Przepiękna opowieść o sile marzeń.
Lwów w przededniu wojny, wszyscy jeszcze śpią spokojnie, bawią się, kochają i rodzą dzieci, snując plany na przyszłość.
Rebeka jest młodą Żydówką, która kocha gotować. Ma talent i głowę pełną wyobrażeń o własnej cukierni. Ma również determinację, by spełniać marzenia, dlatego wbrew woli ojca zatrudnia się jako pomoc domowa u Anette, i zapisuje na kurs cukierniczy. Nie chce żyć jak matka, która nie ma w domu nic do powiedzenia.
Rebeka będzie musiała dokonać trudnych wyborów i sprzeciwić się tradycji własnej rodziny, w której miejsce kobiety jest w domu przy dzieciach. Przyjdzie jej zapłacić wysoką cenę, lecz to, zamiast ją złamać, tylko doda jej sił.
![Dotyk marcepanowych marzeń grafika promująca książkę](/sys6/pliki/text/17/02/2025/187f477e7e9e43f0f48ee2a0d967c28d.jpg)
Do przeczytania powieści Katarzyny Majewskiej-Ziemby Dotyk marcepanowych marzeń – pierwszego tomu cyklu Lwowska opowieść – zaprasza Wydawnictwo Replika. Premiera już 11 marca 2025, a dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Dotyk marcepanowych marzeń:
Rozdział I
Wszyscy jeszcze spali. W domu było zupełnie ciemno, kiedy rozespaną Rebekę obudziło szarpanie.
– Córko, wstawaj! Szybciej! I po cichu, żeby nikogo nie obudzić.
Polecenia matki, wypowiadane szeptem, wyrwały ją ze snu.
Bardzo chciała jeszcze spać, odsunęła szarpiącą rękę matki, a ta uszczypnęła ją lekko i wyszła do kuchni, skąd słychać było krzątaninę.
Wiedziała, że skończyło się spanie i właśnie zaczyna się nowy dzień. Trzeba wstać i lecieć po świeże pieczywo, a potem pomóc matce przy śniadaniu.
Rozespana wstawała powoli, przeciągając się, a potem ubierała się najciszej jak umiała, macając po omacku w poszukiwaniu rzeczy. Bracia pochrapywali smacznie w pokoju obok, mieli przed sobą jeszcze godzinę snu; w tym czasie ona przygotuje razem z matką śniadanie i napali w piecu, żeby mogli zjeść w ciepłej kuchni. Minął już ten czas, kiedy oburzała się i nie chciała wstawać, z całych sił zaciskała powieki udając, że dalej śpi. To i tak było na nic, narażało ją tylko na gniew ojca a matkę na dodatkowe obowiązki.
W domu rządził ojciec, z którym nikt nie dyskutował. To on przydzielał obowiązki i rozdawał nagrody, te ostatnie zazwyczaj przypadały synom. Ona miała być posłuszną córką, a w przyszłości posłuszną żoną, i to właśnie dyscyplina i domowy rygor powinny ją tego nauczyć i przygotować do małżeństwa. A to znaczyło, że jak każda bogobojna żydowska dziewczyna miała się modlić i dbać o dom, właściwie niczego więcej od niej nie wymagano.
Wiedziała, że nigdy taka nie będzie. Kiedyś się stąd wyprowadzi i nie będzie komu biegać rano po bułki ani pastować butów brudzącym ręce szuwaksem.
Oczywiście nigdy nie powiedziała tego głośno. Ojciec wierzył głęboko, że tylko w małżeństwie człowiek naprawdę się spełnia i pobożna Żydówka musi mieć dobrego męża. Matka miała niewiele do powiedzenia, zazwyczaj pokornie zgadzała się z mężem. Odzywała się rzadko, patrzyła dużymi ciemnymi oczami jakby zdziwiona i tylko w milczeniu kiwała głową. Gdyby ktoś spytał Rebekę, jaka jest matka, to powiedziałaby, że wiecznie zmęczona, nic innego nie przychodziło jej na myśl. Matka prawie nigdy nie odpoczywała i zawsze miała coś do zrobienia. Szła spać ostatnia a wstawała najwcześniej, nie skarżąc się nigdy na zmęczenie. A ojciec i tak nie umiał być zadowolony, przecież matka mogłaby się bardziej starać. Ona wiedziała, że Estera nie mogła, po całym dniu była u kresu sił. Bywało czasem tak, że nie miała chwili wytchnienia ani czasu dla siebie.
Rebece było żal wiecznie zapracowanej matki, która wyglądała na sporo starszą niż była w rzeczywistości. Ojciec uważał, że nic w tym nadzwyczajnego, że tyle obowiązków spada na żonę, przecież taka była jej rola w tym domu. Poza tym utrzymywał ją mąż, a niepracująca kobieta powinna mieć czas na wszystko. Siadając do przygotowanej przez matkę kolacji wzdychał zadowolony:
– Moja dusza osiągnęła pełnię, oto co zawdzięczam dobrej żonie! Uśmiechał się do niej serdecznie, co miało zastąpić podziękowania.
Matka wykrzywiała twarz w grymasie zmęczenia wyglądającym prawie jak uśmiech.
Reba pracowała mniej niż matka, lecz i tak czuła się przytłoczona obowiązkami. Pomagała prać, prasować, nosić zakupy i wykonywać setki innych czynnosci, których nigdy nie musieli robić bracia. Buntowała się, ale pomagała. Matka nie mogła wszystkiego robić sama, a do pomocy miała tylko ją.
Najbardziej nie lubiła świąt. Nigdy się do tego nie przyznała, bo w ich domu byłoby to jak bluźnierstwo. Każde święto było poprzedzone ciężką pracą, a po niej następowała męcząca modlitwa, przy której skupiała się tylko na tym, żeby nie zasnąć i nie uderzyć głową w stół. Była pewna, że matka jest tak samo wyczerpana jak ona, tylko lepiej umie ukrywać swoje słabości. Zdarzało się jednak, że przy modlitwie Esterze kiwała się głowa, opadając coraz niżej i niżej, co znaczyło, że przysnęła znużona. Rebeka dyskretnie dotykała wtedy jej dłoni, a matka od razu robiła się czujna.
Czasem jej proponowała:
– Mame, usiądź i odpocznij, przecież widzę, że jesteś zmęczona, masz cienie pod oczami i jeszcze nic dzisiaj nie jadłaś.
Matka niezmiennie odpowiadała:
– Dziecko, kto to za mnie zrobi? Tłumaczyła jej cierpliwie:
– Nikt, świat się nie zawali, jak odpoczniesz i zrobisz potem. Albo nie zrobisz wcale, też nic się nie stanie.
Matka wzdychała ciężko i znowu brała się do pracy, w przelocie jedząc kawałek suchego chleba. Nie dopuszczała do siebie myśli, że na kolację można podać zwykłe gotowane jajko a kołnierzyk do koszuli założyć drugi raz ten sam. Wszystko musiało być dokładnie takie, jak lubił mąż: czyste, świeże, smaczne i domowe.
W dzień przed świętem Szabatu Estera wręcz słaniała się na nogach ze zmęczenia. Czwartkowy wieczór zaczynał się noszeniem wody, grzaniem jej i przygotowaniem kąpieli dla wszystkich. Reba nie raz zastanawiała się nad sensem tych domowych ablucji, skoro w piątek i tak szli do mykwy. Wystarczyłoby trochę się ochlapać i nie byłoby niepotrzebnego zamieszania. Oczywiście po kąpieli trzeba było wynosić balie wody na podwórko i sprzątać zalaną kuchnię, a potem jeszcze wyprać wszystkie ścierki i ręczniki, żeby nic brudnego nie zostało na kolejny dzień. W międzyczasie obie były poganiane głośnym wołaniem:
– Mame! Reeebka! Estero!
Musiały donieść chłopcom mydło, ręcznik, dolać wody i wykonać dziesiątki innych czynności. Nie rozumiała, jak można iść się myć bez potrzebnych do tego rzeczy? Czemu zapamiętanie powtarzalnych czynności było dla braci takim problemem? Przecież mydło, ręcznik czy grzebień można położyć obok i nie prosić o podawanie kolejnych, niezbędnych w danej chwili, przedmiotów. Z pewnością było to możliwe, bo jej nikt niczego nie przynosił. Przy domowych kąpielach krzątały się z matką spocone i zmęczone, zapominając, że tego dnia obie niewiele jadły. Zdarzało się, że targając ciężkie wiadra z wodą, któraś zasłabła, wtedy miały chwilę wytchnienia.
W piątkowe poranki chodziły razem na targ. Kupowały wszystko to, co było potrzebne na kolację a często, korzystając z okazji, brały coś na zapas. Tego dnia handlarze wyprzedawali taniej właściwie wszystko, co mieli na straganach, wiedząc, że w Szabat nikt już niczego nie kupi. Lepiej było mniej zarobić, niż stracić.
Bazar był pełen ludzi, mieszkańcy Przedmieścia tłoczyli się i targowali, słychać było mieszające się języki zachwalające towar lub narzekające na jego jakość. Mimo zamieszania Reba lubiła to miejsce. Wąchała ułożone stosy owoców, dotykała warzyw, patrzyła na bogactwo przypraw, chłonęła zapachy i kolory. Matka popędzała ją, wyraźnie zmęczona i nie w humorze.
– Nad czym ty się tak zamyślasz? Pomidor to pomidor, bierz, bo nie zdążymy kupić wszystkiego.
Przysłuchujący się handlarz kiwał głową i uśmiechał się przymilnie.
– No ja rozumiem, pracy dużo, jednak pośpiech to zły doradca, pani Blomer. Pomidory mam dobre, ogórki mam świeżutkie, cebulę najlepszą, bez pośpiechu brać, wybierać. Pani Estera spróbuje jeszcze jabłuszko, bo wyjątkowe mam. A jak więcej kupicie, to Lalek zaniesie, on pomoże chętnie, on dobry chłopiec.
Estera gryzła rumiane jabłko, a Reba wybierała, co trzeba i co chwilę wpadała w zadumę. Nie zwracała uwagi na wpatrzone w nią oczy sprzedawcy. Wiedziała, że gapi się w nią jak sroka w gnat za każdym razem, kiedy tu przychodzi i dobrze wiedziała, dlaczego to robi. Chętnie widziałby w niej synową, która mogłaby pomagać i w domu, i na straganie, byłaby dla niego dodatkową parą rąk do pracy. Mimowolnie schowała pod chusteczkę niesforne loki, które wymykały się przy każdym energicznym poruszeniu głową i spuściła wzrok. Miała nadzieję, że stary handlarz nie powie Esterze o swoich planach.
Patrzyła na wonne przyprawy i zioła, i zaciekawiona wypytywała, do czego służą. Nie wszystkie znała, niektóre nazwy brzmiały obco, słuchała o nich z uwagą i starała się zapamiętać jak najwięcej. Syn handlarza tłumaczył jej cierpliwie, patrząc prosto w oczy.
– To w dłoniach trzeba rozetrzeć, uwolnić aromat i powoli dodawać, wtedy on ma aromat i smak bogatszy, bo to pierwszorzędny towar jest.
Nasypał jej na rękę odrobinę, a ona wąchała zaciekawiona.
– A to żółte, to co? – Pokazała mu złote niteczki zamknięte w szklanej aptekarskiej butli.
– Prawdziwy szafran aż z Dalekiego Wschodu, pierwszej klasy towar. Droga przyprawa, ale ten smak to prawdziwy cymes, Rebeka bierze, a nie pożałuje. Szczypta wystarczy, zaledwie jedna szczypta! I kardamon mam, korę drzewa cynamonowego i laski wanilii, to dopiero rarytasy. Taka jakość tylko u mnie. – Aż przymknął oczy zadowolony z siebie.
Matka spojrzała na nią zaskoczona i ścisnęła znacząco jej rękę.
– Dajże ty spokój, Rebka, nie mamy pieniędzy na wonne szafrany. Kup no maku, to makagigi zrobimy dla wszystkich. Ty to masz pomysły, szafran kupować…
– Mamo…
Chciała jeszcze o coś spytać, ale Estera przecząco pokręciła głową, ucinając rozmowę. Matka dziwiła się, jak można lubić gotowanie, odkrywanie nowych smaków, przyprawianie i próbowanie. Dla niej to było zbędną stratą czasu, a zakup wanilii zamiast śledzi czy kartofli – zwykłym marnotrawstwem.
Reba chciała poznać coś nowego, odkryć inny wymiar gotowania, żeby nie było aż takie nudne. Przyprawy były jak poznawanie nowych miejsc, szkoda, że matka tego nie rozumiała.
Do nauki Rebeka jakoś nie miała zapału, mało czytała i często zasypiała nad książkami. Najchętniej sięgała po książki kucharskie, skupiając się głównie na obrazkach. Gotowanie było odkrywaniem czegoś nieznanego, uczyło cierpliwości, pozwalało czekać w niepokoju na efekty i wreszcie cieszyć się z nich przez kilka chwil, ulotnych i smacznych.
Nawet kiedy była uczennicą, nie miała taryfy ulgowej, może dlatego nauka sprawiała jej kłopot. Musiała wstawać rano, przygotować do szkoły siebie i braci, i jeszcze pomóc przy śniadaniu. Chodziła na lekcje zmęczona i prawie zasypiała z głową na pulpicie, a po szkole czekała na nią w domu kolejna porcja obowiązków.
Na szczęście matka nie naciskała zbytnio na pilność, uważała, że najważniejsze, to znaleźć dobrego męża, a w tym szkoły nie pomagają. To już była rola rodziców. Reba z czytaniem sobie radziła, liczyć też jakoś potrafiła i w zasadzie była gotowa do zamążpójścia.
Kiedyś powiedziała matce, że marzy jej się restauracja albo kawiarnia, a nie mąż. Własna, tylko jej. I to nie taka, w której będzie gęsi pipek i żydowski kawior, najtańsze potrawy Przedmieścia, ale wyszukane i pełne smaku miejsce.
Matka, słysząc o jej marzeniach, uśmiechnęła się pobłażliwie i tłumaczyła cierpliwie:
– A skąd na to weźmiesz, córcia? Przecież wiesz, że pieniądze idą na wykształcenie braci, oni muszą mieć zawód, bo kiedyś będą utrzymywać rodziny. A znasz ty jakieś potrawy z innych stron świata? Niby skąd? Wiesz, jak powinny smakować? Niby skąd? Rebka, przewietrz ty głowę, dziewczyno, i szykuj się za mąż. Będziesz miła, to zechce cię porządny żydowski chłopak i wybije ci z głowy takie marzenia.
Było jej bardzo przykro, chciała, żeby matka chociaż udawała, że w nią wierzy. Zacytowała Esterze ulubione przysłowie ojca:
– Do miłości i pożyczania pieniędzy nie zmusisz. Matka pokiwała głową.
– No nie zmusisz, ale jak ty chcesz żyć? Przecież nie sama. Ojciec znajdzie ci męża i będziesz musiała nauczyć się być z nim szczęśliwa, a te twoje marzenia to tylko ci w głowie mieszają, jidisze tochter.
Reba wiedziała doskonale o planach ojca, jednak nie mogła się z nimi pogodzić.
– A co ze mną? Nie mogę robić tego, co naprawdę chcę? Teraz jestem służącą i całe życie mam nią być?
Zdumiona Estera tłumaczyła z troską:
– Nie jesteś służącą, jesteś córką, dlatego masz tyle obowiązków. Ja też się nie czuję posługaczką tylko żoną. A marzenia możesz mieć, nawet powinnaś je mieć, jednak takie normalne, niewydumane. Wtedy będziesz naprawdę szczęśliwa!
– A ty, mamo, czujesz się szczęśliwa? Wystarczy ci to, co masz? Ta robota od rana do wieczora, ani chwili dla siebie? Jakoś ci nie wierzę.
Nie musiała nic mówić, sama dobrze wiedziała, że matka nie wygląda na szczęśliwą i pewnie tak się nie czuje. Dokładnie mówiąc, wyglądała na nieszczęśliwą. Każdy grosz przeznaczała na domowe wydatki, a sobie nie kupowała prawie nic. Nosiła stare sukienki, tłumacząc Rebece, że ojciec potrzebuje nowych koszul, bo idzie „między ludzi” a ona nie.
Rebeka była sceptyczna. Przecież ojciec pracował w księgarni razem z najstarszym synem, faktycznie niezbędne były mu nowe śnieżnobiałe koszule? Prowadził rachunki na zapleczu, gdzie prawie nikt nie oglądał jego strojów. Klientom księgarni było wszystko jedno, co tam akurat Baruch ma na sobie.
Ta elegancja była wymysłem Chaima, starszego brata. Reba uważała, że ten namawiał ojca na eleganckie stroje, żeby samemu nie musieć chodzić w chałacie. Ojciec wierzył mu bezkrytycznie i spełniał wszystkie prośby, syn był jego oczkiem w głowie, dumą i prawą ręką w interesach.
To brat urządził w księgarni kącik kawowy. Postawił kilka małych stoliczków, przy których można było wypić kawę i przejrzeć ofertę księgarni, starannie skatalogowaną ręką ojca. Tam Chaim mógł brylować. Młode panny kupowały wszystko to, do czego je zachęcał i co polecał. Przychodziło ich sporo, bo niejeden Żyd widział w młodzieńcu potencjalnego zięcia, zaglądali do księgarni „przy okazji”, żeby wybadać sprawę. Z podziwem patrzyli na obrotnego Chaima i z uznaniem mówili, że pierworodny Barucha ma kiepełe.
Kiedyś Reba zaproponowała ojcu, że upiecze domowe ciasteczka, które można z powodzeniem sprzedać w kąciku kawowym. Liczyła, że za pomysł i wykonanie dostanie kilka groszy i będzie mogła kupić przyprawy lub książkę kucharską. Zadowolony ojciec uśmiechnął się i ją pochwalił. Nieraz potem wypominała sama sobie własną głupotę, bo przybył jej kolejny obowiązek. Piekła ciasteczka dwa razy w tygodniu, w nagrodę dostając uśmiech i ani grosza za swoje starania. Jeszcze musiała latać z nimi na Przedmieście Halickie, bo przecież Chaim nie mógł po nie przyjść osobiście. Był zbyt zajęty, żeby zawracać sobie głowę jej ciastkami.
Do domu brat zaglądał rzadko, a kiedy już przyszedł, to spędzał czas na pogawędkach z ojcem, jakby w księgarni mieli go za mało. Regularnie przynosił swoje pranie, które rzucał na kuchenną podłogę bez słowa. Matka natychmiast je segregowała i po podaniu herbaty razem zabierały się do pracy. Wyprane i wyprasowane rzeczy odnosiła mu Rebeka następnego dnia wraz ze świeżo upieczonymi ciastkami. Kilka razy matka nakazała jej stać na dworze z mokrymi ubraniami w rękach, żeby szybciej wyschły i Chaim mógł je zabrać od razu, jednak Reba w końcu się zbuntowała i oświadczyła stanowczo, że stać z gaciami brata na dworze nie będzie. Estera, o dziwo, nie nalegała i nawet nie wspomniała o tym mężowi. Czasem zdarzało się, że Chaim mruczał niezbyt zadowolony, że pranie niestarannie złożone. Miała wtedy ochotę zdzielić go tymi wypranymi rzeczami w łeb i kazać wziąć się do roboty samemu. Nigdy jednak nie miała tyle odwagi, gniew ojca i jego utyskiwania spadłyby na matkę.
Wyrwana z zamyślenia Reba pokazała handlarzowi palcem na mak i kazała sobie zapakować pół miarki. Lalek kiwnął głową i odsypał porcję maku do tutki, naprędce skręconej z kawałka starej gazety. Podziękowała, a on dyskretnie włożył jej do ręki malutkie zawiniątko ze szczyptą szafranu i szepnął cicho:
– To na spróbowanie!
Pożegnała się, mówiąc mu, że jeszcze tu wróci. Stosy przypraw i kosze owoców kusiły, chciała próbować wszystkiego. Szafranu nie doda tak po prostu, najpierw rozetrze w palcach, powącha, a potem wyobrazi sobie smaki. Bo to właśnie umiała. Wyobrażała sobie aromaty potraw i zapisywała je w swoim sekretnym zeszycie smaków, którego nie pokazywała nikomu. Wklejała do niego przepisy, notowała własne pomysły na ulepszenie receptur, czasem nawet propozycje podania i udekorowania. Wiedziała, że kiedyś będzie piekła i gotowała tylko to, co będzie lubiła i co sama wymyśli. I z pewnością będzie to coś niezwykłego i wyjątkowo pysznego.
Jedyną przeszkodą na drodze do spełnienia marzeń były pieniądze, zwyczajnie ich nie miała. Na ojca liczyć nie mogła, nie wydałby nic na jej kaprysy czy marzenia. Nawet gazet nie mogła sobie kupić sama, dostawała je od sąsiadów razem z wynagrodzeniem za pomoc w kuchni. Gazety były dla niej, a pieniądze oddawała matce. Estera cieszyła się, bo pilnych wydatków zawsze było sporo. Młodsi bracia Dawid, Daniel i Eliasz bez przerwy coś darli, gubili i wiecznie czegoś potrzebowali. Reba nawet nie mogła się buntować, faktycznie młodsze rodzeństwo rosło i nie było mowy, żeby nie mieli butów czy czegoś równie potrzebnego. Tylko w tym wszystkim nie widziała miejsca dla siebie, jakby była przezroczysta. A przecież wcale taka nie była, a bracia mieli ojca, który te buty powinien im kupić. Ona miała swoje marzenia, o których nikt z bliskich nie chciał słuchać.
Matka nigdy nie rozmawiała z mężem o pieniądzach. Nie byli biedni, a mimo to Estera zabierała córce każdy zarobiony grosz. Sprawę wyjaśniła podsłuchana rozmowa, kiedy ojciec głośno tłumaczył matce, że jak kobieta ma swoje pieniądze, to nie wychodzi nikomu na dobre. Dlatego pewnie ani ona, ani matka nigdy ich nie miały.
Kiedyś zebrała się na odwagę i pomagając matce w kuchni, spytała wprost:
– Mamo, mogę zrobić po swojemu? Doprawię sama według mojego smaku.
Bardzo chciała jej pokazać, że naprawdę to umie.
Estera z wahaniem podsunęła córce półmisek cymesu .
– Dobrze, dopraw. Tu nie można nic zepsuć.
Reba wolałaby coś bardziej trudnego niż deser, od czegoś jednak musiała zacząć. Oprócz cynamonu dodała odrobinę goździków, krojone gruszki i śliwki. Całość polała syropem z czarnej bziny, jego kwaskowy posmak idealnie uzupełniał deser. Efekt zaskoczył nawet ją samą, całość nabrała głębi, a ona była z siebie dumna. Matka spróbowała i szepnęła jakby przestraszona:
– Dobre, tylko następnym razem zrób tak normalnie. Ojciec nie lubi zmian.
– Ale dlaczego? – Reba odwróciła głowę, żeby ukryć łzy rozczarowania.
– Bo taką mamy tradycję, ojcu inaczej nie smakuje.
– Przecież możemy coś czasem zmienić, to tylko deser, nie nasze życie.
– Nie, nie możemy. Jesteśmy pobożnymi Żydami i niczego nie będziemy zmieniać, bo to jest nasza tradycja.
– Jak nie to nie – odpowiedziała urażona i cały półmisek czasochłonnego cymesu wylądował w wiadrze na resztki.
Estera pokręciła głową niezadowolona i wyszeptała:
– Zmarnowałaś jedzenie.
Tylko tyle. Więcej nie próbowała robić „po swojemu”.
W czwartkowe poranki w domu zaczynały się wielkie porządki. Co tydzień prały, prasowały, czyściły i składały ubrania, buty, naczynia, odświeżały właściwie wszystko, co było w domu. W międzyczasie mieszały w garnkach potrawy na kolejne świąteczne dni. Reba musiała się spieszyć, po południu szła do sąsiadów. Na szczęście miała blisko i tam robiła to, co najbardziej lubiła – pomagała w kuchni.
Rachmanowie zajmowali mieszkanie piętro wyżej. Doktor i jego żona mieli pięć gustownie urządzonych pokoi, pełnych bibelotów i luster. Sonia była piękna i Reba urody zazdrościła jej bardziej niż eleganckiego mieszkania. Patrzyła z zachwytem na modne suknie doktorowej, podziwiała eleganckie kapelusze i czerwień szminki, którą sąsiadka malowała usta. Ona nigdy by się na to nie odważyła, ale zazdrościła Soni bardzo. I czerwonej szminki, i odwagi.
Ojciec mówił o sąsiadach z niechęcią, Henryk był dla niego tylko gojem, czyli kimś zupełnie niewartym jego uwagi. Nie raz głośno powtarzał, że Przedmieście to nie miejsce dla niego i Rachmanowie już dawno powinni się wyprowadzić. Na szczęście zapłata za pomoc w kuchni nieco łagodziła jego stanowczość i mimo niechęci pozwalał córce tam chodzić. Czuła się u nich dużo swobodniej niż we własnym domu. Była tylko podkuchenną, ale mogła próbować, podpatrywać i przyprawiać pod kontrolą Miry. Uczyła się od niej tego, czego nie nauczyła ją Estera, czyli gotowania z wyobraźnią. A to Mira umiała i do tego miała niezwykły zmysł organizacyjny, który Reba szybko podłapała. W ciągu jednego popołudnia potrafiły przygotować obiad z deserem jednocześnie plotkując, popijając herbatę i przegryzając ciastkiem jak prawdziwe przyjaciółki. A na koniec zdążyły jeszcze sprzątnąć mieszkanie, w którym z reguły panował artystyczny nieład.
Mira skończyła szkołę gospodarstwa domowego dla młodych Żydówek, za którą zapłacili Rachmanowie. Żeby się odwdzięczyć, pracowała u nich i była im oddana całym sercem. Oprócz koszernej kuchni przyrządzała dla Henryka najlepszy schab ze śliwkami, jaki w życiu jadł, tak przynajmniej twierdził. Nie narzekała, nawet kiedy musiała tłuc dla niego kotlety z nieczystej świni, uważała, że dobremu człowiekowi to i świńskie mięso nie zaszkodzi. On zarzekał się, że może na schabowego wstąpić do Naftuły, jednak dla Miry byłaby to prawdziwa ujma na honorze. Po kryjomu Reba spróbowała tego schabu i musiała przyznać, że był wyśmienity.
Za pomoc dostawała drobne kwoty. Wręczając jej pieniądze Sonia mówiła za każdym razem:
– Kup sobie coś ładnego, Rebka, jakiś drobiazg tylko dla siebie. Uśmiechała się przy tym serdecznie.
Jednak Reba niczego sobie kupić nie mogła, bo od razu po pracy musiała oddać zarobek.
Matka brała pieniądze jakby zawstydzona, tłumaczyła się, że w domu jest wszystko, czego Rebka potrzebuje. Nikogo nie interesowało, że czasem mogła potrzebować nowego zeszytu do kuchennych notatek albo chociażby czerwonej szminki, takiej jak ta, którą miała Sonia. Nigdy nie powiedziała tego głośno, taki zbytek był nie dla niej. Wolała unikać tego całego gadania o uczciwej żydowskiej dziewczynie, która szminki używać nie powinna.
Kiedy kończyła pracę u Soni, wracała do domu i zmęczona brała się do pieczenia pachnących chałek. Potem jeszcze kroiła i siekała to wszystko, co podsuwała jej matka. Późnym wieczorem biegła zanieść czulent do piekarni, bo to również należało do jej obowiązków. Cała ulica przynosiła naczynia z czulentem do starego Baumana, gdzie w gorącym piecu potrawa dochodziła do miękkości, a rano można było zabrać garnek do domu. Matka dawała niewiele mięsa, tłumacząc, że to niezdrowo tak się objadać, ale Reba wiedziała swoje. Pewnie znowu trzeba było odłożyć na coś pieniądze, może tym razem na jedwabny krawat dla brata? Ich czulent był pełen cebuli i kaszy, okrawków mięsa w drugim gatunku było niewiele. Nie smakował zbyt dobrze. Czulent robiony ręką Miry miał inny, głęboki smak, pachniał dobrym mięsem i przyprawami. Był po prostu lepszy, nie miał zapachu ciągłego oszczędzania i mięsa marnego gatunku. Nic dziwnego, że nawet doktor Rachman jadł go chętnie i chwalił, mimo że był gojem. Na koniec dnia pozostała jeszcze kąpiel i można było odpocząć.
Piątek był dniem przygotowań do Szabatu. To, co naprawdę lubiła tego dnia, to starannie wysprzątany dom. Wyszorowane kąty lśniły, a mimo to Baruch czasem przejeżdżał palcem po przedmiotach i sprawdzał, czy nie ma na nich kurzu. Niby od niechcenia, jednak własny palec oglądał z taką ciekawością, że nawet trudno było sobie wyobrazić, co by się stało, jakby kurz tam był. Pewnie znowu długo i barwnie opowiadałby o obowiązkach żydowskiej żony i córki oraz własnym rozczarowaniu Rebeką i wychowawczymi metodami Estery. To już lepiej było przyłożyć się do sprzątania od razu i nie robić tego dwa razy.
Razem z matką wszystkie zakazane w Szabat rzeczy odkładały na bok, żeby o nich pamiętać. W piątkowy poranek leżały tam już zapałki, przybory do pisania, kamyki i pieniądze, których w czasie święta nie można było dotykać. Kiedyś Reba po szabatowej kolacji wzięła do ręki jedną monetę, z czystej ciekawości czy świat się skończy. Bóg się zagniewa i ześle na nią piorun? Nic takiego się nie stało, nikt na szczęście nie widział jej występku i dzień minął jak każdy wcześniejszy. Wtedy chyba po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy to rygorystyczne przestrzeganie tradycji ma sens? Skoro zmienia się wszystko inne, to dlaczego na ich stole muszą być co tydzień trzy identyczne chałki i cała reszta? Po co te wszystkie zakazy, które utrudniały życie domownikom? Przeszkadzało jej to, że nie mogła spokojnie się uczesać ani obciąć paznokci, ani nawet posolić niedoprawionej potrawy. Nie mogła też zapalać, gasić, szyć czy rozdzielać i robić jeszcze wielu innych rzeczy, które były niedozwolone. Nie rozumiała, co Bogu przeszkadza, że ona uczesze sobie włosy? A najgorsze było to, że chodzić też nie mogła za daleko.
Katolicy spędzali swoje święta na rodzinnych spacerach i bardzo im tego zazdrościła. Śmiali się, jedli lody, a zimą chodzili na ślizgawkę i lepili z dziećmi bałwany. Żydzi nie, oni mieli co tydzień swoje modlitwy i skupienie, a ją Szabat męczył i niemiłosiernie się dłużył. To już wolała zwykłe pracowite dni, które zdecydowanie szybciej mijały.
W piątek na szabatowym stole matka stawiała świece i kładła trzy chałki. Obrus był starannie wyprany, wszystko wyczyszczone i wypucowane rękami jej i matki. Estera z dumą ustawiała kolejne rzeczy: miseczki z solą, wypolerowany flanelą kielich na wino, który błyszczał jak księżyc, i srebrną tacę po babci. Świece matka zapalała dokładnie osiemnaście minut przed zachodem słońca, kiedy już wszystko było gotowe. Od tego momentu nic już nie wolno było robić.
Ojciec powtarzał, że to wielki przywilej zapalić szabatowe świece, dlatego robi to kobieta, to nagroda za jej trud i poświęcenie. Rebece chciało się śmiać; za te dwa dni ciężkiej pracy w domu nagrodą było zapalenie świecy, faktycznie aj waj. Matka jednak traktowała ten przywilej z namaszczeniem, zapalała świecę drżącą ręką a potem usuwała się w cień. Ojciec rozpoczynał kidusz7 , błogosławił wino, potem dzielił chałki i znowu odmawiał szabatowe modlitwy, przerywane religijnymi pieśniami.
– Lechem min haarec – brzmiało poważnie i dostojnie.
Wtedy myśli Reby szybowały gdzieś daleko, była zupełnie gdzie indziej. Skupiała się tylko, żeby nie ziewać, wszystko inne się nie liczyło. Miała wyrzuty sumienia, jednak zmęczenie brało górę.
Po modlitwie można było wreszcie jeść. Bracia zmiatali z apetytem, bardziej skupieni nad jajeczną sałatką i czulentem niż nad wersetem Tory. Ojciec jadł powoli, nigdy nie chwaląc. Wolał rozmawiać o sprawach duchowych, uważając, że przyziemne nie mają znaczenia, i pewnie dla niego naprawdę nie miały. To przecież one z matką siekały jaja, filetowały rybę, toczyły kulki z macy, przygotowywały gęsie wątróbki i piekły hamantasze10 . Po to, żeby on i chłopcy mogli najeść się do syta, mówiąc, że to takie przyziemne i nie warto zwracać uwagi. Może byłoby inaczej, gdyby chociaż raz pochwalił? Kiedy już zmówili modlitwy i zjedli to, co mieli na stole, wieczór był skończony.
W sobotę dzień zaczynała modlitwa w synagodze a potem śniadanie. Reba zastanawiała się, czy istnieją żydowskie rodziny, w których zamiast poważnej atmosfery są rozmowy i śmiech. Kiedyś podpatrywała przez okno wigilijną kolację w jakimś polskim domu i nie mogła się oderwać, zupełnie jakby obserwowała ciekawe przedstawienie. Goje też zaczęli od modlitwy, a potem dzielili się dziwną chałką, białą i niedopieczoną, dowiedziała się od Judki, że mówią na nią opłatek. Jedli swoje potrawy, rozmawiając, śmiejąc się i przekomarzając, a na koniec dawali sobie prezenty. Stała pod oknem oczarowana i na zawsze zapamiętała tę scenę. Nieważne, że marzła i była głodna, stała długo i chłonęła tę świąteczną atmosferę w obcym domu. W końcu ktoś ją przegonił.
Dlaczego u niej nie było tak radośnie? Może Szabat odbywał się za często? Boże Narodzenie było raz w roku i nie mogło się znudzić. A cotygodniowe przygotowania ciągle tych samych potraw Rebę nużyły. W sobotę zawsze jedli resztę czulentu, sałatkę z jajek i kugel, to samo i nie zmieniane ani odrobinę. Po wieczornych modlitwach zaczynał się kolejny tydzień i odliczanie do następnego czwartku, kiedy znowu trzeba było sprzątać.
Książkę Dotyk marcepanowych marzeń kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,