Nie jestem dobrą partią. Fragment książki „Uczniowie Hippokratesa. Doktor Zosia"

Data: 2022-11-15 06:44:17 | Ten artykuł przeczytasz w 16 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Kiedy doktor Zofia Nibużanka dostaje propozycję pracy w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie, nie waha się ani chwili. W wojskowej placówce medycznej z otwartością wita się lekarki i traktuje je na równi z mężczyznami. Dla Zofii jest to szansa, żeby doskonalić wiedzę i umiejętności na wielu prężnie się rozwijających oddziałach medycznych i w nowoczesnych pracowniach. Poznaje tajniki radiologii, neurologii, hematologii i innych specjalizacji, które w przyszłości pomogą jej stać się doskonałą pediatrą, chociaż w skrytości ducha marzy o chirurgii.

Pracę u boku najwybitniejszych specjalistów tamtych czasów przerywa wybuch wojny. Rzeczpospolita Ujazdowska - tak medycy nazywają swój szpital - funkcjonuje na bazie konwencji haskiej, ale jej regulacje są bezwzględnie łamane przez okupanta, a personel, zwłaszcza lekarze i pielęgniarki zaangażowani w konspirację, doświadcza wyjątkowego okrucieństwa wojny. Kadra oficerska zostaje wywieziona na Wschód i przepada bez wieści. Dopiero po latach świat usłyszy o Katyniu. Część lekarzy ginie w bombardowaniach, inni są wywożeni do obozów koncentracyjnych, zamykani w getcie albo torturowani w katowniach gestapo. Ocalali, a wśród nich doktor Zosia, starają się ratować pacjentów w warunkach urągających ludzkiej godności. Młodej lekarce jest tym trudniej, że jej mąż włącza się działania konspiracyjne oraz co chwilę docierają do niej złe wieści o losie najbliższych. Najgorsze przyjdzie jednak dopiero wraz z wybuchem powstania warszawskiego.

Obrazek w treści Nie jestem dobrą partią. Fragment książki „Uczniowie Hippokratesa. Doktor Zosia"  [jpg]

W powieści Ałbeny Grabowskiej ożywa przedwojenna Warszawa - losy fikcyjnych bohaterów przeplatają się z prawdziwymi wydarzeniami, w których uczestniczyli wybitni artyści, politycy i naukowcy dwudziestolecia międzywojennego. W powieści, wzorem poprzednich części cyklu, zostały przedstawione sylwetki autentycznych gigantów medycyny, takich jak Zygmunt Freud, Alois Alzheimer czy Kazimierz Funk.

Doktor Zosia to ostatnia część cyklu Uczniowie Hippokratesa, łączącego opowieść fabularną z przełomowymi wydarzeniami z historii medycyny.

– Doktor Zosia to książka wyjątkowa. Losy głównej bohaterki przeplatają się tu z opowieścią o Szpitalu Ujazdowskim, który jeszcze nigdy nie został tak szeroko i szczegółowo opisany, a jego dzieje można określić ,,historią Polski w pigułce". Ałbena Grabowska trylogią Uczniowie Hippokratesa dokonała rzeczy wielkiej – sprawiła, że historia medycyny uwolniła się z podręczników i stała się dostępna dla każdego. Po Thorwaldzie, który przybliżył dzieje światowej medycyny, Grabowska opisuje historię polskiej medycyny, i robi to tak, że nie sposób się oderwać – powiedział lek. Krzysztof Królikowski, prezes Stowarzyszenia Szpital Ujazdowski.

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Marginesy. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach przeczytać mogliście premierowy fragment książki Doktor Zosia. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Rozdział I

w którym poznajemy Zosię Nibużankę, dziewczynę z dobrego domu, chociaż jej przyjściu na świat towarzyszył skandal, i ze zdumieniem dowiadujemy się, że nie chce ona wychodzić za mąż, gdyż jest lekarzem i z tą profesją wiąże swoją przyszłość. Wprawdzie nie jest jej łatwo, bo wciąż jest na dorobku, ciotka wypomina jej „łaskawy chleb”, a mentor w szpitalu nie przyjmuje do wiadomości, że jest rok 1924, ale Zosia nie poddaje się i walczy o swoje miejsce na świecie i szacunek kolegów.

Zosia Nibużanka uśmiechnęła się do pani Borawskiej najgrzeczniejszym i najbardziej niewinnym ze wszystkich swoich uśmiechów. Kobieta nie dała się jednak zwieść.

– Hmm – chrząknęła i upiła spory łyk herbaty, którą Zosia zaparzyła osobiście, jako że nie było służącej. – Przejdźmy do rzeczy.

„Czyli do próby zeswatania mnie”, westchnęła w duchu dziewczyna i wyprostowała się na krześle.

– Umie panienka podać dobrą herbatę, to na początek coś zauważyła stara dama, a Zosia ponownie pokiwała głową, aż jej niesforne jasne loki podskoczyły.

– I jak służby zabraknie z takich czy innych powodów, to panienka sobie poradzi do czasu, aż zgodzi odpowiednie osoby.

Zosia jeszcze raz kiwnęła głową, przywołując w pamięci energiczną Julcię. Julcia była służącą wujostwa Reszczyńskich, użyczaną Zosi z dobroci serca na dwa dni w tygodniu. Dawało to dziewczynie złudne poczucie, że ma kogoś do sprzątania i zaparzania kawy oraz herbaty na wypadek odwiedzin znajomych, których nie miała, albo swatki, której nie chciała gościć.

– Dziękuję – odpowiedziała, bo chyba należało podziękować, a poza tym Zosia była więcej niż pewna tego, że poradzi sobie w każdej sytuacji.

Nauczyło ją tego smutne dzieciństwo, przy niezaradnym ojcu, bez matki, która odeszła przedwcześnie, a potem przy dziadku, który nie mógł ukryć rozgoryczenia, że losy jego jedynej córki tak źle się potoczyły. Długo nie mógł wybaczyć Zosi, że się urodziła, ponadto miał do niej żal, że nie była chłopcem. Lata młodości były dla dziewczyny łaskawsze, ale również wymagały od niej hartu ducha i niebywałej odwagi, aby wstąpić na studia medyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie na wydziale lekarskim w tym czasie studiowało zaledwie dwadzieścia kobiet. Wreszcie Zosia zamieniła spokojny i cichy dom w Krakowie na klitkę przy ulicy Żelaznej w Warszawie, gdzie musiała liczyć każdy grosz i ciężko pracować. Nie narzekała jednak i znosiła bez słowa skargi wszelkie przeciwności losu, bo miała przed sobą jasno wytyczony cel.

Pani Borawska tymczasem nałożyła sobie na porcelanowy talerzyk kopiastą łyżeczkę konfitur poziomkowych, których słoik Zofia otworzyła z bólem serca, bo nie stać jej było na żadne słodycze z cukierni. Owe konfitury, przywiezione z Krakowa, a podarowane Zosi przez Honorkę, starą służącą pamiętającą jeszcze „panieneczkę Marysię, tego kwiatuszka, który się zmarnował”, stanowiły jedyny deser, którym dziewczyna mogła wynagrodzić sobie trudy codziennego życia w Warszawie. Konfitury poziomkowe były czymś więcej niż zamkniętymi w słoiku słodkimi owocami – były wspomnieniem łąk, po których biegała jako dziecko, i lasów, w które lubiła się zagłębiać, wyobrażając sobie, że jest królewną uciekającą z wysokiej wieży, ściganą przez całą zgraję zbójników nasłanych przez wrogów dziadka. Zosia racjonowała sobie przysmak – pozwalała sobie na łyżeczkę konfitur przy niedzieli – i cierpiała teraz, widząc, jak rubinowe owoce znikają w szerokich ustach pani Borawskiej.

– Podziękujesz, jak ci dobrego męża znajdziemy. – Pani Borawska pokiwała głową, a Zosia tym razem się nie uśmiechnęła, tylko popatrzyła z rezygnacją na kobietę siedzącą naprzeciwko.

„Jeśli będę niewiele mówiła, może ją to zniechęci i sobie pójdzie”, pomyślała. Niestety nie miała pojęcia, że dobrą swatkę nie jest tak łatwo zniechęcić, że zawsze jest ona gotowa przekonać pannę do zamążpójścia i ma w zanadrzu kilku kandydatów, z których każdy kolejny jest bardziej nieodpowiedni od poprzedniego.

– Słuchaj, turkaweczko, co ja tu dla ciebie mam – podjęła pani Borawska, kiedy wreszcie odsunęła od siebie talerzyk i wypiła ostatni łyk herbaty. – Pan mecenas Andruszkiewicz, wdowiec, ale młody...

– Mecenas Andruszkiewicz ma pięćdziesiąt lat – przerwała jej Zosia ze zgrozą w głosie, nie zważając na to, że przerywać nie należy, zwłaszcza starszym i w domyśle mądrzejszym. – Nie jest młody. Jest bardzo stary!

– Jak na wdowca jest młody. Ty masz dwadzieścia dwa lata, on jest w sam raz dla ciebie – odparła pani Borawska, nie zwróciwszy uwagi dziewczynie, że weszła jej w słowo.

– Mecenas Andruszkiewicz ma córkę w moim wieku – zaprotestowała Zosia, ale zaraz się uspokoiła, bo uświadomiła sobie, że po pierwsze, nikt jej siłą przed ołtarz nie zaciągnie, a po drugie, dobrze znała rodzinę Andruszkiewiczów i wiedziała, że mecenas to porządny człowiek, który ledwie rok temu owdowiał i ogromnie przeżywa śmierć ukochanej żony.

Kiedy ostatnio widziała go na jednym z przyjęć ciotki Reszczyńskiej, na które musiała uczęszczać, ponieważ „tak wypadało”, zamieniła z nim kilka słów i było jej go strasznie żal, bo od śmierci uroczej pani Andruszkiewiczowej postarzał się jakby o dziesięć lat i schudł tak, że Zosia ledwie go poznała. Nie wyglądał też na osobę chętną do ponownej żeniaczki. „I na pewno nic nie wie o zakusach pani Borawskiej”, pocieszyła się szybko w duchu. Przypomniała sobie także, że miała siedzieć cicho i czekać, aż swatka się podda i sobie pójdzie, więc znów spróbowała przybrać miły wyraz twarzy i postanowiła odzywać się tylko wtedy, kiedy będzie to bezwzględnie konieczne.

– Będziesz jej przyjaciółką i po trosze matką, zanim urodzisz własne dzieci – podsumowała sprawę starsza dama.

– Nie – sprzeciwiła się stanowczo Zosia, czym natychmiast złamała własne postanowienie. – Nie, tak nie może być. Mecenas Andruszkiewicz to... – Zawahała się. – Mecenas Andruszkiewicz to porządny, przemiły człowiek, który nigdy wobec mnie... Nigdy wobec mnie nie...

– Gdy miał żonę, świeć panie nad jej duszą, nigdy na ciebie nie patrzył w ten sposób – tłumaczyła jej cierpliwie pani Borawska.

– Teraz też nie patrzy – wykrztusiła Zosia. – Ja nie jestem dobrą partią.

– Przynajmniej dopóty, dopóki twój dziadek nie opuści ziemskiego padołu, a i wtedy, z tego, co mi doniesiono, nie będziesz szczególnie bogata. Dlatego też nie możesz grymasić – oznajmiła swatka.

Zosię w pierwszej chwili zamurowało, w następnej oburzyła się, usłyszawszy tak nietaktowne słowa.

– Nie – powiedziała z mocą.

Pani Borawska już otwierała usta, żeby rzucić jakąś ciętą ripostę, ale uznała, że mówiąc „nie”, Zofia Nibużanka zgadza się z nią co do tego, że nie jest dobrą partią i nie znajdzie męża, jeśli się jej nie pomoże, nie poda ręki i nie uświadomi, na co realnie może liczyć.

– Otóż to – przytaknęła stara dama. – Nie.

– Dziękuję – odpowiedziała z ironią w głosie Zosia, bo miała zupełnie co innego na myśli.

– Dlatego słuchaj, co ja ci tu mówię. Radca Kowalski. Jemu chyba niczego nie możesz zarzucić. Młodszy od Andruszkiewicza – palnęła swatka, a Zosi, która oczyma wyobraźni już widziała, jak sprząta po gościu i zagłębia się w lekturze pism, które spoglądały na nią z półki nieopodal, zastygła w przerażeniu. Ta propozycja była o stokroć gorsza.

– Młodszy tylko o dziesięć lat – powiedziała ostrożnie.

– Nie jest wdowcem i nie ma dzieci – przekonywała ją pani Borawska. – Ponadto majętny, a wiem skądinąd, że panienka mu się podoba.

Zosia wzdrygnęła się. Radca był tępy, tłusty i niezgułowaty. Myśl o tym, że mogłaby z nim dzielić życie, wydała się jej niedorzeczna.

– Nie – odparła znów.

Pani Borawska o dziwo nie próbowała naciskać, widocznie był to kandydat i przez nią uznany za nierokującego – a może przeznaczyła go innej pannie.

– Karol Wereszczaka. – Pani Borawska najwyraźniej w swoim mniemaniu wyciągnęła asa z rękawa, bo po wypowiedzeniu tego nazwiska przybrała triumfalny wyraz twarzy. – Młody, przystojny, majętny i tylko czeka, aby go usidlić.

Zosia omalże nie parsknęła śmiechem.

– Przecież to utracjusz – powiedziała. – Przegrywa w karty pieniądze rodziców i spotyka się z kobietami – tu skromnie spuściła głowę – lekkich obyczajów.

– W sam raz dla ciebie – stwierdziła pani Borawska, a Zosia, zamiast natychmiast się obrazić, zastanowiła się nad jej słowami.

W rzeczy samej słowa swatki były obraźliwe, jeśli wziąć pod uwagę to, co prezentował sobą kuzyn Karolek. Jeśli natomiast patrzeć na to, czym trudniła się Zosia, słowa pani Borawskiej miały głębszy sens.

– Ja tak nie uważam – powiedziała Zosia po zastanowieniu. Pomogłabym raczej ofiarom chuci Karola Wereszczaki niż jemu samemu.

Pani Borawska wysunęła brodę do przodu. Najwyraźniej słowa młodziutkiej podopiecznej państwa Reszczyńskich zrobiły na niej wrażenie.

– Sporo majątku mu jeszcze pozostało – oznajmiła z godnością swatka. – A mądra kobieta, jeśli uwije mu gniazdko i sprowadzi do niego ptaszki, jego samego w domu zatrzyma i sprawi, że będzie szczęśliwy.

Zosia znała Karola Wereszczakę i była pewna, że żadne gniazdko, ptaszki i ćwierkanie nie odciągną go od hazardu i dziwek. Poza tym oburzyły ją słowa, że to do niej należy sprowadzenie mężczyzny pokroju Karola ze złej drogi.

– Wątpię, aby to było możliwe – stwierdziła i dodała: – Karol Wereszczaka nie nadaje się na męża. Na pewno nie dla żadnej porządnej dziewczyny.

– Z takim podejściem, moja droga, to ty męża nie znajdziesz zauważyła pani Borawska.

– Ale ja przecież mówiłam, że wcale nie szukam – weszła jej w słowo Zosia. – Poza tym nie podejmuję się uszczęśliwiania mężczyzn. Wydaje mi się raczej, że to mężczyzna powinien uszczęśliwiać mnie.

Było to typowe dziewiętnastowieczne podejście, więc Zosia sądziła, że swatka je podziela, wydawało się bowiem, że pani Borawska zatrzymała się mentalnie i obyczajowo w ubiegłym wieku. Zosia jednak się pomyliła. Swatka tylko machnęła ręką.

– Wiem, wiem... – powiedziała cierpkim głosem. – Panuje moda na wykształcone panienki, które garną się do pracy... Swatki to przeżytek, relikt dziewiętnastego wieku. A ja panience mówię, że jeszcze wróci stare i dobre.

„Niedoczekanie pani Borawskiej”, pomyślała Zosia, ale tym razem przytomnie nic nie powiedziała.

– Ja wiem, co panienka sobie myśli – stwierdziła swatka i dodała cierpko: – Ale niech panienka nie zapomina, czego życzą sobie jej dobroczyńcy.

– Wiem, czego życzą sobie moi dobroczyńcy, którzy w szlachetności swojej użyczyli mi mieszkania, abym mogła w spokoju pracować zgodnie z moim wykształceniem i pasją. – Zosia uniosła wzrok i śmiało spojrzała swatce w twarz.

Borawska i na te słowa nie zareagowała tak, jak Zosia przewidywała.

– Moja panno – westchnęła kobieta i zrobiła zatroskaną minę. – Ty jeszcze tego nie wiesz, ale ja wiem, że droga, którą obrałaś, prowadzi cię na manowce.

– Zatem proszę nie tracić na mnie czasu. – Zosia ze zniecierpliwieniem podniosła się z krzesła, zdecydowana wyprosić panią Borawską.

Może i ciotka, daleka krewna jej zmarłej matki, chciała dobrze, ale Zosia nie zamierzała porzucić swojej pracy – tego, co najbardziej na świecie kochała – i osób, które w nią uwierzyły. Tylko z szacunku wobec ciotki zgodziła się przyjąć do siebie swatkę i udawać, że jest skromną panienką na wydaniu, która tylko czeka, aż pani Borawska pomoże jej zostać szczęśliwą małżonką u boku jakiegoś jegomościa, starego, głupiego albo próżnego, w najgorszym wypadku uosabiającego wszystkie te cechy, który pierwsze, co zrobi po ślubie, to zabroni jej pracować.

– A zatem do widzenia, moja panno – powiedziała pani Borawska w drzwiach. – Powiem twojej ciotce, że to moja ostatnia wizyta u ciebie. Nie przywykłam słuchać impertynencji.

Zosia uśmiechnęła się grzecznie i demonstracyjnie odetchnęła z ulgą, co panią Borawską oburzyło do reszty. Kiedy zamknęła za swatką drzwi, poszła posprzątać po gościu i dojadła konfitury, co zagłuszyło jej wyrzuty sumienia. Mimo wszystko żałowała, że nie była bardziej powściągliwa i nie umiała dać do zrozumienia kobiecie, że nie ma u niej czego szukać, w grzeczniejszy sposób. „Musisz nauczyć się panować nad emocjami”, przypomniała sobie słowa swojej mistrzyni, doktor Grażyny Ungerowej. „My, lekarki, nie możemy pozwolić, żeby pacjent wyprowadził nas z równowagi”. Pani Borawska nie była pacjentką, ale w rozmowie z nią Zosia dała popis niecierpliwości i lekceważenia, czego z pewnością nie pochwaliłaby doktor Ungerowa, która umiała sobie poradzić z najbardziej rozhisteryzowanymi pacjentkami i roszczeniowymi rodzinami, a przy tym ani na chwilę nie traciła klasy i cierpliwości.

Co do rodziny Reszczyńskich, sprawa była o wiele bardziej skomplikowana. Ciotka może i była krewną matki, ale Zosia wiedziała, że wcale nie chce przyjąć jej pod swój dach. Z kolei wuj początkowo wydawał się bardzo jej przychylny, miły i pomocny, ale kiedy Zosia zaczęła go unikać po tym, jak wielokrotnie niby przypadkiem dotknął jej kolana, dzieląc się z nią radami życiowymi, ich stosunki wyraźnie się ochłodziły. Z czasem Witold Reszczyński przyjął pogląd kłótliwej żony, że każde brewerie muszą się kiedyś skończyć, a każda porządna panna znaleźć męża.

– No nic – powiedziała głośno Zosia i sięgnęła po podręcznik histologii Rudolpha von Köllikera.

Chciała powtórzyć embriologię, z której jutro miała kolokwium w szpitalu. Zagłębiła się w pasjonującym temacie budowy i różnicowania listków zarodkowych, z których powstawał człowiek.

Książkę Doktor Zosia kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Uczniowie Hippokratesa. Doktor Zosia
Ałbena Grabowska6
Okładka książki - Uczniowie Hippokratesa. Doktor Zosia

Kiedy doktor Zofia Nibużanka dostaje propozycję pracy w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie, nie waha się ani chwili. W wojskowej placówce medycznej z otwartością...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kobiety naukowców
Aleksandra Glapa-Nowak
Kobiety naukowców
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Pokaż wszystkie recenzje