12 historii, 12 portretów, jeden motyw – mama. Opowieści snuje syn, ale dziecięco-naiwna perspektywa miesza się tu z dorosłym widzeniem świata i wiedzą o matce i ludzkich relacjach. Podglądamy zwyczajną codzienność matki. Zaglądamy też w duszę kobiety. Epizody z życia mojej mamy to także przypadki z życia zwyczajnej polskiej rodziny, w której miłość przeplata się z rozczarowaniem, nadzieja ze znużeniem, odświętność z codziennym zmaganiem. Jest smutno, ale jest też śmiesznie. A czasem jest na niby. Jak w każdej rodzinie.
Iwona Żytkowiak nie wymyśla niestworzonych historii. Pisze o tym, co się zdarza – być może w Twojej rodzinie, za ścianą lub po drugiej stronie ulicy. Nie wyciska łez, nie epatuje nieszczęściem, nie tworzy iluzji niebiańskich uniesień, lecz budzi emocje, bo dotyka spraw ważnych – dla bohaterów i dla czytelników.
W tej książce można zatonąć…
Do lektury Epizodów z życia mojej mamy zaprasza Wydawnictwo Szara Godzina. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki Epizody z życia mojej mamy. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
O magicznych miejscach, tyłku Gosi vel Mirelli i konieczności powrotów
MAMIE wprawdzie nie udało się pląsać boso na Cabo Verde, ale którejś jesieni pojechali z tatą do Madrytu. Wyjazd nie był zaplanowany i absolutnie nie wpisywał się w terminarz taty, skrzętnie wypełniony zadaniami do realizacji, i mowy nie było, by cokolwiek wcisnąć w i tak już zbyt ciasne daty. A poza tym tata miał życie poukładane skrupulatnie jak w pudełeczku: skarpetki w kuleczki, bieliznę w kosteczki, koszule na jednakowych wieszakach, różniących się kolorem od tych, na których wisiały T-shirty, polówki i inne części garderoby. Kolor do koloru. Co na lato, to do lata. Jesień do jesieni. Co do pracy – osobno, na niedzielę – osobno. Cały misternie uporządkowany świat. W przeciwieństwie do mamy, której wystarczyła zaledwie chwila na podjęcie najbardziej spektakularnej decyzji, bo ona uwielbiała nieoczekiwane zwroty w życiu.
– Ubóstwiam suspensy! A nie tylko życie pod sznurek. Praca, dom, poniedziałek, sobota! – entuzjazmowała się, ilekroć coś wybiło ją z trajektorii szarej codzienności. Tata, rzecz jasna, zżymał się na te jej zachwyty i kompletnie nie potrafił zrozumieć, skąd u mamy taka euforyczna energia, w momentach, gdy jemu sypią się życiowe plany. Bo, oczywiście, wszelkie zamierzenia taty były absolutnie życiowe, absolutnie ważne i absolutnie uzależnione jedne od drugich, co w momencie takich nieoczekiwanych zwrotów akcji musiało się skończyć absolutną klęską. Byli jak ogień i woda.
Wracając jednak do Madrytu: kiedyś na kolacyjce u ciotki Meli i wujka Darka rodzice poznali Agatę, z którą było trochę tak jak z yeti – wszyscy o nim mówią, ale nikt nie widział. Najmłodsza siostra wujka pojawiła się wreszcie po latach zagranicznych wojaży i pomieszkiwania to tu, to tam. Pośród niemego zachwytu mężczyzn i cichej zazdrości kobiet. Ubrana tyle o ile, w kusą sukienkę off the shoulder, której biel idealnie konweniowała z brzoskwiniową opalenizną i czarnymi włosami spiętymi niedbale klamrą, spod której uciekały niesforne kosmyki. Przyniosła ze sobą powiew wielkiego świata i luksusowych perfum. Sącząc którąś z rzędu whisky z colą, raczyła ich opowieściami o mieście Almodóvara. Siedziała rozparta na skórzanym fotelu, wyluzowana, z nogami długimi i smagłymi jak z reklamy rajstop w sprayu, swobodnie podkulonymi, odsłaniającymi więcej, niż może znieść męskie oko, i tonem pełnym rezerwy roztaczała wizję Madrytu, jakby to nie była tylko stolica Hiszpanii, ale centrum wszechświata. Jak rodowita madrilena prowadziła ich w swojej narracji najpierw główną Gran Via, nie szczędząc zachwytu nad urokiem przepięknych kamienic i monumentalnych gmachów z Edificio Metrópolis na czele. Potem z coraz większą ekscytacją, zresztą wprost proporcjonalną do ilości wypitej whisky, wodziła ich po coraz bardziej malowniczych uliczkach i zaułkach. Nie ma co się dziwić, że wszyscy nagle poczuli przemożne pragnienie zobaczenia na własne oczy tego miasta i przekonania się, czym tak naprawdę jest życie jak w Madrycie. Wśród ochów i achów nad smartfonem Agaty z bogatą galerią zdjęć, na których siostra Darka widniała w różnych przedziwnych kreacjach, w większości równie skąpych jak ta obecna, ponoć z uwagi na dokuczliwy upał, zapadła decyzja.
– A dlaczego nie mielibyśmy polecieć do Madrytu? – rzuciła z głupia frant Kaśka Matwiejowa, której twarz wyrażała coraz większe zainteresowanie, a oczy zaczęły płonąć dziwnym blaskiem. Zupełnie jak nie u niej, druga bowiem żona Piotrka Matwieja była osobą dość skrzętnie ukrywającą emocje.
Agata – nieźle już wstawiona – szybko podchwyciła temat. Po sowitym łyku kolejnego drinka wzruszyła ramionami i powiedziała, gubiąc już z lekka płynność mowy:
– A jaki wy macie problem? Chcecie, to przylećcie do mnie! Możemy się pokisić w moim mieszkaniu. Jest wprawdzie niewielkie, ale nie tacy jak wy w nim waletowali. Dzielnica niezła. Arganzuela. Do centrum można podjechać metrem piątką.
Obcykacie w mig. A jak nie, to załatwię wam jakiś apartament czy niedrogi hotel. Są te wszystkie bookingi, trawelisty i tanie latania, gdzie można wyhaczyć bilety za grosz! A apartamentów w Madrycie bez liku! No, ruszcie tyłki! Nie bądźcie stare pierniki!
Najpierw wszyscy jak na komendę spojrzeli po sobie, a potem nagle jeden przez drugiego zaczęli zapewniać, że jasne, dlaczego nie, a co to takiego lecieć do Madrytu, rzut kamieniem do Berlina, a stamtąd to już przecież bułka z masłem. I choć od tych zapewnień wiało fałszem na kilometr, bo może poza ciotką Emilią i wujkiem Danielem, którzy mieli już pokaźny bagaż doświadczeń podróżniczych i wszelkie procedury związane z obyciem na znaczących terminalach europejskich lotnisk opanowali do perfekcji, nikt z całego teamu nie był szczególnie ogarnięty w tym temacie, wszyscy zgodnie potakiwali, że co tam takie latanie samolotem. Wielkie mi mecyje!
Nawet tata jakby zapomniał o swoim pedantycznie zorganizowanym świecie – może to przez nieodparty urok prelegentki, której nogi ciągnęły się w nieskończoność, a może przez ogólną frenezję, jaka zapanowała wśród przyjaciół. Przesuwając palcem po ekranie telefonu Agaty, jak nigdy darował sobie pragmatyczno-sceptyczne wtręty w stylu: „no, nie wiem, takie na szybkiego podejmowane decyzje zazwyczaj kończą się fiaskiem”, „nie należy ulegać chwilowym impresjom”, „jest tyle rzeczy, o których marzymy”, „wszystko ma swoje miejsce i czas”, i zaczął mówić niby od niechcenia, niby niepewnie, ale w jego tonie dawało się wychwycić nutę podniecenia:
– Jestem jak najbardziej na tak, oczywiście, oczywiście. Z pewnością Madryt wart jest zobaczenia… Jest taki biały i… Almodóvar… i corrida… Wszystko jest do załatwienia, tylko trzeba się przygotować. Trzeba przemyśleć… Tak, tak… wszystko da się pogodzić… W końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek i podróżowanie samolotami to nie znowu jakieś wielkie aj-waj.
Mama solennie podtrzymywała ten nagły tatowy zapał i przytakiwała ostrożnie, by przedwcześnie nie zgasić iskry:
– Oj, przecież nie musimy wszystkiego planować z kilkuletnim wyprzedzeniem! Czy nie możemy czasem tak bezwolnie dać się ponieść życiu? Prawda? – zwróciła się do towarzystwa, czekając na gremialny aplauz.
– Oczywiście, oczywiście, prawda, prawda – zapewniali wszyscy, przyznając jej rację.
Tylko tata siedział nieco zadziwiony swoimi słowami i skubał się po brodzie, choć doprawdy nie wiem, co mógł wyskubywać, bo zawsze był wygolony niemal do pierwszej żywej warstwy naskórka. Gest ten świadczył jednak o intensywnym zafrapowaniu, bo tak miał, gdy coś go mocno poruszyło. Mama, której uwadze nie umknęło bynajmniej zainteresowanie taty Agatą: jej ustami w kolorze hiszpańskiej czerwieni, nogami, które układała z niebywałą finezją, jakby całe życie poświeciła na perfekcyjne wyćwiczenie ruchów – zakładania jedną na drugą, podkulania i przekładania, oczami wyobraźni widziała już siebie kluczącą po madryckich ulicach. Przełknęła więc szybko gorzką pigułkę zazdrości i postanowiła kuć żelazo póki gorące. Bo mama znała ojca i wiedziała, że właśnie działa magia chwili. Tu i teraz. Bo kiedy tata dostanie czas do namysłu – to pozamiatane. Zacznie kalkulować, przeciwstawiać plusy minusom i guzik z pętelką wyjdzie z magicznej wyprawy.
Owszem, raz tak się zdarzyło, że tata zaskoczył mamę spontanicznym wyjazdem do Zakopanego. Ale to było już tak dawno, że gdyby nie pewna anegdota związana z tamtym wypadem, to i wspomnienie umarłoby śmiercią naturalną, a przynajmniej zatarło się w pamięci wyparte przez inne zdarzenia…
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Epizody z życia mojej mamy. Powieść Iwony Żytkowiak kupicie w popularnych księgarniach internetowych: