Trwają obchody dwudziestolecia wydawnictwa Mag. Z tej okazji w ramach serii Uczta Wyobraźni ukazała się książka, zawierająca dwa teksty Jeffrey'a Forda - Portret pani Charbuquei opowiadanie Asystentka pisarza fantasy.
Tajemnicza i nastrojowa powieść Portret pani Charbuque opowiada historię portrecisty Piero Piambo, który otrzymuje zlecenie inne od wszystkich. Pani Charbuque, bogata i skryta kobieta, zamawia u niego swój portret, jednak stawia dziwaczny warunek: Piambo może jej zadawać pytania na dowolny temat, ale pod żadnym pozorem nie wolno mu jej zobaczyć. Tak rozpoczyna się oszałamiająca i wciągająca literacka podróż do świata pani Charbuque oraz Nowego Jorku w roku 1893.
Portret pani Charbuque to dziwna i poruszająca opowieść o obsesji, inspiracji i nadnaturalnych zjawiskach przyprawiona szczyptą morderstwa... Zwroty akcji nie pozwalają ani na chwilę odłożyć książki. Chcecie się o tym przekonać? Prezentujemy premierowy fragment książki:
Piękne dzieło
Pani Reed przez cały wieczór ustawiała się bezpośrednio pod lub tuż obok swojego nowego portretu, co wprawiało mnie w zakłopotanie. Miała na sobie tę samą czarną suknię oraz naszyjnik z brylantów, w których dla mnie pozowała. Zważywszy na te okoliczności, nie dało się uniknąć porównań między dziełem Boga a moim. Śmiem twierdzić, iż pierwowzór Najwyższego w zestawieniu z moją malarską wizją okazał się poniekąd niedoskonały. Pan w swej niewątpliwej mądrości nie szczędził rozmachu, tworząc nos pani Reed, jak również uznał za stosowne zostawić wyraźną szparę pomiędzy jej przednimi zębami, tymczasem ja zwarłem szeregi i złagodziłem najbardziej charakterystyczne cechy jej wyglądu do pięknej normalności. Używając bladego odcienia różu oraz oszczędnie operując światłocieniem, nadałem jej skórze młodzieńczy blask i elastyczność, wyraźnie cofając czas, lecz nie na tyle, by zmiany wydały się groteskowe.
Być może pani Reed nie zdawała sobie sprawy z tych rozbieżności, albo była ich świadoma, lecz uważała, że stojąc tak blisko swojego szlachetniejszego wizerunku, pomiesza ułudę z rzeczywistością w umysłach swoich przyjaciół i krewnych. A może liczyła na jakąś nadnaturalną przemianę zachodzącą między ciałem a płótnem, niczym w najnowszej powieści Wilde’a Portret Doriana Graya. W każdym razie wyglądało na to, że promienieje radością. Pozostali goście uczestniczyli w tym krępującym spisku, starając się ignorować prawdę. Na szczęście, pan Reed z okazji odsłonięcia obrazu wydał fortunę na dobrego szampana i szczodrze nas nim częstował.
Wśród około pięćdziesięciorga gości znalazło się wielu, którzy postanowili podejść do mnie i pochwalić moje dzieło, co zapewne przyprawiłoby mnie o kwaśny grymas, gdyby nie alkohol.
– Piambo, zachwycająco przedstawił pan złotą rybkę w akwarium na stoliku obok pani Reed. Mogę policzyć wszystkie łuski.
– Więdnące nasturcje w porcelanowym wazonie wyglądają jak żywe.
– Nikt tak jak pan nie potrafi oddać fałd na sukni, a te brylanty, jakże one lśnią.
Grzecznie im dziękowałem, wiedząc, że w nadchodzącym roku zrobię dla niektórych z nich to samo, co teraz zrobiłem dla pani Reed. Gdy wydawało mi się, że wreszcie zostałem sam, zbliżył się do mnie Shenz, mój przyjaciel, który również parał się szlachetną sztuką portretu. Był to niski mężczyzna z krótko przystrzyżoną, spiczastą bródką. Zasłynął jako wyznawca doktryny prerafaelitów oraz autor portretów pomniejszych luminarzy klanu Vanderbiltów. Ukrywając szelmowski uśmiech za dużym cygarem, przyjrzał się obrazowi wiszącemu po drugiej stronie rozległego salonu.
– Piękne dzieło, Piambo – powiedział, po czym lekko obrócił głowę i podniósł na mnie wzrok.
– Napij się jeszcze szampana – szepnąłem, a Shenz cicho się roześmiał.
– No i bardzo bezpieczne – dodał.
– Przyjmuję zakłady, czy ludziom bardziej podoba się złota rybka, czy nasturcje.
– Ja obstawiam nos – odrzekł. – Genialna oszczędność farby.
– Myślę, że Reed podziela twoje zdanie. Wyjątkowo hojnie mi zapłacił.
– Nic dziwnego. Twoja magia sprawiła, że jego żona całkiem zapomniała o nierozważnym epizodzie z młodą sprzedawczynią z Macy’s. Na nic by się zdała fortuna, którą ostatnio przyniosły mu fabryki obuwia; tylko twoje zdolności mogły ocalić jego małżeństwo i dobre imię.
– Bóg jeden wie, że do naszych zadań należy nie tylko malowanie. Kto będzie twoją następną ofiarą?
– Dziś wieczorem zobowiązałem się uwiecznić korpulentne potomstwo Hatstellów. Dwa utuczone potworki, które być może nafaszeruję laudanum, żeby spokojnie pozowały. – Przed odejściem uniósł kieliszek z szampanem i zaproponował toast. – Za sztukę – rzekł, gdy zetknęły się delikatne krawędzie kryształów.
Kiedy Shenz się oddalił, usiadłem w kącie obok donicy z paprocią i zapaliłem cygaro, tworząc zasłonę dymną, za którą zamierzałem się schować. Wypiłem zbyt dużo szampana i kręciło mi się w głowie. Oślepiało mnie światło odbijające się od ozdobnego żyrandola zwieszającego się nad środkiem podłogi oraz blask biżuterii, którą nosiły piękniejsze połowy nowobogackich nowojorskich par. Od czasu do czasu ponad szum morza gości wybijały się urywki rozmów i po chwili dotarły do mnie wieści dotyczące zarówno otwarcia kolumbijskiej wystawy w Chicago, jak i najnowszych przygód ubranego w koszulę nocną dziecięcego bohatera Down Hogan’s Alley, najnowszej historyjki obrazkowej drukowanej w „New York World”.
Niejasno zdawałem sobie sprawę, że nie tylko chcę, ale wprost muszę się stąd wydostać. Zrozumiałem, że ostatnio więcej czasu spędzam w luksusowych salonach, odurzając się alkoholem, niż przed sztalugą. Nagle morze gości się przemieściło, a ja skupiłem wzrok i wypatrzyłem panią Reed, która samotnie wpatrywała się w swój portret. Widziałem ją od tyłu, ale zauważyłem, jak powoli podnosi rękę i dotyka swojej twarzy. Potem gwałtownie się odwróciła i odeszła. Po chwili widok zasłoniła mi kobieta ubrana w zieloną suknię, której kolor przypomniał mi, że zmagam się z mdłościami. Zgasiłem cygaro w donicy z paprocią, po czym chwiejnie wstałem. Na szczęście nie musiałem zbytnio się zagłębiać w rozbawionym tłumie, żeby znaleźć pokojówkę i poprosić o płaszcz i kapelusz.
Planowałem szybką i dyskretną ucieczkę, ale kiedy ruszyłem w stronę schodów prowadzących ku frontowym drzwiom, dopadł mnie Reed.
– Panie Piambo! – zawołał. – Chyba nas pan nie opuszcza?
Odwróciłem się i zobaczyłem, że gospodarz lekko się chwieje i spogląda na mnie spod przymkniętych powiek. Na jego ustach gościł charakterystyczny wąski uśmiech, który mógł uchodzić za objaw serdeczności, jeśli ktoś nie dysponował bystrym okiem portrecisty. Reed był przystojnym i nowoczesnym mężczyzną. Nosił bokobrody i wąsy, a jego twarz mogłaby wyjść spod dłuta Saint-Gaudensa. Niewątpliwie miał także olbrzymie szczęście, ale kiedy uważniej mu się przyjrzałem, dostrzegłem w nim fabrykę nieszczerości.
– Jest pan moim honorowym gościem – rzekł, podchodząc i kładąc mi dłoń na ramieniu.
– Proszę o wybaczenie, panie Reed – szepnąłem – ale próbowałem sam wypić pańskiego wybornego szampana. Tak bardzo kręci mi się w głowie, że muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.
Roześmiał się donośnie, zwracając na siebie uwagę okolicznych gości. Zażenowany, zerknąłem na tłum, który również ryknął śmiechem, chociaż nie wiedział, co tak rozbawiło gospodarza, i zobaczyłem, jak Shenz kręci głową i przewraca oczami, dając mi tajny sygnał, że on również uważa Reeda za skończonego osła.
– Niech pan przynajmniej pozwoli, że zawołam żonę. Na pewno chciałaby panu podziękować i się pożegnać.
– Dobrze – odrzekłem.
Reed zniknął, a ja zostałem, wpatrzony w długie schody prowadzące ku drodze ucieczki. Po kilku chwilach wrócił z żoną.
– Pan Piambo ma coś pilnego do załatwienia w innej części miasta, kochanie – wyjaśnił. – Dlatego jest zmuszony wyjść. Pomyślałem, że zechcesz mu podziękować za portret.
Pani Reed się uśmiechnęła, a ja skupiłem wzrok na szparze między jej zębami. Spędzając kolejne dni w jej towarzystwie, doszedłem do wniosku, że jest niemal całkowicie pozbawiona osobowości. Była posłuszną i grzeczną modelką, ale nigdy nie próbowałem poznać jej prawdziwej natury, ponieważ jej mąż dobitnie mi wyjaśnił, że to nie dusza pani Reed ma stanowić temat portretu.
Kiedy zbliżyła się o krok, zamierzając pocałować mnie w policzek, nagle na jej twarzy mignęło coś innego niż otępienie, do którego przywykłem. Potem jej usta musnęły moją skórę, a zanim się cofnęła, usłyszałem jej szept, cichy jak odgłos mokrego pędzla ślizgającego się po płótnie.
– Obyś sczezł. – Gdy ponownie się odsunęła, tak że widziałem jej całe oblicze, na jej ustach znów gościł uśmiech. – Dziękuję, panie Piambo – powiedziała.
Reed objął ją ramieniem i stanęli razem, jakby pozowali do obrazu przedstawiającego małżeńskie szczęście. Nagle obudziła się we mnie zdolność zaglądania w ludzkie dusze, którą wypracowałem przez lata pracy z modelami, a którą ostatnimi czasy ignorowałem, by tworzyć to, co Shenz nazwał bezpiecznymi obrazami, i ujrzałem bladą, śmiertelnie zmęczoną kobietę w szponach wampira. Odwróciłem się i uciekłem, lekko potykając się na schodach. Towarzyszyło mi dręczące uczucie, jakiego może doświadczać człowiek, który nie pośpieszył na pomoc dziecku tonącemu w lodowatej rzece.
Posłaniec
Nie skorzystałem z eleganckich dorożek, które Reed podstawił dla swoich gości. Skręciłem w lewo i ruszyłem na południe Piątą Aleją, a w głowie wciąż kręciło mi się od alkoholu oraz słów, które wyszeptała pani Reed. Postawiłem kołnierz płaszcza i mocniej naciągnąłem kapelusz na głowę, ponieważ wszystko wskazywało na to, że podczas przyjęcia lato dyskretnie się ulotniło. Mocny wiatr dmuchał mi w plecy, niosąc ulicą żółknący arkusz gazety, który, łopocząc, przeleciał mi nad lewym ramieniem, po czym wzbił się pod gazowe latarnie niczym czmychający duch ciepłej pogody. Było późno, od mojego domu przy Gramercy Park dzieliło mnie jeszcze wiele przecznic, ale bardziej niż czegokolwiek potrzebowałem świeżego powietrza, ruchu oraz nocy, jako odtrutki na zatęchły, zatłoczony salon i fałszywe, popękane światło tamtego przeklętego żyrandola.
O tej ponurej godzinie na ulicach nie było bezpiecznie, lecz miałem pewność, że nawet najbardziej zaciekły napastnik nie byłby tak groźny i podstępny jak Reed. Pokręciłem głową, myśląc o tym, co musi znosić jego biedna żona, i zdając sobie sprawę, że chętnie, chociaż nie w pełni świadomie, przyczyniłem się do jej cierpień. Teraz było dla mnie oczywiste, że od początku wiedziała, w czym uczestniczy. Prawdopodobnie dla dobra dzieci, ale także w celu ratowania własnej skóry udawała oczarowanie grą pozorów Reeda. Jeśli nawet był to pierwszy raz, z pewnością w przyszłości czekają ją kolejne upokorzenia, jednakże teraz każdemu atakowi na jej godność będzie towarzyszyło ujmujące, ponadczasowe piękno mojego obrazu, który już zawsze będzie przypominał pani Reed o pogłębiającej się brzydocie jej małżeństwa oraz życia. Wizerunek, podobny do modelki, ale nie identyczny, z pewnością przedstawiał kobietę, której pragnął jej mąż. Prawdę mówiąc, pani Reed miała więcej wspólnego ze złotą rybką uwięzioną w kulistym akwarium oraz ciętymi kwiatami więdnącymi w ozdobnym porcelanowym wazonie. Kiedy wybierałem rekwizyty, nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak będą wymowne.
– Piambo, kim ty się stałeś? – spytałem sam siebie, po czym zorientowałem się, że mówię na głos. Rozejrzałem się, żeby sprawdzić, czy usłyszeli mnie inni przechodnie, ale nieliczne osoby wędrujące ulicami o tak później godzinie były szczelnie otulone własnymi pragnieniami i przestrogami. W ciągu dnia miasto gnało przed siebie jak skazany na potępienie bogaty geniusz, zmierzając ku przyszłości z gorączkową energią, która kiedyś pozwoli mu doścignąć zwierzynę, ale nocą, gdy śniło, jego ulice przypominały nawiedzone aleje jakiegoś podmorskiego królestwa.
Nawet tramwaje poruszały się bardziej ociężale, jak potężne węże pływające w ciemności gęstej od porzuconych za dnia wyrzutów sumienia. Uniknąłem odpowiedzi na swoje pytanie, zatrzymując się na rogu Trzydziestej Trzeciej Ulicy, żeby popatrzeć na drugą stronę, na oświetlone blaskiem księżyca ruiny niegdysiejszej posiadłości Johna Jacoba Astora. Czytałem w gazecie, że jego syn, żeby zrobić na złość matce, zamierzał wyburzyć stary budynek i na jego miejscu wznieść elegancki hotel. Teraz pozostałości na wpół rozebranego domu przypominały gnijące cielsko jakiegoś olbrzyma wyrzuconego na brzeg na obrazie Veddera. Oto świadectwo niszczącej mocy nowego bogactwa. Nawet dawni bogowie i ich spuścizna nie byli chronieni przed tą inwazją. Nowym bóstwem została fortuna, a cała armia Reedów chętnie przestrajała swoje moralne barometry, żeby tylko wstąpić do jej kościoła. Jej katechizm sączył się z górnych poziomów Manhattanu aż do Lower East Side, gdzie rodziny imigrantów goniły za ulotnym duchem tego, czego nie pojmowały.
Jak w obliczu tak wszechobecnej społecznej manii taki zwykły malarz jak ja mógł ustrzec się przed zmianami? Niedawno na rynek wkroczyła fotografia, a ludzie z mojej branży z przerażeniem wstrzymali oddech, wieszcząc życie w nędzy. Jednakże, kiedy bogacze zorientowali się, że teraz byle robotnik może sobie pozwolić na tanią kopię swojego wizerunku, wśród arystokratów i elit zapanowała moda na zamawianie portretów u uznanych malarzy. W końcu zdjęcia żółkną i pękają po zaledwie kilkudziesięciu latach, a olejny obraz może zachować podobiznę zachwyconego modela dla przyszłych pokoleń. Posypała się lawina banknotów, które przesłoniły mi widok tego, co pierwotnie pragnąłem osiągnąć poprzez swoją sztukę. Dałem się zdominować aspektowi swojej pracy, który John Sargent nazywał „tyranią próżności” – machinacjom i złożonym sieciom intryg, które knuli klienci.
Jako że Sargent wciąż był królem portretu, mój styl stopniowo przekształcił się w nieco mniej charakterystyczną kopię jego wygładzonego realizmu. Śmiem twierdzić, że poradziłem sobie z tym lepiej niż większość współczesnych, którzy usiłowali go naśladować, jednak Sargent był tylko jeden i nie mogłem się z nim równać. Mimo wszystko przyniosło mi to pieniądze i nieco sławy, a ja, niemal nieświadomie, zrobiłem dla siebie to samo, co niedawno zrobiłem dla pani Reed. Mając znacznie mniej do stracenia, również zaakceptowałem nieprzekraczalną, choć niewidzialną granicę wyznaczaną przez ściany akwarium i więdłem jak cięte kwiaty wstawione do ozdobnego wazonu, w który zmieniło się moje życie.
Gdy tak szedłem, trzeźwiejąc na świeżym powietrzu, zrozumiałem, że najważniejsze pytanie nie brzmi: „Kim się stałem?”, lecz raczej: „Co mam teraz zrobić?”. Jak znów stać się sobą i namalować coś wartościowego, zanim będę za stary, żeby się tym przejmować, albo za słaby, żeby spróbować? Obejrzałem się na swoją mroczną sylwetkę przemykającą po sklepowej witrynie i nagle przypomniałem sobie obraz, który mniej więcej rok wcześniej widziałem w Narodowej Akademii Projektowania. Dzieło nosiło tytuł „Śmierć na bladym koniu”, a namalował je zagadkowy Albert Pinkham Ryder, który pochodził z New Bedford. Teraz mieszkał w mało charakterystycznym domu przy Wschodniej Jedenastej i pracował w zagraconym, zrujnowanym studiu na poddaszu przy Piętnastej Ulicy. Kiedyś poznał nas Richard Gilder, redaktor „Century Magazine”, który mieszkał obok mnie w Gramercy.
Obraz przedstawiał przerażający wizerunek kostuchy z kosą, jadącej na grzbiecie konia pędzącego samotnie po torze w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Na pierwszym planie wił się wąż, a w tle widniało zachmurzone niebo namalowane za pomocą odcieni ochry, sienny palonej oraz ledwie widocznego szkarłatu, które doskonale oddawały ponury spokój poprzedzający burzę. Z obrazu biła czysta groza, a każdy, kto zdobyłby się na odwagę i go kupił, po czym zawiesił w salonie, zaprosiłby do swojego domu koszmar. Ten obraz przekazywał jakąś prawdę i stanowił przeciwieństwo idealnych technicznie, a zarazem bezpiecznych stylistycznie prac Sargenta, które tak lubili bogacze.
Gilder powiedział mi, że Ryder namalował go po tym, jak usłyszał historię pewnego kelnera, który pracował w hotelu należącym do jego brata. Biedak skrupulatnie odłożył pięć tysięcy dolarów, po czym przegrał je podczas jednego zakładu na torze Hanover. Po przegranej popełnił samobójstwo. Za pomocą tego obrazu Ryder złożył mu hołd.
Ryder sprzedawał swoje dzieła, gdy pojawiali się chętni, ale pracował niezależnie od pieniędzy, trudząc się, by oddać na płótnie wszystko to, czego nie da się przekazać słowami. Pod wieloma względami był dziwakiem, nieco nieśmiałym i wycofanym, który do malowania używał wszystkiego, co wpadło mu w ręce – alkoholu, wosku ze świec, lakieru, oleju. Gdy zawodziły go pędzle, nakładał na płótno duże porcje farby za pomocą noża do palet. Gdy zawodził go nóż, używał dłoni, a kiedy lakier nie był w stanie zapewnić pożądanej jakości, podobno malował własną śliną. Czasami nawet nie czekał, aż obraz wyschnie, i natychmiast malował na nim kolejny. Nie nazwałbym go naiwnym, ale podczas naszego spotkania wyczułem w nim namacalną niewinność. Spokojna natura, potężna sylwetka i bujna broda upodabniały do go biblijnego proroka.
Pamiętam, że natrafiłem na jeden z jego morskich pejzaży, gdy byłem młodym uczniem pana Sabotta. Obraz przedstawiał łódeczkę na rozszalałym oceanie i biła z niego przytłaczająca moc natury oraz odwaga mało znaczącego żeglarza siedzącego na dziobie. Sabott, który stał wtedy obok mnie, nazwał dzieło „chaotycznym”. „Ten człowiek jest jak dziecko malujące własnym gównem na ścianie żłobka. Prawdziwego mistrza poznaje się po powściągliwości”, powiedział i przez pewien czas ta ocena mi towarzyszyła, gdy napotykałem któreś z płócien Rydera w jego galerii, Cottier & Co., albo na którymś z konkursów malarskich. Być może Sabott miał trochę racji, ale jakże cudownie byłoby znów stać się takim dzieckiem i pławić się w swojej oryginalnej wizji, ignorując Reedów tego świata i ich bogactwo.
Jeden ze znajomych Rydera kiedyś zacytował mi coś, co malarz napisał do niego w liście: „Czy kiedykolwiek widziałeś, jak gąsienica pełznie po liściu albo gałązce, a potem przystaje na końcu i przez chwilę lawiruje w powietrzu, próbując coś wyczuć, czegoś dosięgnąć? Właśnie tak jest ze mną. Usiłuję coś znaleźć poza miejscem, w którym mam oparcie”.
Skręciłem w lewo w Dwudziestą Pierwszą Ulicę i ruszyłem w stronę domu, zdając sobie sprawę, że właśnie tego mi trzeba. Musiałem sięgnąć poza swoją obecną bezpieczną egzystencję i ponownie odkryć siebie jako artystę. Bałem się tylko, że niczego tam nie znajdę. Wspiąłem się na szczyt swoich lat i rozpocząłem zejście ku mecie. Czułem przybierający na sile wiatr w coraz rzadszych włosach. Co się stanie, jeśli zawiodę, a do tego stracę swoją pozycję jednego z najbardziej rozchwytywanych portrecistów w Nowym Jorku? Ponownie przypomniałem sobie wizerunek Śmierci na bladym koniu oraz postać głupca, który w jednej chwili roztrwonił wszystkie oszczędności. Po tych przemyśleniach miałem w głowie jeszcze większy mętlik niż dotychczas. W końcu poszukiwanie prawdy i moralności ustąpiło miejsca pogoni za bogactwem i bezpieczeństwem. Pragnienie bycia kimś innym wydobyło się na powierzchnię, niesione przez dobre chęci, po czym pękło jak bąbelek w kieliszku z szampanem. Pokręciłem głową, kwitując głośnym śmiechem swoje problemy, i wtedy poczułem, że coś lekko trąca mnie w lewą goleń.
Podniosłem wzrok i aż podskoczyłem, gdy ujrzałem mężczyznę opierającego się o ścianę, szybko jednak doszedłem do siebie.
– Przepraszam pana – odezwałem się nie bez irytacji.
Mężczyzna cofnął czarną laseczkę, którą mnie zaczepił, po czym zrobił krok do przodu. Był potężnie zbudowany, ale stary. Miał krótką białą brodę i krąg białych włosów otaczający łysinę. Nosił trzyrzędowy jasnofioletowy garnitur, który blask latarni ulicznej stojącej przy krawężniku wzbogacał o ciekawy zielony odcień. Ta nietypowa gra światła na chwilę przyciągnęła moją uwagę, ale zaraz przeniosłem wzrok na twarz nieznajomego i z zaskoczeniem odkryłem, że w jego oczach zatarła się granica między źrenicą a tęczówką i spowiła je jednolita biel.
– To chyba pan podpisuje swoje obrazy jako „Piambo” – rzekł mężczyzna.
Każda choroba oczu wywołuje we mnie duży niepokój, więc potrzebowałem kilku chwil, żeby odzyskać równowagę.
– Tak – odparłem.
– Nazywam się Watkin.
– A o co chodzi? – spytałem, spodziewając się, że poprosi mnie o drobne.
– Moja pracodawczyni chciałaby zamówić u pana swój portret – odpowiedział cichym głosem, w którego precyzji kryła się nutka groźby.
– Obawiam się, że przez najbliższe miesiące będę zajęty – odrzekłem, pragnąc jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę.
– Musi pan znaleźć czas teraz. Ona nie chce nikogo poza panem.
– Doceniam jej dobry gust, ale niestety, dałem słowo innym zleceniodawcom.
– To będzie wyjątkowy projekt. Może pan sam zaproponować cenę. Proszę zsumować honoraria za obrazy, które obiecał pan namalować, a ona potroi tę sumę.
– Kim jest pańska pracodawczyni? – spytałem.
Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął kopertę w kolorze róży. Sposób, w jaki ją trzymał, podając ją nie tylko mnie, ale całemu wszechświatowi, upewnił mnie, że rzeczywiście jest niewidomy.
Zawahałem się, czując, że nie chcę mieć nic wspólnego z panem Watkinem, ale coś w sposobie, w jaki wypowiedział słowa „wyjątkowy projekt”, sprawiło, że w końcu sięgnąłem po kopertę.
– Rozważę to – obiecałem.
– Niech będzie – odparł z uśmiechem.
– Skąd pan wiedział, że mnie tutaj znajdzie?
– Intuicja – odrzekł, po czym wyciągnął przed siebie laseczkę, odwrócił się na zachód i ominął mnie. Idąc, co jakiś czas stukał czubkiem laseczki o fasady budynków.
– Skąd pan wiedział, że to ja?! – zawołałem.
Zanim zniknął w ciemności, usłyszałem, jak odpowiada:
– Zapach samozadowolenia; wszechogarniający aromat gałki muszkatołowej i pleśni.