Pęd za splendorem, pośród plejady barwnych typów i nieudanych związków – czyli jak podbić Warszawę…
Pełen entuzjazmu absolwent filologii polskiej, Aleksander Wielki, wyrusza do stolicy realizować marzenia o pracy dziennikarza. Trafia mu się posada w jednym z najpopularniejszych w kraju serwisów plotkarskich. Odkrywa tu sztukę pisania na nieznanym sobie dotąd, „prestiżowym” poziomie. Aleks nie radzi sobie z niepojętą materią świata celebrytów i z absurdami pracy w korporacji. Przychodzi mu współpracować z całą rzeszą tyleż barwnych, co trudnych postaci, na czele ze sfrustrowaną alkoholiczką Matyldą Niewypalec. Jest jeszcze Mani Pania, fotografka, kobieta kastrująca, wobec której Aleks odczuwa bezbrzeżny respekt, pomieszany z erotyczną fascynacją. Ale to Agnieszka Kowalska, korporacyjna szara myszka, radykalnie odmieni życie osobiste i zawodowe bohatera… Przebijmy szpilą nadęty świat celebrytów!
Rozbrójmy śmiechem absurdy korporacji! Pijmy, bawmy się i czytajmy!
Do lektury powieści Jacka Zalewskiego Szpila zaprasza Wydawnictwo Lira. Ostatnio mogliście przeczytać pierwszy fragment powieści, tymczasem już teraz zachęcamy do lektury kolejnej jego części:
Wiedziałem, że po takim śnie nic nie będzie normalne, a już ja w szczególności, ale też szczerze wierzyłem w przemijalność komplikacji. Na końcu przecież zawsze świeci słońce, choć w tym przypadku słońce oznaczało także początek zakończenia jednej historii i rozpoczęcie kolejnej. Chwilowo jednak miałem pod górkę. Przez całą noc modelowałem przykładowy tekst, żeby był ozdobą CV i dowodem na opanowanie mocy na poziomie zakonnika Jedi. Gdyby na planecie Tython istniały serwisy plotkarskie, byłbym tam zapewne Yodą (zapewne dlatego, że prawdziwy Yoda nie zajmowałby się takimi duperelami, tylko czymś znacznie poważniejszym, na przykład głoworelami, ale mniejsza o niewygodne detale).
Temat wybrałem sobie jeszcze przed południem, pomysł na tekst też już miałem, wystarczyło usiąść, przywołać moc i napisać. Cóż prostszego od sklejenia kilku zdań o modnej celebrytce? Gdy zaś do tego człowiek umie posługiwać się językiem ćwiczonym na znacznie subtelniejszych literackich wyżach, zmajstrowanie aforystycznej błyskotki — prostej, ale przyciągającej uwagę, gładkiej w czytaniu, ale jednak zostawiającej coś w czytelniku, prymitywnej w treści, ale wyrafinowanej w formie — nie będzie nawet wyzwaniem. Ta próbka otworzy moim przyszłym pracodawcom oczy na mnie, a mnie otworzy drzwi do kariery i już wkrótce zawodowo i od niechcenia będę szył seriami aforystycznych błyskotek. Właściwy człowiek na właściwym miejscu to może za dużo powiedziane, ale już teraz wiedziałem, że co jak co, ale branżę show-biznesową zawojuję. Pokażę, że w zdegenerowanej epoce emotikonek i SMS-ów szlachetna sztuka dobrego pisania nie tylko nie umarła, ale wręcz udatnie się do niej przystosowała.
Minutę po rozpoczęciu pracy wiedziałem, że nie będzie łatwo. Krnąbrne słowa żadną miarą nie chciały się ułożyć według planu, rozłaziły się po całej kartce i spółkowały ze sobą jak Bozia przykazała, czyli nudno, przewidywalnie i wcale nie podniecająco. Kiedy zaś już myślałem, że wreszcie zmusiłem je do figli rodem z „Kamasutry”, moim oczom ukazywała się, ekscytująca jak seks po ciemku, szydercza biel czystej kartki. Rozumiałem, że na tym poziomie pisanie nie musi być uwodzicielskie, ale bodaj krztę erotyzmu powinno posiadać, w każdym razie ja ją posiadałem, jeszcze ją posiadałem, jeszcze pisanie o modnej celebrytce posiadało dla mnie krztę erotyzmu. Błąd? Jeżeli tak, taśmowa produkcja newsów szybko mnie wyleczy z romantyzmu. Tymczasem cierpiałem.
Byłem zdolny do wielu wyrzeczeń. Przeciętnie co trzynaście minut rozpoczynałem robotę od nowa, co siódmą używałem rodzinnego przekleństwa (wciórności!), a co trzecią ocierałem wyimaginowany pot z czoła.
Wkurzałem się i płakałem na przemian, darłem papier na kawałki i składałem z powrotem. W chwilach bezradności go podpalałem, a w gęstych jak kisiel chwilach zwątpienia zjadałem. W poszukiwaniu właściwych fraz wyprawiałem się paralotnią do dżungli, łodzią podwodną na Arktykę, a hulajnogą do pobliskiego sklepu z przyborami do pisania. Wciąż nie miałem szczęścia, to znaczy natchnienia, a może obu tych dobrodziejstw na raz: w dżungli pożerał mnie wilkołak, na Arktyce karmił mną młode biały niedźwiedź, a pobliski sklep okazywał się zamknięty na siedemnaście spustów (dlaczego na siedemnaście?). Wreszcie mały sukces — po pokonaniu tych siedemnastu przerdzewiałych cholerstw (każdego z osobna) wszedłem, a to, co zobaczyłem w środku (konkretnie — na ladzie), przyprawiło mnie o dzikie drżenie.
Poczułem się jak prawiczek, który wreszcie zobaczył gołą babę, jak wysuszony kacem pijak znajdujący na ulicy stówę lub jak ksiądz za jednym zamachem znajdujący stówę, flaszkę i gołą babę. Zobaczyłem zaczernioną kartkę papieru i bez najmniejszych wątpliwości wiedziałem, że to jest mój tekst. Nareszcie! Po przemierzeniu tysięcy kilometrów i zdobyciu tysięcy niepotrzebnych sprawności, w sposób całkowicie zasłużony wyśniłem sobie popisowy tekst, ozdobę CV. Leżał sobie drań na ladzie, całkowicie obojętny na moje ekstatyczne, niekontrolowane drżenia, a ja bałem się podejść, żeby nie zniknął i jednocześnie delektowałem się świadomością, że on tam jest — w ostatecznej postaci, cudownie doskonały, wygładzony do ostatniego przecinka — news o kolejnym tatuażu Popularnej Pogodynki.
Po obudzeniu rzuciłem się jak głupi w stronę biurka, choć na dobrą sprawę, żeby odnaleźć rzeczony tekst, powinienem zostać w łóżku, a właściwie to nawet się nie budzić.
Książkę Szpila kupić można w popularnych księgarniach: