Bohater Sztuki noszenia masek Huberta Fryca rodzi się z ojca alkoholika i zdaje się sądzić, że każdy ma swój los, więc musi go wypełnić punkt po punkcie – od narodzin aż po sam koniec. I że nie ma miejsca na wolną wolę człowieka. Ale podświadomie próbuje się wymknąć tej wizji. Bezustannie prowokuje, bada siłę krępujących go więzów, wykorzystując do tego kolejne związki z otoczeniem, potęgując dramatyzm relacji, sprawdzając, czy scenariusz jest domknięty, czy jednak da się w nim znaleźć jakieś szczeliny, choćby przez tworzenie literatury. Podejmowane gry i zakładane maski są jak uniki, chronią przed ryzykiem prawdziwych zapasów ze światem.
Sztuka noszenia masek to opowieść o zagadkach przeznaczenia, o źródłach twórczości, o walce woli życia z instynktem śmierci. A także o mrozie, który skuwa serca. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Janka. Dziś na naszych stronach znajdziecie premierowy fragment powieści:
W rodzinie układało nam się normalnie, czyli kiepsko.
Dziadek po śmierci babci porzucił picie i wrócił do chlania. To różnica jak między sportem amatorskim i zawodowym, zupełnie inne obciążenia i balansowanie na granicy wytrzymałości. Mama celebrowała swój smutek, pielęgnowała jak delikatny kwiat, który otrzymała w prezencie od męża.
Dziwny to był dom. Jakiś taki za duży, jak spodnie po grubasie. A przez to pusty, niewypełniony. I cichy. Chyba że akurat dziadek darł mordę po pijaku, a mama trzaskała drzwiami albo płakała w łazience. Ale w tych krzykach, w trzaskach i łkaniach też kryła się cisza. Niemy bezruch, flauta. Nieskończona stagnacja, napędzana identycznymi dniami.
Dziadek wstaje chwiejnie, skacowany, nieogolony, śmierdzący, idzie do sklepu, wraca obładowany piwem i wódą, pije piwo i wódę, śpi na stole, budzi się, drze się, że kurwa tak dłużej nie będzie; nie wiadomo, o co mu chodzi, on sam nie wie, macha rękami, wali pięścią w stół. Potem kładzie się na kanapie, wstaje, je coś albo nic nie je, wychodzi na miasto, idzie się upadlać ze starymi sierotami po komunie, wraca, nie myje się nawet, zasypia na łóżku albo półleżąc na stole. On był już wtedy meblem, niczym więcej, skrzypiącym, rozchwierutanym i gnijącym od środka.
Mama wstaje rano, na śniadanie płacze, potem wychodzi do pracy, tam się jakoś trzyma, bo uczniowie, bo nauczyciele, dyrektorka, obowiązki, wiadomo. Wraca po południu, na obiad płacze, siada do sprawdzianów albo kartkówek, krótko przygotowuje się do lekcji na następny dzień, na kolację płacze, idzie spać.
Kiedy chodziłem do drugiej klasy, mama umawiała się z kolegą z pokoju nauczycielskiego. Franek czy Janek, facet w jej wieku, historyk. Widziałem go ze dwa razy, nie miałem wyrobionego zdania. Wysoki, choć niższy ode mnie, uśmiechnięty, uprzejmy, nijaki. W sam raz dla mamy, żeby miała się komu wypłakać, bo to płakanie dla samej siebie było rozłożonym w czasie samobójstwem. Ale coś nie wyszło. W naszym domu nigdy nic nie wychodziło - za to z domu się wychodziło, i wtedy było najlepiej.
Dziwny to był dom. Za duży. Rzadko siadywaliśmy razem, prawie nigdy. Kuchnia pusta, salon pusty, chyba że akurat dziadek nieświadomie zawędrował na sofę albo na taboret przy stole, żeby tam pokiwać się pijacko, pomamrotać. Nie zgrywały się nasze harmonogramy i rytmy dobowe. Mijaliśmy się w ciszy, w żalu. Pięknie potrafiliśmy się nie dogadywać bez słów. Nie było w naszym zachowaniu złości ani umyślnej czy nieumyślnej nienawiści. Nie było miejsca na nienawiść, bo całą przestrzeń, każde pomieszczenie, zajmowała pustka. Pisałem o tym Hannie, Hanna to czytała i nic więcej się nie działo. Nie oczekiwałem współczucia.
Nie mogę powiedzieć, że czegoś żałuję. Zastanawiam się tylko, co by było, gdybyśmy potrafili w tych naszych samotnościach się odnaleźć gdzieś w połowie drogi. Może właśnie w kuchni przy stole albo w salonie na kanapie? Niechby i w ciemnym przedpokoju. Gdybyśmy tak zgrali nasze harmonogramy i nie polegli na próbach ugładzenia alkoholizmu, krzyków, płaczów i trzaskania drzwiami. Gdybyśmy w ogóle te próby podjęli.
Tymczasem w naszym domu każdy miał swój mały domek, swoją kuchnię i salon, łazienkę i przedpokój. Za duży był nasz dom, bo składał się z trzech mieszkań.
Widocznie nie mogło być inaczej.
Powieść Sztuka noszenia masek kupicie w popularnych księgarniach internetowych: