybraną przez teściową chusteczką. Próbowała zapomnieć o tym, jak bardzo Bella ją upokorzyła, wykreślając z menu stypy zupę krem z zielonego groszku.
– Na eleganckich przyjęciach, na jakie niewątpliwie zasłużył twój świętej pamięci ojczulek – zwróciła się ponownie do Karola – nie podaje się rosołu i schabowego. Te czasy już minęły! – wysyczała nerwowo, nie odklejając od twarzy lisiego uśmieszku.
Karol Walter puścił tę uwagę mimo uszu, gdyż jemu wszystko smakowało, a już najbardziej będące kością niezgody kluski.
– Do nikogo się nie odezwała, Karolu. Do nikogo! Słyszysz? Karolu, mówię do ciebie – denerwowała się Marianna.
– Kochanie, przypominam, że jesteśmy na stypie. Obserwują nas. Zachowaj spokój i klasę, proszę.
– No tak. Spokój i klasę. – Cmoknęła, a następnie wyprostowała plecy, podniosła dumnie podbródek i rozejrzała się dookoła, posyłając żałobnikom spojrzenia, jakie w niedalekiej przyszłości mogłyby jej przynieść korzyść. W prawym rogu sali siedział rzecznik prasowy prezydenta miasta, a obok niego prezydent do spraw społecznych. W lewym rogu usadzono panią sekretarz magistratu wraz z mężem i ich pierworodnym synem, absolwentem renomowanej polskiej uczelni. Gdzieś po bokach miejsca zajęli członkowie rodziny Walterów, przyjaciele i znajomi, których nie wypadało nie zaprosić. Bella Walter, wdowa po wieloletnim urzędniku państwowym, dyplomacie, społeczniku, działaczu związkowym i byłym prezydencie miasta, w którym przez całe życie mieszkali, siedziała u szczytu stołu, w miejscu, które wszyscy goście, niezależnie od tego, jak byli usadzeni, doskonale widzieli.
Spojrzenie Marianny spotkało się ze wzrokiem teściowej, powodując u tej pierwszej skrócony i przyspieszony oddech.
– Zobacz, zobacz – wyszeptała wystraszona Marianna do Karola, zakrywając usta dłonią pozbawioną manikiuru.
Karol, przez całe życie będący pupilem nieboszczyka, widząc matkę wkładającą nitkę makaronu rękami do ust, o mały włos nie spadł z krzesła. Przełknął ślinę, zacisnąwszy mocno oczy w obawie, że za chwilę wyskoczą mu z orbit.
Po pierwsze primo – ustalić, gdzie ulokować Izabellę. Nie ma możliwości, aby została sama w tak dużym domu, wybudowanym przez świętej pamięci Edwarda.
Po drugie primo – zastanowić się nad majątkiem świętej pamięci Edwarda, gdyż – znając brak życiowego doświadczenia Belli – pójdzie on na zmarnowanie.
Po trzecie primo – rozważyć zwolnienie gosposi Franki i ogrodnika Macieja. Nie będą już przecież potrzebni, a generują tylko zbędne koszty.
Po czwarte primo – ustalić, kto zajmie się sprzedażą domu po nieboszczyku, kto zrobi jego zdjęcia i podpisze umowę z najlepszym w mieście biurem obrotu nieruchomościami (które, rzecz jasna, z dobroci swego serca sama znajdę).
Marianna dwukrotnie przeczytała wypisane przez siebie założenia, przekopiowała je do maila, wpisała adresy wszystkich zainteresowanych i gdy kliknęła „wyślij”, poczuła w sercu spokój, iż zadbała o to, aby na zaplanowanym na popołudnie spotkaniu rodziny Walterów panował należyty porządek.
W okolicach godziny siedemnastej do jej domu, który naturalnie zajmowała wraz z mężem Karolem i ich nastoletnim synem Karolkiem Juniorem, zaczęli przybywać zaproszeni na okoliczność rodzinnych obrad goście.
Bella i Edward Walterowie, rozłączeni niedawno siłą woli boskiej, za życia nieboszczyka uchodzili za wzorowe małżeństwo, które skonsumowane nieskończenie wiele razy dało im czworo dzieci, to jest trzech synów i córkę.
Punktualnie, jak zresztą zawsze, pojawił się Marcin w towarzystwie swojej drugiej żony Letycji. Kobieta ucałowała powietrze na wysokości policzków Marianny, wyciągnęła z markowej torebki szmaciane kapcie z frędzelkami, wsunęła je na stopy i to samo nakazała zrobić swojemu mężowi.
– Wyfroterujemy ci podłogę, skarbie – powiedziała dumnie do gospodyni. Ta podziękowała jej skinieniem głowy, przywołując na twarz pozbawiony naturalności uśmiech.
Następna przybyła Edytka, najmłodsza z czwórki dzieci Walterów, singielka, żeby nie powiedzieć „stara panna”.
– Mamusia już jest? – spytała witającej ją Marianny. Gospodyni zaprzeczyła ruchem głowy, po czym oświadczyła złośliwie, że – sądząc po tym, jak żałoba wpłynęła na zachowanie Belli – ma prawo twierdzić, że „staruszka” – to słowo powiedziała z większym naciskiem – na sto procent pojawi się z wielkim opóźnieniem.
– Napijecie się czegoś? – zwróciła się do przybyłych gości. – Kawy, herbaty, wody? Jak wam wiadomo, w naszym domu alkoholu się nie pija.
– Pewnie dlatego Dominik się spóźnia – powiedziała Edyta, wdzięcząc się przy tym.
Marianna, nie wyczuwając złośliwości, rzuciła okiem na zegarek.
– Powinien już być – zauważyła cicho. – Niedaleko pada gruszka od jabłoni.
– A nie jabłko? – zapytała Edyta.
– Och, nie bądźmy drobiazgowi. – Marianna machnęła dłonią, a jej chichot wypełnił wnętrze.
Wtem rozległ się dźwięk dzwonka i tuż po nim Karol przyprowadził kolejnych gości. W progu przestronnego salonu stanął wyczekiwany Dominik, najmłodszy z braci Walterów, w towarzystwie swojej nieślubnej córki Zuzanny. Marianna sapnęła z dezaprobatą, mierząc wzrokiem nastolatkę w glanach, za dużym swetrze i spodniach z dziurami na kolanach, lecz w obawie przed ciętym językiem dziewczyny powstrzymała się od wyrażenia swojej opinii.
– Tylko Belli nie ma – westchnęła. – Ta żałoba naprawdę nią wstrząsnęła, nie sądzicie, kochani? – zapytała, lecz nikt się nie odezwał.
– To ja poproszę kawę. – Edyta zmieniła temat.
– A ja herbatę, jak zawsze – powiedział Dominik. Zuza, Letycja i Marcin zamówili wodę, a Karol na polecenie żony udał się do kuchni, by przygotować napoje zgodnie z tym, czego zażyczyli sobie goście.
– To może już zaczniemy, aby nie przedłużać, wszak pieniądz to czas – powiedziała gospodyni.
Edyta, nachyliwszy się do Dominika, wyszeptała, że nie ma pojęcia, kto dał Mariannie dyplom, i podejrzewa, że nie obeszło się bez łapówki.
Po godzinie obrad trwających w najlepsze bez obecności Belli, będącej głównym obiektem tego całego zamieszania, mniej lub bardziej jednogłośnie nakreślono, co następuje:
Po pierwsze: Posiadłość rodziny Walterów, licząca blisko pięćset metrów kwadratowych, z dołączonym do niej ogrodem i sadem, zostanie sprzedana, a uzyskane pieniądze zostaną równo rozdzielone między rodzeństwo.
Po drugie: W związku z tym, co ustalono w punkcie pierwszym, w trybie natychmiastowym trzeba zwolnić Frankę (gosposię Belli) i ogrodnika Macieja, ponieważ nie są już potrzebni.
Po trzecie: Jako że Bella nie będzie już raczej nosiła swojej kosztownej biżuterii, w której skład wchodzą sznury pereł od Chanel, wzorowane na tych pochodzących z rodziny Romanowów, oraz broszki, pierścionki z diamentami, kolie, łańcuszki i tym podobne, stanie się ona własnością najbardziej szykownej kobiety w rodzinie, czyli Marianny.
– Chyba wszyscy się ze mną zgodzą, że jak ktoś nie przejmie tej biżuterii, to jeszcze sczeźnie ona w tych płóciennych woreczkach, i wtedy to będzie naprawdę wielka strata! Ja – Marianna dźgnęła się palcem w klatkę piersiową – jestem w stanie zająć się błyskotkami Belli w sposób należyty – oznajmiła, z pogardą spojrzawszy na Zuzę, która w szoku wybałuszyła swoje i tak już wielkie oczy.
Po czwarte, najważniejsze: Biorąc pod uwagę, że Izabelle Walter wraz ze swym mężem nieboszczykiem Edwardem spłodzili razem czwórkę dzieci, należałoby to jakoś opłacalnie dla wszystkich wykorzystać.
– Rok ma dwanaście miesięcy – zaczął nieśmiało Karol, finansista, dyrektor banku, uważający się za rodzinny autorytet w dziedzinie ekonomii.
Dominik zerknął na Zuzannę. Dziewczyna zakryła dłonią usta, nie mogąc uwierzyć w tę całą farsę, w której przyszło jej uczestniczyć.
– Stop, stop, stop, stop – powiedziała, przerywając Karolowi, poderwawszy się z eleganckiej kanapy. – Gdzie Bella będzie mieszkać po tym, jak ją obrabujecie?
Rabunek? Cóż za bzdury plecie to dziewczę?! – zdawał się krzyczeć wzrok wszystkich tam zgromadzonych, oprócz oczywiście Dominika.
– To nie rabunek, Zuziu! – Marianna starała się udobruchać nastolatkę. – Spokojna twoja rozczochrana rzekła i ruchem dłoni nakazała jej usiąść.
Zuzia skrzywiła się na brzmienie tego tandetnego tekstu. Tylko ciotka Mańka mogła odezwać się w tak obrzydliwy w jej mniemaniu sposób. Na wierzchu „ą, ę” przez bibułkę, a chuja całą ręką – pomyślała w złości, czerwieniejąc na twarzy.
– Belli, matuli naszej, kochanej teściowej, najlepszej babci – wyliczał Karol – żadna krzywda się nie stanie. Z pewnością na to nie pozwolę. Tak, jak już powiedziałem, rok ma dwanaście miesięcy. Wystarczy podzielić go na cztery, co daje dwa i pół.
Dominik ściągnął brwi, usiłując pojąć „wyższą” matematykę brata.
– Co to ma znaczyć? – zapytał, licząc na wyjaśnienia tego trudnego do ogarnięcia rozumem działania.
Plan okazał się bardzo prosty w założeniu. Bella Walter, wdowa po swoim mężu Edwardzie, miała zostać wysiedlona z domu, który dotychczas wraz ze swym mężem zamieszkiwała.
– Przez dziesięć miesięcy w roku mama będzie pomieszkiwać u każdego z nas przez okres dwóch i pół miesiąca – rzekł dumny ze swych obliczeń.
– Tak oto nikt nie przemęczy się zbytnio opieką, a owca będzie syta i wilk też cały – powiedziała wesoło Marianna, poparłszy męża oklaskami.
– Co z pozostałymi dwoma miesiącami? – spytała Edyta, ignorując „znajomość” przysłów Marianny.
– Jak to co? – oburzyła się tamta. – Zrzucimy się i wyślemy ją dokądś.
– No, ale gdzie na przykład? – zatroskali się Marcin z Letycją, przez cały czas poruszający stopami pod stołem w celu froterowania podłogi kapciami.
Wówczas po raz pierwszy odezwał się milczący dotąd Karol, zdradzając, że najlepiej będzie, jak wszyscy się zrzucą i poślą babcię na wakacje.
Towarzystwo zamilkło. Słychać było jedynie bicie antycznego zegara ściennego.
– A jeśli babcia się nie zgodzi? Zapytał ją ktoś w ogóle o zdanie? – powiedziała Zuza, znów poderwawszy się z kanapy. Patrzyła wymownie na unikającą jej wzroku Mariannę.
– No wiesz… – Gospodyni odchrząknęła. – Jak by to powiedzieć, no…
– No?
– No cóż – podrapała się po głowie – Bella nie ma tu nic do gadania.
– Czyżby? Jesteś tego pewna, ciociu?
– Jak niczego na świecie.
– Wy też? – Zuza rozejrzała się dookoła.
Nikt nie zareagował. Absolutnie nikt. Nawet ojciec Zuzy powstrzymał się od wyrażenia jakiegokolwiek zdania.
– To coś wam powiem, rodzinko troskliwa, wy darmozjady chcący się cudzym nachapać. W tych swoich rozważaniach zapomnieliście o jednym.
– Niby o czym, dzieciaku? – zachichotała szyderczo Marianna.
I nagle, ni z tego, ni z owego do salonu, cała na biało, weszła Bella. Ucałowała Zuzannę w oba policzki, przytuliła do siebie z najwyższą czułością, a następnie sięgnęła do torebki, na której własnoręcznie wyhaftowała tęczę, i… wyjęła z niej list z informacją o tym, gdzie i kiedy zostanie odczytany testament.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Uśpione namiętności. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: