Pierwsza część nowego cyklu Przemysława Piotrowskiego, autora bestsellerowych kryminałów z komisarzem Igorem Brudnym!
Luta Karabina, kiedyś jedna z najlepszych kobiet w siłach specjalnych, obecnie zarabia na życie, pracując na platformie wiertniczej u wybrzeży Norwegii. Samotnie wychowuje dwójkę dzieci i spędza z nimi każdą wolną chwilę.
W trakcie rodzinnego wypoczynku dochodzi do tragedii – jej córka zostaje porwana!
Czas ucieka, działania policji nie dają rezultatów, a przecieki świadczą, że dziewczynka padła ofiarą wyjątkowo brutalnej szajki handlarzy żywym towarem. Kobieta nie ma wyjścia, bierze sprawy w swoje ręce. Rozpoczyna się dramatyczna walka o odzyskanie córki. Do śledztwa dołącza Zygmunt Szatan, twardy glina i tropiciel, który ma do wyrównania rachunki sprzed lat.
Luta - czy tego chce czy nie - też musi wrócić do swojej mrocznej przeszłości. To w niej znajduje się klucz do odzyskania ukochanej córki...
Do lektury książki Luta Karabina. Prawo matki, której autorem jest Przemysław Piotrowski, zaprasza Czarna Owca.
– Kiedyś w Ustroniu Morskim zniknęła mi z oczu dwuletnia córka. Starałem się mieć ją na oku, ale tak się stało, że w pewnym momencie jej ręka wysunęła się z mojej i Lenka zniknęła. Poszukiwania trwały może 10-15 minut, ale w tym czasie moja wyobraźnia bardzo mocno pracowała. Na szczęście skończyło się na strachu, ale wiedziałem, że te emocje kiedyś będą musiały znaleźć ujście. Tak narodziła się ta historia – mówił w naszym wywiadzie Przemysław Piotrowski.
W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Prawo matki. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
ROZDZIAŁ 3
Porucznik Lutosława Karabina była kobietą silną i prawie zgrabną. „Prawie” stanowiło jedno z jej ulubionych słów, bo – jak twierdziła – była prawie Polką, żyła prawie na własnych zasadach i prawie miała faceta. Większość jej rówieśniczek z pewnością marzyłaby o takiej figurze, ale ona – jak to kobieta – widziała rzeczy, których nie widzieli mężczyźni, jak choćby w jej ocenie masywne i umięśnione nogi, które z pewnością dyskwalifikowałyby ją na wybiegu dla modelek, ale bezsprzecznie przydawały się na ringu czy macie, siejąc pośród sparingpartnerów prawdziwy terror. W wieku trzydziestu sześciu lat wciąż wyglądała bardzo młodo i niepozornie. Długie kruczoczarne włosy, które zwykle związywała gumkami albo robiła z nich fantazyjne warkocze, duże czarne oczy i nieco ciemniejsza cera wyróżniały ją spośród koleżanek, przez co w szkole nie miała lekko. Rówieśnicy dawali jej odczuć, że jest inna – od czasów przedszkolnych dorobiła się kilku przezwisk, począwszy od Żaby, a kończąc na Czarnuchu, ale ostatecznie na dłużej przylgnęła do niej Cyganka. Nie lubiła tej ksywki, podobnie jak swojego pełnego imienia – Lutosława, które kojarzyło jej się z kimś starym i brzydkim. Niestety kolegom i koleżankom również, dlatego czas na przerwach zwykle spędzała sama, słuchając muzyki albo się ucząc, przez co rówieśnicy dodatkowo uważali ją za kujona. Piątki i szóstki ze sprawdzianów dla prześladowców były jak woda na młyn. Gnębili ją przy każdej okazji. Do czasu.
– Chodź, kochanie, coś ci pokażę – rzekł do niej dziadek, gdy w wieku trzynastu lat zdobyła się na odwagę i powiedziała mu o swoich problemach. Odwiedziła go w jego rodzinnej wsi Balikçilar, niewielkiej nadmorskiej osadzie na północnym wschodzie Turcji, niecałe dwie godziny od granicy z Gruzją. – Może trochę już wyszedłem z formy, ale wiedz, że twój dziadek był kiedyś niezłym chojrakiem. – Uśmiechnął się, ale zaraz znów spoważniał. – Myślę, że nadszedł czas, abyś poznała prawdę.
Tego wieczoru Lutosława Karabina usłyszała historię swojej rodziny, a parę dni później znała już kilka technik, dzięki którym była w stanie powalić większego i silniejszego przeciwnika.
Często wracała myślami do tamtego czasu, zwłaszcza do ciepłej nocy w domku na wzgórzu. Pamiętała grające cykady, świece, zapach tytoniu i płonący w kominku ogień. Dziadka w fotelu, z fajką w dłoni, której końcówka nikła pod dorodnym wąsem kryjącym mięsiste usta. Głębokie bruzdy na jego czole i policzkach, cień rzucany na ścianę z orderami.
– Karabina to w Turcji szanowane nazwisko, moje dziecko – zaczął senior, gdy uznał, że nadszedł już czas. – Powinnaś być z niego dumna i nigdy, ale to nigdy nie wstydzić się swojego pochodzenia. Jesteś Lutosława Karabina, córka Ogüna Karabina, wnuczka Tunahana Karabina, emerytowanego podpułkownika Millî İstihbarat Teşkilatı.
Dziadek opowiedział jej swoją historię, a ta była niezwykła, tak jak niezwykła była historia jego jedynej wielkiej miłości, niemal filmowej, niespotykanej, spontanicznej i zakazanej. Babci Luta nigdy nie poznała, bo Anastasia Karabina z domu Krawczenko zmarła dwa lata przed jej narodzinami – dopadł ją nowotwór, znienacka, zdewastował jej organizm w trzy miesiące i dziś leżała pod ziemią, niedaleko domu dziadka, na niewielkim cmentarzu na wzgórzu. Poznali się w Odessie, gdzie dziadek czasem bywał jako operujący na terenie ZSRR dyplomata, a przynajmniej oficjalnie, bo prawda była trochę inna, bardziej złożona i z dyplomacją nie miała zbyt wiele wspólnego. To było niczym erupcja wulkanu, prawdziwa Tambora miłości, która nie miała prawa się zdarzyć, a jednak się zdarzyła. Już rok później na świecie pojawił się syn, który pomimo nienachalnych sprzeciwów matki otrzymał imię Ogün, półkrwi Turek, półkrwi Ukrainiec, chłopak piekielnie zdolny, tak po ojcu, „dyplomacie”, jak i po matce, wybitnej onkolog, która okrutnym zrządzeniem losu dwadzieścia lat później zmarła na raka.
W czasie pierestrojki i odwilży, która zapanowała w stosunkach międzynarodowych, ojciec Luty poszedł w ślady dziadka i został dyplomatą, tym razem przed duże „d”, gdyż w przeciwieństwie do Tunahana jego funkcja rzeczywiście polegała na dyplomacji, a nie niebezpiecznych tajnych misjach wywiadowczych. Ponieważ Ogün odziedziczył po ojcu zdolności do nauki języków obcych, już w wieku dwudziestu trzech lat władał biegle tureckim, angielskim, ukraińskim i rosyjskim, a dzięki bliskim kontaktom z rodzinami polskich i niemieckich dyplomatów całkiem dobrze radził sobie również z polskim i niemieckim. Tunahan był z niego dumny, jednak tęsknił za ojczyzną, zwłaszcza że dwa lata wcześniej odeszła jego ukochana Anastasia i już nic go w Ukrainie nie trzymało. A że szpiegowska przeszłość też nie działała na jego korzyść, postanowił nie kusić losu i wrócił do Turcji, Ogün zaś się uparł, że chce zostać w Odessie, w której się wychował i którą pokochał całym sercem. Miał ku temu także inne powody, a jednym z nich była Krystyna, dwudziestoletnia turystka z Polski, którą poznał przez swoją przyjaciółkę Agnieszkę, córkę ambasadora, podczas wspólnych wakacji nad Morzem Czarnym. Być może kierowała nimi młodzieńcza fantazja, a może do głosu doszły geny, w każdym razie Ogün zakochał się w Krystynie po uszy, a i ona gotowa była pójść za wybrankiem na koniec świata.
– Jesteś córką prawdziwej bogini, Luciu – powtarzał ojciec, gdy Luta zaczęła zadawać pierwsze, niekoniecznie przemyślane pytania. – Nigdy nie zapomnę, jak spóźniony dotarłem na plażę i ją zobaczyłem. Mamusia z ciocią Agą akurat wychodziły z morza i…
– I co? I co? – dopytywała, kiedy odpływał myślami.
– I… wtedy… tatuś… – dozował kolejne słowa, rozbudzając ciekawość dziewczynki. Jej oczy błyszczały z podniecenia, a on co rusz wymyślał kolejne niestworzone historie, które chłonęła całą sobą. – I wtedy tatuś rzucił się do wody i najpierw pokonał rekina, a potem wieeelką ośmiornicę! A gdy już myślałem, że mamusia jest bezpieczna, z wody wyłonił się ogromny wąż i…
– Jego też pokonałeś?
– Porwał mamusię, ale chwyciłem go za ogon i zanurkowałem. Potem wspiąłem się po jego twardym pancerzu i wyrwałem mamusię z jego paszczy.
– I co było dalej? – Mała Luta miała oczy okrągłe jak spodki.
– Wsadziłem ją na konia i ruszyliśmy hen, za góry i lasy. A później na świat przyszłaś ty.
Wtedy zaczynał ją gilgotać albo ubarwiał historię, opowiadając o potyczkach ze smokiem czy sforą wilków.
Prawda oczywiście była nieco inna, choć samo uczucie nie mniej bajkowe, bo od momentu, gdy Krystyna wyszła z wody, Ogün już wiedział, że kiedyś ta wysoka brunetka o ciele Afrodyty zostanie jego żoną. Już rok później, w niewielkiej miejscowości pod Poznaniem, stanęli na ślubnym kobiercu. Nie miał problemu z katolickim obrzędem, bo sam nie przywiązywał wagi do religii, a że przyszłą żonę wychowano w głębokiej wierze, poszedł jej na rękę. Na ceremonię przyjechał Tunahan z wujami i kuzynostwem. Brakowało tylko matki, która odeszła dwa lata wcześniej, czego Ogün bardzo żałował. Ojciec, który wciąż miał koneksje w świecie dyplomacji, postarał się o angaż dla syna w konsulacie Turcji w Poznaniu, a także wsparł go przy budowie domu, z którym trzeba było się spieszyć, bo mała Luta już się pchała na świat. A potem przyszła i rozgościła się w Puszczykowie, gdzie rodzina Karabinów osiadła i zaczęła wieść życie spokojne, zwyczajne, powszednie, jakiego większość ludzi mogłaby zazdrościć, bo było w nim szczęście. Do czasu…
Luta się zbudziła, gdy samolot wylądował. Podszczecińskie lotnisko w Goleniowie było małym portem obsługującym głównie trasy krajowe i kierunki skandynawskie w związku z dużym zapotrzebowaniem tamtejszego rynku na tanią siłę roboczą z Polski. Dochodziła dziesiąta. Niebo było bezchmurne, temperatura oscylowała w granicach dwudziestu kilku stopni, a z zachodu niósł się lekki ożywczy wiatr. Wystawiła twarz do słońca i odetchnęła głęboko, by już po chwili wraz z kolegami z rotacji przebić się przez halę przylotów. Nie musiała czekać na bagaż, bo wszystkie robocze ciuchy i narzędzia zostawiła w stoczni. Miała przy sobie tylko podręczny sportowy plecak z kilkoma niezbędnymi rzeczami.
Po wyjściu z terminala pożegnała się z kompanami i ruszyła w stronę parkingu. Uśmiechnęła się na widok czekającej na nią maszyny.
– Cześć, kochany – mruknęła, gdy zbliżyła się do czarnozielonego kawasaki ninja. Kochała motory i wiatr we włosach, a od blisko dziewięciu lat była wierna swojemu ulubionemu modelowi. Matka czasem przynudzała, że powinna go sprzedać, bo kiedyś się zabije, ale taka opcja nie wchodziła w grę. Nawet Lucie coś się od życia należało.
– Szerokiej drogi! – usłyszała za plecami.
Odwróciła się i przez uchyloną szybę audi ujrzała uśmiechniętą twarz Andrzeja, z którym kilka razy przyszło jej pracować w teamie. W Polsce produkował miody, miał kilka pasiek. Lubiła go, bo był naturalny i nigdy nie udawał kogoś, kim nie jest. Musiał wyjść z samolotu jako jeden z pierwszych i właśnie wyjeżdżał z parkingu.
– Dzięki. I pamiętaj o zamówieniu! – rzuciła, wyciągając z plecaka skórzaną kurtkę.
– Masz to jak w banku. A wrzosowy to mercedes wśród miodów. Zaufaj mi!
– Trzymam za słowo.
– Raz jeszcze spokojnej podróży, Luta.
Andrzej odjechał, a ona włożyła kurtkę i kask. Chwilę później silnik mruknął z zadowolenia, a gdy wyjechała na asfaltówkę i odkręciła manetkę, znów poczuła się wolna.
Droga do Zielonej Góry minęła jak z bicza strzelił. Luta nie pędziła na złamanie karku, chociaż gdy na S3 robiło się luźniej, momentami podkręcała do dwustu na godzinę. Na osiedle Pomorskie dotarła przed południem. Zaparkowała motor pod blokiem, tradycyjnie wzbudzając zainteresowanie bawiących się w okolicznym skate parku dzieciaków. Do mieszkania wpadła, po czym z niego wypadła, przebrana w szorty i krótki obcisły top, odkrywający pępek. Jej druga maszyna nie była już tak efektowna. Szesnastoletni volkswagen passat w wersji kombi trzeszczał i piszczał, jakby zaraz miał wydać z siebie ostatnie tchnienie. A jednak wciąż jeździł i nawet specjalnie się nie psuł. Dotarła nim na drugą stronę miasta, gdzie mieszkała jej matka. To tam Szymon zawsze zostawiał dzieci, gdy wymieniali się rotacjami, z tą różnicą, że on wylatywał do pracy z Berlina.
Osiedle Leśne przywitało ją zapachem żywicy i grzybów. Luta zaparkowała pod jednym ze stosunkowo nowych czteropiętrowców, zamknęła szybę i wysiadła.
– Mama!
Odwróciła się zaskoczona. Zwykle była bardziej czujna. Może to te buzujące w niej emocje? Tęsknota? Przy ławce dostrzegła dwie postaci, z których jedna wystrzeliła do niej jak z procy. Przebierała małymi nóżkami, jakby zaraz miała się wywrócić i wyrżnąć brodą w płytę chodnikową.
– Werka, chodź do mnie, kochanie… – Luta mocno przytuliła córkę i jak zwykle w takich momentach poczuła, że oczy jej wilgotnieją. Trzymała ją mocno przez kilka sekund, a potem dodatkowo wycałowała. – Bardzo się za tobą stęskniłam, wiesz?
– Bibi Kotek też się stęsknił.
Luta wytarła łzę. Do tej pory nie miała pojęcia, skąd jej trzyletniej córce wpadł do głowy pomysł, by przybrać taką ksywkę. Kilka miesięcy temu po prostu oznajmiła, że jest Bibi Kotkiem – i do tej pory uparcie się tego trzymała.
– A gdzie Franek?
– Gra na tablecie – odparła mała.
– Jest w domu z Nikosem – dodała stojąca przy ławce kobieta. Choć już po pięćdziesiątce, Krystyna Karabina wciąż trzymała się świetnie. Jej szlachetne rysy konserwowały nieprzeciętną urodę, choć córka miała wrażenie, że oczy matki już na zawsze pozostaną smutne.
– Z Nikosem? – Luta zmarszczyła brwi, a kąciki jej ust nieznacznie opadły. Nie spodziewała się, że matka może być tak nieodpowiedzialna. Podniosła Werkę i zrobiła krok w jej kierunku.
– Pojawił się wczoraj. Wygląda lepiej niż ostatnio…
– Na pewno – obruszyła się Luta, rzucając rodzicielce pełne wyrzutu spojrzenie. – Nie powinnaś…
– Jestem też jego matką – weszła jej w słowo Krystyna, kiedy córka przemknęła obok, wyraźnie rozdrażniona. – Mam nadzieję, że zjesz z nami obiad. Zrobiłam rosół i gołąbki – dodała, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Ostatecznie Luta została, choć niechętnie. Zjadła, chwilę pobawiła się z dziećmi, ale wobec brata trzymała wyraźny dystans. Krótko później się pożegnała i wyszła. Gdy tylko wsiadła do samochodu, odetchnęła z ulgą.
– Co się stało, mamo? – zapytał Franek, który najwyraźniej dostrzegł, że coś jest nie w porządku.
– Nic takiego, bąbel. Mama jest po prostu trochę zmęczona.
– Fajnie, że wujek wrócił, no nie?
– No… fajnie.
Wcale nie była z tego powodu zadowolona. Nikos był ćpunem, pijakiem i hazardzistą, a jeszcze do niedawna bezdomnym menelem. Z przyrodnim bratem nigdy nie żyła blisko – po pierwsze dzieliła ich duża różnica wieku, po drugie nie znosiła ojczyma, który go spłodził, a po trzecie Nikos stanowił jej całkowite przeciwieństwo. Owszem, kiedy jeszcze był dzieckiem, a ona zaczynała wyjeżdżać na misje, kilka razy starała się przemówić mu do rozumu, a gdy to nie pomogło, próbowała wyciągnąć go z kolejnych tarapatów. Niestety, choć zawsze obiecywał poprawę, i tak zawsze kończył w rynsztoku. Nieco ponad trzy lata temu, tuż po narodzinach Werki, miarka się przebrała i Luta powiedziała mu kilka słów prawdy, być może o kilka za dużo. Od tamtej pory się nie widzieli, ale na mieście chodziły słuchy, że niewiele się zmienił. To tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że podjęła słuszną decyzję, a Nikos, aby się odbić, najpierw musi sięgnąć dna.
Gdy wyjechała na główną drogę, myśli o bracie uleciały, a humor poprawił się jej na tyle, że zaproponowała dzieciakom lody. Kiedy kwadrans później siedziała z Frankiem i Werką pod parasolem jednej z kawiarni, gdzieś całkiem niedaleko przestraszona dziewczynka płakała w kącie, bo bardzo się bała, tęskniła za mamą, a do tego usłyszała od brzydkiej kobiety ze szpiczastym nosem i papierosem w ustach, że jest za młoda i za gruba i najpierw trzeba ją „trochę oszlifować”. Martyna Piskorska nie miała pojęcia, że tylko dzięki temu zdołała uszczknąć z życia kilka dni względnego spokoju.