Gdy wojna przetacza się nad głowami Zabierzyńskich, wydaje się, że limit nieszczęść został już wyczerpany. Tymczasem niespodziewanie okazuje się, że uciekając, można wpaść w jeszcze większe kłopoty, i że zamiast rodzinie trzeba zaufać obcym.
Jaką cenę zapłaci Marysia za ukrywanie Żydówki? Czy przetrwa Powstanie Warszawskie i odnajdzie drogę do domu? Czy Wiktoria, ocalona z pogromu wołyńskiego, zatopi się w nowej miłości do synka? Czy ciężarna Zosia ucieczką uratuje życie sobie i ukochanemu Luce, który jako esesman stacjonuje w dworze w Koszutach?
Jak po wojennej traumie ułożyć sobie życie na nowo? Jak sobie zaufać i nie zatracić tego co najważniejsze – rodzinnej bliskości? O tym właśnie pisze Nina Majewska-Brown w powieści Rodzinne sekrety. 1943-1945 – trzecim tomie cyklu Zakładnicy wolności.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Świat Książki. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment publikacji:
Wiktoria
Nie mogę oddychać. Nie potrafię zapomnieć. I nie umiem żyć. Gdyby nie dziecko w moim łonie, podjęłabym prostszą i trafniejszą decyzję. A tak jestem na nie zdana.
W nocy budzę się zlana potem i chyba krzyczę, bo koło łóżka co rusz pojawia się zatroskana mama. Nie chcę jej ze szczegółami opowiadać, co przeżyłam i przez co przeszłam. To by zrujnowało resztki jej spokoju, wykiełkowałyby wyrzuty sumienia, że pozwoliła mi wyjechać na Wołyń, a i tak nie będzie w stanie mi pomóc. Przynieść ulgi. Nie potrafi cofnąć czasu. Nikt nie jest władny tego uczynić.
Nie sposób opisać bólu, jaki czuję po stracie Janka. Tak bardzo go kochałam, kocham… Był mi tak bliski. Troskliwy, empatyczny, przy nim czułam, że spełniają się moje marzenia, że jestem szczęśliwa i tym szczęściem potrafię obdarzać innych.
Przekonał mnie, że jestem piękna i wyjątkowa, a ja dałam się ponieść tej ułudzie, z zadowoleniem przeglądając się w lustrze. Przy nim rozkwitłam jako kobieta. Przy nim nabrałam ochoty, by zostać matką. A teraz mam w głowie tylko obraz jego martwych oczu. Myślałam, że takie rzeczy już się nie dzieją; wiedziałam, że wojna jest straszna i okrutna, ale nie że aż tak. Sądziłam, że siekiery, widły i kosy przeszły do średniowiecznego lamusa, tymczasem one nadal są w użyciu w dłoniach tej ukraińskiej brutalnej, dzikiej bandy, która nie cofnie się przed niczym.
Nie sposób w najgorszych koszmarach wyśnić tego, przez co przeszliśmy. Miejsce, które wydawało się bezpieczne i spokojne, odległe od niemieckiego frontu, niespodziewanie obnażyło własne krwawe oblicze. Pełne nienawiści. Przepojone chęcią zemsty i niepojętą brutalnością.
Nie mogę pojąć, dlaczego sąsiad rzucił się na sąsiada. Hubert zapewniał, że ze wszystkimi żyją w zgodzie, że są sobie życzliwi i nie ma znaczenia, jaka krew płynie w naszych żyłach: polska, żydowska czy ukraińska.
Tymczasem przyjaźnie, sojusze i sąsiedzka pomoc nie zdały się na nic wobec rewolty, która przetoczyła się przez Wołyń. Kiedyś byłam w nim zakochana, teraz boję się nawet o nim wspomnieć. Nienawidzę go. Nienawidzę już samego słowa.
Umarła Elżunia. Brutalnie zgwałcona na moich oczach przez trzech oszalałych z wściekłości, brudnych, zapuszczonych i odrażających Ukraińców, a potem bezceremonialnie zatłuczona pałką. Nie mogłam jej pomóc.
Ukryta w skrytce na dokumenty w ścianie za biurkiem, wciskając pięść do ust, by nie krzyczeć, mogłam się tylko biernie, bezradnie przyglądać przez szczelinę i modlić, żeby mnie nie dopadli, by nie zabili mojego nienarodzonego dziecka.
Przejmujący wrzask, krzyki, panika, plądrowanie domu, niszczenie wszystkiego, co się dało, a potem tryskający w niebo ogień. To upiorne, metodyczne i bezduszne pozbawianie życia moich najbliższych zlało się w jeden porażający okrucieństwem obraz, który niczym brudny całun oblepia mnie w każdej minucie dnia i bezsennej nocy, nie pozwalając otrząsnąć się z potwornego koszmaru.
Jasiek nie żyje. Mój cudowny, kochany mąż nie żyje. Moja słodycz i moje szczęście. Moje wszystko. Sens życia i największa, pierwsza i ostatnia miłość. Odeszły też żona Huberta i wszystkie jego dzieci.
Niespodziewany atak, poprzedzony jedynie nieludzkim wyciem i wrzaskiem, zastał nas w radosny, słoneczny poranek zapowiadający piękny, ciepły dzień. Leżeliśmy jeszcze w łóżku, gdy Natka, nasza kucharka, która wstała wcześniej, żeby rozpalić w piecu, wpadła z krzykiem do pokoju:
– Idą! Uciekajcie! Idą!
Ale nim zrozumieliśmy, co się dzieje, było już za późno. Zaspani, w koszulach nocnych, byliśmy zupełnie bezradni. Dzieci płakały i zawodziły, a my, kobiety, stałyśmy sparaliżowane strachem, niezdolne do jakiegokolwiek ruchu.
Z wybitych okien posypało się szkło. Pochodnie sprawiały wrażenie, że zalewa nas piekielny ogień. Pamiętam tylko krzyk, niesamowity hałas i bicie serca walącego o żebra, które odbijało się echem w głowie.
Nie było czasu na zastanowienie się ani szans na ucieczkę.
– Chowajcie się! Szybko! Cholera jasna, gdzie moja broń?!
Pierwszy otrzeźwiał Janek i tak jak stał, skoczył boso po stojącą pod ścianą dubeltówkę. Zanim zdążył ją załadować, rozległ się łomot, walenie do drzwi, które niemal natychmiast ustąpiły pod naporem i wyleciały z zawiasów, po czym ze zwierzęcym wyciem wpadli pierwsi bandyci.
W popłochu, nie myśląc wiele, wcisnęłam się w skrytkę na dokumenty. Sina ze strachu teściowa usiłowała ukryć dzieci w szafie, gdy je dopadli. Bez opamiętania walili na oślep siekierami, kłuli widłami. I choć tylko dwóch z całej hordy miało broń palną, wpadłszy do pomieszczenia, natychmiast wycelowali ją w Janka i pociągnęli za spusty.
Ogłuszający huk, w pokoju rozszedł się smród prochu. W uszach poczułam nieprzyjemne mrowienie i nie byłam w stanie nawet mrugnąć.
Pamiętam wielkie zdziwienie, niedowierzanie, które zawładnęło mną na chwilę, gdy oszołomiona w mordercach rozpoznałam naszych najbliższych sąsiadów, braci Garniłowów: Olega i Saszę.
Tych samych, którym zeszłej zimy pomagaliśmy, gdy zabrakło im mąki na chleb i ziemniaków.
Czytaj również: Nina Majewska-Brown - cytaty
Mój ukochany nie miał szans. Zginął na miejscu, kule przeszyły go na wylot, a strużka krwi płynącej z ust i spazmatyczne, konwulsyjne drgawki stały się przerażającym dowodem tego, co się stało.
Ocaleliśmy tylko Hubert i ja. Właściwie nie wiem, czy w takiej sytuacji można mówić o ocaleniu, o szczęściu przeżycia, bo przecież wszystko w nas umarło z chwilą śmierci najbliższych. Bez tych, których tak kochaliśmy, życie straciło sens. Każdy dzień jest pusty i bezwartościowy. Jesteśmy jak wydmuszki: puste, wypalone, nieprzydatne do niczego, a jednak na tyle twarde, że kostucha omija nas szerokim łukiem, nie pozwalając nam dołączyć do ukochanych.
Tak nie można żyć. Tak żyć się nie da.
Nie ma o czym marzyć i nie ma na co czekać. Nawet zwykła wegetacja wydaje się nadmiernym, niepotrzebnym wysiłkiem.
Hubert nie może sobie wybaczyć, że akurat tego dnia wyruszył na polowanie, nim wstał świt. Polował dość regularnie w okolicznych lasach i jego poranne zniknięcie nie było niczym niezwykłym.
– Gdybym tylko był w domu – powtarzał co rusz, gdy przemykaliśmy bocznymi drogami na zachód, nieustannie robiąc sobie wyrzuty.
– Niczego byś nie zmienił. Było ich ze dwudziestu, a może i trzydziestu.
– Zmieniłbym! Miałem…
– Nic byś nie zrobił! – tłumaczę z uporem, choć mnie samej nie jest łatwo i wielokrotnie rozpamiętywałam, dlaczego nie zdałam sobie sprawy wcześniej, nie przewidziałam. Jak to się stało, że tej nocy tak mocno spałam? Dlaczego nad ranem nie poszłam do toalety, jak miałam to w zwyczaju?
– Moja kochana…
– Hubercie, tak nie wolno. Nie obarczaj się winą.
– Ona by żyła, dzieci by żyły.
W ciągu kilku dni poszarzały Hubert schudł i zapadł się w sobie. W jego włosach pojawiły się szerokie siwe pasma, usta spierzchły, a oczy stały się szkliste. Postarzał się o dobre kilka lat.
– Mój Janek też. Ale nie mogłeś tego przewidzieć.
– Niepotrzebnie ufałem ludziom, niepotrzebnie.
– To byli nasi sąsiedzi, znajomi. Nie sposób wszystkich podejrzewać i unikać. Nikt nie był w stanie przewidzieć czegoś takiego.
– Kazimierz mówił, że u nich koło Antonówki takie rzeczy już się działy, a ja głupi nie chciałem dać wiary.
– Nikt się tego nie spodziewał, przecież żyliście obok siebie tyle lat!
– Gdybym tylko…
– Nie możemy cofnąć czasu.
– Straciłem wszystkich, których kochałem. Wszystkich! – Schował twarz w dłoniach, a jego ramionami wstrząsnął szloch. – Zostałaś tylko ty. Gdyby nie poczciwa Natasza…
Wzięłam głęboki oddech i zdobyłam się na odwagę.
– Nie chciałam mówić wcześniej, bo nie byłam jeszcze pewna, no i chcieliśmy was powiadomić wspólnie…
– Co jeszcze na nas spadło? Boże, mój Boże! Nie zniosę kolejnego nieszczęścia! – Przyjrzał mi się uważnie. – Nie trzymaj mnie w niepewno…
– Będę miała dziecko – powiedziałam cicho, czerwieniąc się.
To bardzo dziwne uczucie mówić komuś, zwłaszcza mężczyźnie, że jakiś czas temu spełniło się obowiązek małżeński, że zaznało się miłości cielesnej, a teraz pojawia się tego konsekwencja.
– Naprawdę?
Sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał, czy przypadkiem nie żartuję.
– Tak, jestem już pewna. Będę miała dziecko.
– Z Jankiem? – zdziwił się głupio i odruchowo spojrzał na mój jeszcze niespecjalnie wypukły brzuch.
– A niby z kim? – Udałam, że się oburzam i ze śmiechem szturchnęłam teścia w bok. – Oczywiście, że z Jankiem. Będziesz dziadkiem.
– Przepraszam, że tak głupio zapytałem, ale mnie zaskoczyłaś! – Jego twarz się rozpromieniła. – Jestem w szoku! Tego się nie spodziewałem! Mój dzielny, kochany synek byłby ojcem. Dziękuję!
Hubert wzruszył się tak, że łzy popłynęły mu po policzkach, a ja zaczęłam sobie robić wyrzuty, że tak bezceremonialnie podzieliłam się największą tajemnicą. Może mogłam poczekać na jakiś szczególny moment?
Tylko ile ich jeszcze przed nami? Zresztą czego mogłabym się spodziewać? Wszystko, co ważne, co kochałam i czemu ufałam, minęło bezpowrotnie.
To była chwila, w której Hubert zdecydował, że musimy się rozdzielić. I mimo moich protestów i strachu przed samotną podróżą, uparł się, że powinnam wrócić do rodziców, podczas gdy on schroni się u rodziny mieszkającej u podnóża Tatr.
Mimo błagań, próśb i zaklinań nie dał się przekonać, żebyśmy wspólnie kontynuowali wędrówkę. Moje łzy też nie zrobiły na nim wrażenia i tak oto zmusił mnie do samodzielnej podróży. A ja po kilkunastu dniach znalazłam się w rodzinnym domu. Z tą zasadniczą różnicą, że mój dom tymczasem stał się rodzinną posiadłością innej, w dodatku niemieckiej rodziny.
Własnością Niemców, przed którymi uciekałam we wrześniu 1939 roku, przez co nieświadomie wpadłam w ręce Ukraińców, którzy wydawali się dobrymi sąsiadami.
Pamiętam, w jakim byłam w szoku, gdy biegłam przez podwórze do domu, a drzwi otworzyła mi nieznana, pulchna kobieta w białej lnianej zapasce na biodrach.
– Tak, słucham? – Spojrzała na mnie zdziwiona, a ja nie byłam w stanie wydukać ani słowa. – Pani do kogo?
– Ja, ja… wróciłam do domu.
– Tego domu?
– Do rodziców.
– Ale to mój dom – powiedziała twardo, traktując mnie jak intruza.
– Ale tu mieszkają Zabierzyńscy? Florentyna i Konstanty?
– Tak, ale teraz to mój dom.
– Wiktoria?!
Zwabiona podniesionymi głosami mama stanęła w drzwiach, wytrzeszczyła oczy, po czym zachwiała się na nogach i musiała oprzeć o ścianę, by nie upaść.
– Mamuś! – Padłam w jej ramiona i łkałam jak mała dziewczynka. Tak bardzo bym chciała, aby wzięła mnie jak dawniej na kolana i utuliła, całując w czubek głowy.
Okazało się, że w naszym dworku mieszka rodzina Müllerów i że żyjemy na ich łasce. Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy idąc z mamą pod rękę, na podwórzu spotkałam naszego poczciwego Wiśniewskiego i gdy po chwili zdumiony ojciec wziął mnie w ramiona. Tak bardzo mi ich brakowało, tak za nimi tęskniłam.
I nie ma znaczenia, że ktoś inny mieni się właścicielem folwarku; widok znajomych twarzy i miejsc mnie koi i sprawia, że po raz pierwszy od długich tygodni przestaję się bać. Wtuliłam się w tatkę i płakałam, łkałam jak dziewczynka, która się przewróciła i zdarła kolano. A potem…
Jak zwykle budzę się spocona, skąpana we łzach, z krzykiem na ustach, i dłuższą chwilę zajmuje mi zrozumienie, gdzie jestem.
Rozglądam się po moim nowym pokoju, a raczej naszym starym pokoju gościnnym na piętrze, i nie potrafię się w tym wszystkim odnaleźć.
Z jednej strony nie mogę pojąć, jakim cudem żyję, a z drugiej zrozumieć, jak to możliwe, że w jednej chwili straciłam męża, Elżunię, niezawodną przyjaciółkę i podporę, pełną dobroci teściową i resztę rodziny. Nieustannie robię sobie wyrzuty i roztrząsam, co mogliśmy zrobić, aby uniknąć tego piekła. Niepojętej rzezi niewinnych ludzi. Starców, dzieci i kobiet. Niezaangażowanych politycznie mężczyzn, chłopaków?
Dlaczego nie dostrzegli w nas ludzi? Takich samych jak oni. Ludzi, którzy mają uczucia, odczuwają ból i strach? W jaki sposób im zagrażaliśmy? Czego się obawiali? Albo co chcieli zyskać, pozbawiając nas życia?
Nigdy nie poznam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Choć rozwarstwiam każdą myśl, każde podejrzenie, refleksję jak włos na czworo, nie zbliżam się na krok do rozwiązania zagadki. Do prawdy.
Boże! Dlaczego ja? Dlaczego mnie to spotkało?
A właściwie dlaczego mnie miałoby to zło ominąć? Albo spaść na innych? Na sąsiadów czy inne rodziny mieszkające nieopodal? Nie mogę nawet myśleć o tym, by przydarzyło się to komuś innemu, bo nie sposób nikomu życzyć choć ułamka nieszczęścia, które stało się naszym udziałem.
Wczoraj pierwszy raz poczułam ruchy dziecka w łonie. W pierwszej chwili wzięłam je za niepokojący skręt kiszek, a potem ze zdumieniem pojęłam, że jedyna pamiątka po Janie, jedyny ślad tego, że mi się nie przyśnił, że był, że kochał… porusza się we mnie.
Czy będę miała siłę, odwagę ją albo jego pokochać? Czy będę dobrą matką? Czy potrafię zatroszczyć się o dziecko? Czy mam prawo takie maleństwo unieszczęśliwiać swoim bólem? Koszmarnym wspomnieniem? Czy nerwowość, zgryzotę i lęk się dziedziczy? Czy uda mi się powstrzymać rzekę smutku, która nieustannie przepływa przez umysł i wstrząsa ciałem?
Tyle pytań i żadnych odpowiedzi.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Rodzinne sekrety. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: