Zmienić bieg przeznaczenia. Fragment powieści „Książę"

Data: 2018-02-05 00:22:58 | Ten artykuł przeczytasz w 52 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Zmienić bieg przeznaczenia. Fragment powieści „Książę

Rok 1521, Włochy w rozkwicie renesansu. Król Francji i Cesarz Niemiec prowadzą grę o władzę nad Italią. W cieniu potęg książęta i kupcy wykrajają swoje małe imperia. Najwybitniejsi artyści wszechczasów tworzą wiekopomne dzieła, a skrytobójcy czają się w zaułkach. Kondotierzy prowadzą legiony najemników do bitew, a przebiegłe i piękne kurtyzany okazują się groźniejsze, niż armie.

Pewien tajemniczy kalabryjski książę dzierży w swojej dłoni sznurki do wielkich wydarzeń. Aby zmienić bieg przeznaczenia, potrzebuje wykonawcy. Wojownika z dalekiej krainy, któremu będzie mógł zaufać...

Jarosław Burzyński, polski rycerz-wygnaniec przybywa do Italii. Prowadzi go żądza chwały, zarobku i emocji. Najpierw wpada w ręce szwajcarskich najemników, którzy oskarżając go o szpiegostwo, wtrącają do lochu. Gdy wydostaje się z niewoli, przybywa do Rzymu, stolicy Państwa Kościelnego, które mało jednak ma wspólnego ze świętością. Rzym to miasto zbrodni i tajemnic, podejrzanych interesów, ladacznic, bandytów i zdeprawowanych kardynałów. Rozpoczyna się właśnie pełen zadziwiających zjawisk karnawał, na który pod pozorem pielgrzymki ściągają osobliwi ludzie z wszelkich królestw...

Koniecznie sięgnijcie po powieść Łukasza Czeszumskiego Książę - drugi tom cyklu Krew wojowników. To kontynuacja nagrodzonej tytułem „Książki roku" w kategorii „Z historią w tle" powieści Uciekinier. Dziś w naszym serwisie macie okazję przeczytać premierowe fragmenty Księcia.

 

Fortuna jest ślepa i ślepymi czyni swoich wybranych

– Cyceron

01.PIECZĘĆ

Rok 1519. Florencja

Rozdźwięczały się gongi, ognie buchnęły, rozbrzmiała muzyka i głosy zachwytu. Hucznie i żywiołowo rozpoczął się tegoroczny karnawał we Florencji.

Ulicami miasta sunęły wozy ozdobione kolorowymi lampionami. Odziani w szkarłatne szaty paziowie wznosili radosne okrzyki. Dalej jechały rydwany, a na każdym barwne postacie – grajkowie, śpiewacy, przebierańcy. Nawet muły ciągnące pojazdy pomalowano na jaskrawe kolory i obwieszono girlandami. Tłumy widzów wiwatowały. Wszyscy rozkrzyczani, poprzebierani za bohaterów mitów i legend, ukrywający twarze za maskami. Co chwilę wybuchały ładunki prochu, wyrzucając w powietrze kolorowe konfetti, którego płatki wirowały wśród ludzi i wozów.

Na czas karnawałowych nocy zawieszano surowe prawa moralne. Zamykały się wierzeje kościołów, a ulice pachniały perfumami, winem i pożądaniem. Jak głosiła popularna zasada – w karnawale był odpust na wszystkie grzechy.

Rydwany jeden za drugim przejeżdżały obok zamkniętych na głucho drzwi pałacu. Rezydencja najbogatszej florenckiej familii miała skromną, surową fasadę, a zaproszeni na bal goście wpuszczani byli dyskretnie wejściem od ogrodów. Na ulicach pospólstwo cieszyło się wyzwoleniem, mogąc się tylko domyślać, co dzieje się w te dni w pałacowych wnętrzach. Podsycane zazdrością plotki powtarzano w całej Italii, a im dalej wędrowały, tym większej nabierały przesady. Szeptano o najwykwintniejszych potrawach, o znanych i potężnych gościach oddających się wyrafinowanej i niehamowanej niczym rozpuście, o grach hazardowych, w których przegrywano całe królestwa, a nawet o tajemnych mordach i otwartym kulcie szatana. Przewracając oczami, powtarzano sumy, jakie pochłaniała organizacja pałacowego balu, sięgające podobno setek tysięcy dukatów.

W salach pałacu i w jego ogrodach setki służących obsługiwały około stu przedstawicieli znamienitych szlacheckich rodzin. Bawiono się jednak wstrzemięźliwie. Przez całą noc na sali nie pojawił się gospodarz. Książę Lorenzo II Medyceusz, przedstawiciel najbogatszej rodziny Italii, leżał teraz bezwładnie w jednej z górnych komnat. Odegnał medyków, ściany kazał udrapować czarną materią. Przed komnatą czuwał ksiądz, który na pierwsze wezwanie miał mu udzielić ostatniego namaszczenia. Książę umierał na syfilis.

Gdy odzyskiwał świadomość, widział wkoło siebie czarną draperię i dochodziły go odgłosy muzyki i śmiechów z głównej sali. Nie żałował, że go tam nie ma. Modlił się tylko o to, aby przed śmiercią móc zobaczyć swoje pierworodne dziecko, które jego żona miała powić już za kilkanaście tygodni.

„Być może ten atak choroby nie będzie ostatni. Boże, daj mi siłę. Spraw, aby ten atak minął, tak jak poprzednie, które przeżyłem przez te lata. Może nawet odzyskam na tyle energii, aby pokazać się gościom na balu. I tak jeszcze miesiąc, może dwa… Tyle mi wystarczy. Jeśli narodzi się chłopiec, umrę spokojny o przyszłość. Otrzyma imię Lorenzo III, na cześć mojego dziadka, któremu nigdy nie dorównałem. Zasługuje na to imię. Pamiętam swoje prorocze sny i pamiętam słowa rzymskiego wróżbity, który przepowiedział, że moje dziecko osiągnie wielką pozycję.

Mój dziadek był wielkim władcą, silnym, mądrym i otaczanym szacunkiem. Władcą, który uczynił Florencję piękną, bogatą i sławną. Mój ojciec zmarnował dzieło dziadka. Okazał się chwiejnym durniem, którego własny naród wygnał z Florencji na poniewierkę i aby znowu rządzić, musiał on sprzymierzyć się z cesarskimi najemnikami. Odzyskał władzę, lecz ceną było wplątanie się w intrygi, z których już chyba nigdy się nie wyzwolimy.

My, Medyceusze, potrzebujemy syna, który wyrośnie na władcę godnego Florencji. Który weźmie wszystko w garść. Który dokona tego, czego ja nie mogłem dokonać z powodu choroby. A przecież miałem zadatki. Gdy tylko się urodziłem, nadano mi przydomek «Wspaniały», po wielkim dziadku. To mnie ten nieszczęsny sekretarz dworu Niccolò zadedykował swój traktat o sprawowaniu władzy. Traktat, w którym opisał rzeczy oczywiste i każdemu wiadome, których napatrzył się u różnych władców. Dar przyjąłem i przeczytałem, a potem wyśmiałem jego autora. Na cóż komu takie dzieło? Przecież on sam swoich nauk nie potrafił przedzierżgnąć w czyn. Łatwo jest pisać dzieła o tym, co się poznało, ale niełatwo sprawiać, by świat poddał się naszym działaniom. Pamiętam, Niccolò, twoje baczne spojrzenie, gdy dałeś mi rękopis traktatu i oczekiwałeś w zamian wybaczenia tego, że jako urzędnik signorii[1] zwalczałeś naszą familię. Dwulicowy łotrzyku. Popieranie naszych wrogów nazwałeś młodzieńczą naiwnością, akurat! Po prostu my okazaliśmy się silniejsi od signorii, a ty postanowiłeś do silniejszego dołączyć. Oczekiwałeś pochwał i zaszczytów w zamian za swoją marną książkę. Oczywiście niczego nie dostałeś. Dyplomatycznymi słowy oddalono twoje roszczenia i jak niepyszny musiałeś wrócić do swojej chaty w wiosce i żyć tam w biedzie, z dala od dworskich przyjemności i bez możliwości dalszego obcowania z ludźmi władzy. Czyż nie wiesz, że złoto i łaska panów nie służą do tego, aby je trwonić na myślicieli? Okazałeś się zwykłym nieudacznikiem.

Smutne, że takim samym nieudacznikiem okazałem się ja. Ot, książę bez tytułu księcia, bogacz nieumiejący pomnażać bogactwa. Niby władca, a w istocie marionetka, popychadło Viscorolego. Dziecko wielkich Medyceuszy niepotrafiące sprostać wyzwaniom. Niby młody i silny mężczyzna, bo przecież mam ledwie dwadzieścia sześć lat, ale już wyniszczyła mnie straszliwa choroba i jestem na skraju śmierci. Ja, w którego tak wierzono. Któremu doradzano, jak ma zjednoczyć całą Italię, który miał prowadzić zwycięskie bitwy i zadziwiać świat – a który zdycha teraz jak pies, bo kiedyś pokusił się na jakąś metresę, uprzednio zapewne zgwałconą przez przeklętych francuskich żołnierzy[2]. Przeżyjesz mnie, Niccolò, i przeżyjesz jeszcze wielu władców, którzy wpadli w szpony szalonego hazardu, w którym wygraną są wpływy, a przegraną pogarda historii. Ty w tej swojej wiejskiej posiadłości dożyjesz w pokoju sędziwego wieku, bezpiecznie i nie szarpiąc nerwów. Tak, wiem, że nigdy się z tym nie pogodzisz. Wszak człowiek, który poczuł smak władzy, nie potrafi już bez niego żyć.

Słyszę muzykę, słyszę głosy. Wy, tam na balu, bawcie się, pijcie wino i obmawiajcie mnie. Wyśmiewajcie moją chorobę. Obwiniajcie mnie o grzechy, które popełniłem, i o te, których nie popełniłem. Popuszczajcie pasa, oddawajcie się plugawym przyjemnościom. Knujcie intrygi i liczcie złoto. Bawcie się, korzystajcie z życia, póki możecie, bo nie wiecie, ile wam jeszcze czasu pozostało. Na pewno będzie go za mało…

Ciekawe, gdzie teraz jesteś i co robisz, ohydny Viscorole. Manipulancie, podły uzurpatorze. Wiem, że nie ma cię na balu. Za to twoi ludzie są w moich komnatach i na pochłoniętych karnawałem ulicach. Obserwują, obmawiają, słuchają plotek, które ci potem przekażą i dzięki którym mocniej zaciśniesz swoje chciwe palce na Florencji, na Rzymie, na całej Italii.

Viscorole, człowiek pod herbem węża. Jak bardzo go nienawidzę i jak bardzo się go boję. Wiem, że gdyby mógł poznać, co naprawdę o nim myślę, bez trudu uczyniłby moje ostatnie chwile piekielnymi. Ach, gdyby żył mój wielki dziadek. Poradziłby sobie z Viscorolem tak, jak signoria poradziła sobie z tym szalonym mnichem Savonarolą. Prymitywnie, lecz skutecznie. Ale i ty, Viscorole, wiecznie żył nie będziesz. Nie uratuje cię twoja fałszywa moralność, nie uratuje to, że trzy razy dziennie chodzisz na modły do katedry, nie uratują zastępy strażników, którymi się otaczasz. Nie umrzesz na chorobę ani nie umrzesz ze starości. Czyjaś ręka pewnego dnia wrazi sztylet w twoje serce i uwolni świat od jeszcze jednej kreatury.

Czuję się teraz nieco lepiej, tak jakby nienawiść dodała mi sił. Głowa wciąż mnie boli, brzuch rozdyma. Obrzydliwe białe krosty pokrywają skórę. Jeśli założę maskę i rękawiczki, nie przestraszę gości na balu. Ale nie mam sił, aby tam zejść. Nie ma tematów, na które chciałbym z nimi rozmawiać. Unika mnie moja żona Magdalena. Wiem, że budzę w niej tylko odrazę. Mój kuzyn Giulio nigdy nie przyjeżdża na bale w pałacu. Wymawia się obowiązkami arcybiskupa, ale wiem przecież, że woli spędzać czas w pałacu Pittich przy Viscorolem, którego nawet on sam uważa za prawdziwego władcę Florencji. Jeżeli Magdalena urodzi mi syna, będzie to jedyna nadzieja dla naszej rodziny i dla miasta. Nie będę schodził na bal. Nie ma po co. Jutro, gdy odzyskam siły, pojadę do pałacyku w Careggi. Świeże powietrze i spokój, z dala od nienawistnych ludzi. Tam moje zdrowie się poprawi. A teraz pomodlę się o pomyślną przyszłość, o przyszłość dla mojego syna, bo on będzie jedynym, który po mnie pozostanie…”

 

Lorenzo nie mógł znać przyszłości. Gdyby ją poznał, dowiedziałby się, że nie jego syn (bowiem Magdalena miała urodzić córeczkę), a zupełnie inny człowiek miał zmienić przyszłość Italii. I co ciekawe, tej właśnie nocy był on jednym z gości na balu.

Siedział na głównej sali, w małej loży w kącie. Samotny mężczyzna odziany w czerń popijał wino z kielicha. Na jego twarzy malowało się zamyślenie.

Książę Damiano Dimarco, dziedzic Reggio i zarządca posiadłości Mondragone, gościł na balu w pałacu Medyceuszy już po raz trzeci. Przybył w zastępstwie swojego ojca i tylko dlatego, aby swoją nieobecnością nie spowodować ujmy w protokole. Nie był miłośnikiem rozpustnych zabaw, w których lubowały się bogate rody Italii. Pochodził z Kalabrii, surowej krainy rodzącej mocnych i gwałtownych ludzi, gardzących dworskimi swawolami. Wychował się wśród hiszpańskich wojsk i rycerzy, gdzie przywykł do bezwzględnego porządku, nabrał dyscypliny i samozaparcia, a potem zdobył wiele doświadczeń, które słabszego psychicznie człowieka by zabiły, natomiast jego uczyniły tylko silniejszym.

Książę Damiano był jednym z niewielu gości na balu, którzy nie mieli twarzy skrytej za maską. Obserwował obojętnie i ze znudzeniem wystrojone pary tańczące na środku sali, patrzył na grajków, na stoły, na których piętrzyły się góry wymyślnych potraw.

Nieco przed północą do księcia podszedł posłaniec i wyszeptał mu do ucha kilka słów. Książę wstał i ruszył przez salę, idąc spokojnie i godnie, a za nim, w pewnym oddaleniu, postępował Gallardo, jego najbardziej zaufany strażnik.

Większość gości nie znała księcia Dimarco. Nie był człowiekiem sławnym, przynajmniej nie wśród szerokich mas. Jednak choć na balu był tylko jednym z wielu, to zwracał na siebie uwagę. Jego niewysoka, odziana na czarno postać roztaczała wokół siebie niewidzialną aurę. Szedł przez salę, a tłum rozstępował się przed nim. Jego ruchy i spojrzenia znamionowały pewność siebie. Mówiły: oto mężczyzna, który nie zna ani strachu, ani wahania i który zawsze osiąga to, czego pragnie. Wystarczy, że popatrzy, wystarczy jeden gest. Nieprzenikniona była jego twarz, nie wyrażała żadnej emocji. Dworskie damy i udające, że też nimi są, specjalnie sprowadzone na bal weneckie kurtyzany obserwowały go dyskretnie i z ciekawością. Żony wielmożów, którzy jedli lub bawili się w innych salach, rozochocone winem i pewne siebie dzięki maskom obiecującym dochowanie tajemnicy, szeptały między sobą: „Któż to jest?” i kusiły zza masek zalotnymi spojrzeniami wielkich ciemnych oczu.

Przeszedł przez salę balową i przez część jadalną, nikogo nie zagadując, nie zatrzymując wzroku na żadnej z pięknych dam na tyle długo, aby mogło to zostać odczytane jako zachęta. Wyszedł z sali, która na powrót zaczęła żyć balem. Dworskie fircyki zalecały się do dam i do siebie nawzajem. Wielcy panowie, przedstawiciele potężnych włoskich, hiszpańskich i francuskich familii, omawiali sprawy polityczne i finansowe, obserwując swoich rywali z konkurencyjnych rodzin. Kupcy przechwalali się bogactwem, a posłowie z najdalszych królestw – wspaniałością swoich władców i przepychem ich pałaców. Artyści obiecywali swym mecenasom stworzenie dzieł, które zadziwią świat. Skrybowie omawiali z sekretarzami, które wieści należy zapisać w kronikach, aby stały się częścią historii, a które przeinaczyć lub skazać na zapomnienie. Kanonicy z kolei nie rozprawiali o sprawach Biblii, lecz o korzyściach płynących z kardynalskich i biskupich pozycji, o przetasowaniach w otoczeniu papieża czy też o nowych wyskokach jednego z kardynałów.

Tymczasem książę Dimarco, a za nim jego milczący strażnik, przeszedł na tył rezydencji.

W ogrodzie, w labiryntach żywopłotów i sadów, odbywały się rzeczy najciekawsze, bo skryte, przynajmniej pozornie, przed wścibskimi oczami niewtajemniczonych. Wśród licznych bawiących się tu gości zgromadzonych przy stołach z jadłem i napitkiem, dla których przygrywali pojedynczy muzycy, na uboczu, wśród różanych krzewów i przystrojonych w kokardy drzewek, zbierały się pary i małe grupki, w których zawiązywano spiski i sprzysiężenia tudzież nabierały żarliwości potajemne romanse. Książę szedł alejką, a do jego uszu docierały strzępki rozmów, chichoty, westchnięcia i szepty.

„Oto elita władzy i posiadania w całej okazałości – pomyślał. – Oto zaplecze każdego władcy. Staw pełen ryb; można tu dzielić i rządzić, a raczej dzielić, aby rządzić, można tkać z nich niczym wielki pająk sieci powiązań i stopniować podległość, nagradzać za wierność i karać za niezdecydowanie. Staw pełen ryb, a wiele z tych ryb to rekiny. Poselstwa z dalekich krain, dowódcy wojsk o kwadratowych twarzach, szpiedzy o gładkiej mowie i czujnym uchu, zdrajcy czekający na okazję do zarobku, sługusi czekający na okazję do działania, chytrzy manipulanci o rozbieganych oczkach, zepsuci niemoralnością synowie wielkich familii… I najprzebieglejsze z nich wszystkich: inteligentne damy, które nauczyły się wpływać na wydarzenia w świecie rządzonym przez mężczyzn”.

Książę nie wierzył w przydatność dworu. Nienawidził tej zbieraniny kreatur, która miała jedynie stwarzać pozory, że władza nie należy do jednego człowieka. Książę wierzył tylko w pojedynczych ludzi, którym można było zaufać w pełni. W takich jak jego strażnik Gallardo, któremu książę kiedyś uratował życie i który spłacał ten dług swoją służbą. Książę znał się na ludziach. Potrafił jednym spojrzeniem przeniknąć człowieka, bezbłędnie rozpoznać jego motywacje i cele. To, jakie ma słabości i jakie ma zalety. Nie dawał się nabrać na żadne kłamstwo, był głuchy na pochlebstwa, a tym bardziej na groźby. Książę wiedział, że ludzie są z natury tchórzliwi, chciwi, słabi i leniwi. Cenił tych, którzy mieli tych wad po prostu mniej niż reszta.

Ucichły dźwięki muzyki i głosy ludzkie. Książę wraz z Gallardem znaleźli się na skraju ogrodów. Gallardo niósł zdjętą ze ściany pochodnię. Przeszli przez bramę, strażnik przepuścił ich bez słowa.

Po drugiej stronie czekał młody mężczyzna odziany w ubłocony skórzany kubrak. Gdy zobaczył księcia, rzucił się przed nim na kolana.

– Książę Dimarco! – wysapał i wyciągnął nad głowę tubę z lakierowanej skóry. – List z Rzymu, z Zamku Świętego Anioła. Nie przekazano mi, kto jest nadawcą.

Książę zmarszczył brwi. Gallardo już stał przy nim, nachylił pochodnię, aby oświetlić twarz posłańca. Młody chłopak, zapewne służący od niedawna. Miał opuchnięte oczy, a twarz i odzienie umazane zaschniętym błotem.

– Dlaczego jesteś taki brudny? – zapytał Dimarco.

– Jechałem z Rzymu bez przerwy, panie, zmieniałem tylko konie. Za Terni miałem nieprzyjemną przygodę, ale lepiej o niej nie opowiadać…

Książę w świetle pochodni skontrolował pieczęć, potem ją przełamał i otworzył tubus. W środku był tylko mały płat pergaminu, na którym zapisano kilka zdań. Damiano przebiegł przez nie wzrokiem, odczytując szyfr.

Tam gdzie ostatniego dnia. Trzecia noc po nowiu. Przybądź, jeśli czujesz się godny mych nauk.

Serce zabiło w nim szaleńczo. Pamiętał, co oznacza miejsce „tam gdzie ostatniego dnia”. To było Monte Bacasa koło Grosseto. Ale jak tam zdążyć? Trzecia noc po nowiu, a dzisiejsza była pierwszą! Jakim sposobem ma dotrzeć tak daleko w dwa dni, które zostały do spotkania? Księcia ogarnęła złość.

– A teraz nie kłam. Kiedy wyruszyłeś?

– Panie mój, w niedzielę rankiem. Kazano mi jechać bez ustanku, aby dostarczyć ci list jak najszybciej. Powiedziano, że to sprawa życia i śmierci.

– Ta sprawa jest o wiele ważniejsza – rzekł książę i tym razem, gdy na niego spojrzał, dostrzegł kilka zaschniętych, ciemnych kropli. – Dlaczego na jelcu twego miecza są ślady krwi?

– Na mokradłach za Terni napadli mnie bandyci. Chcieli zrabować mi konia i tubus. Myśleli, że w środku jest złoto. Ściągnęli mnie z konia, ale ugodziłem jednego mieczem i uciekłem.

Książę obserwował go bacznie. Chłopak nie kłamał. Naprawdę jechał przez trzy dni i trzy noce bez przerwy, naprawdę walczył w obronie listu i zabił w tej obronie człowieka. I on też ma szansę dotrzeć na czas na miejsce spotkania – jeśli wyruszy natychmiast i będzie jechał bez przerwy.

Książę pokiwał głową.

– Jak cię zwą?

– Rito, panie.

– Gdy odpoczniesz, wrócisz do Rzymu na Zamek Świętego Anioła. Tam pójdziesz do majordoma rodziny Dimarco. Powiesz mu, że nakazałem wypłacić ci trzydzieści skudów. A jeśli szukasz dobrej służby, możesz trafić do mojej kompanii.

– Dzięki ci, panie. Służę w gwardii papieskiej i nie chcę zmieniać służby.

– W takim razie jesteś wolny.

Książę nie wrócił do pałacu Medyceuszy. Kazał Gallardowi wezwać czterech przybocznych. Wsiedli na konie i omijając karnawałowe ulice wyjechali z miasta. Wyruszyli na zachód, w kierunku wybrzeża. Jechali przez resztę nocy, cały kolejny dzień i następną noc. Na drogach podróżni rozstępowali się, dając im przejazd. Sześciu potężnych jeźdźców na bojowych rumakach, odzianych w czerń, uzbrojonych po zęby. Był to widok, który każdego zatrważał. Książę wydał rozkaz i jechali bez przystanków. W drodze nic nie jedli i tylko oszczędnie popijali wodę z bukłaków. Nie skarżyli się, bo książę tego nie akceptował, i nawet nie rozmawiali ze sobą. Książę cały czas milczał, pogrążony w ponurych wspomnieniach.

Trzeciej nocy po zmierzchu przejechali obok opactwa w Grosseto. Przez okienka w grubych murach dochodziło światło świec, ale żadnych dźwięków. Kopyta ich koni trzaskały na bruku przed budynkiem, a potem wjechali ścieżką pomiędzy skały i zniknęli niczym zjawy.

Przed północą dotarli na miejsce. Monte Bacasa wznosiło się przed nimi w rozgwieżdżone niebo. Za masywem góry fale morza rozbijały się z łoskotem o skalne klify.

– Rozłóżcie obóz – rozkazał książę. – Ale pod bronią i przynajmniej dwóch wystawiać na warty.

Zszedł z konia i ściągnął siodło. Potem odłożył na ziemię sakwy i swój pas z mieczem. Bez broni i bez pochodni ruszył wąską ścieżką w kierunku góry. Ledwie oddalił się od obozu, zgubił drogę, ale zaczął krążyć i znowu ją odnalazł. Kwadrans później znalazł też jaskinię, czarną czeluść pachnącą zgnilizną. Wszedł do środka, macając przejście przed sobą. Jego stopy brodziły w szlamie. Huk fal rozbijających się o skały rezonował we wnętrzu pieczary niczym wystrzały z falkonetów. Damiano zacisnął zęby i zapamiętale parł naprzód. Nienawidził wąskich przestrzeni. Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, nim przedostał się do wylotu jaskini. Spojrzał w dół i w świetle księżyca zobaczył płaszczyznę morza. Fala z wściekłym łomotem uderzyła o skałę, bałwany rozpełzły się wokół, opryskała go słona piana. Wymacał nogą wykutą w skale ścieżkę, która biegła samą krawędzią przepaści. Ostrożnie stawiał kroki. Jego jeździeckie buty, oblepione szlamem z jaskini, ślizgały się na kamieniach. Wreszcie dotarł do szerokiej skalnej półki. Przy palenisku siedział już ten, który zaprosił go na spotkanie. Odziany był w ciemny płaszcz, na głowę nasunął kaptur. Pod kapturem w świetle ognia widać było starczą twarz i usta, które w tej chwili rozchyliły się w łagodnym uśmiechu.

– Witaj, czcigodny panie – rzekł Dimarco głośnym tonem, aby przekrzyczeć huk fal. – Zdziwiłem się, gdy zobaczyłem list od ciebie. Czekałem na niego długo, tyle lat… Straciłem już nadzieję, że ta chwila w ogóle nadejdzie. Zacząłem nawet myśleć, że nigdy się nie zobaczymy. Że to wszystko było tylko senną marą…

Starzec wskazał mu, by usiadł przy ogniu. Dimarco spojrzał najpierw w płomienie, a potem na twarz Mistrza, pokrytą symetrycznymi zmarszczkami, z wąskim ostrym nosem i oczyma jak bezdenne otchłanie. Usiadł przy ogniu. Zapadła cisza.

– Jak długo czekasz na mnie w tym miejscu? – zapytał w końcu Dimarco.

Wśród szumu wiatru i huku fal rozległ się spokojny, szeleszczący głos starca.

– Nie jest ważne, jak długo się czeka, jeśli przyświeca nam osiągnięcie ważnego celu. – Wskazał na gwiazdy. – Nadchodzi godzina Marsa. Jego czerwone oko wyłoni się wkrótce nad światem.

– Dobrze to czy źle?

– Książę, czy zapomniałeś moich nauk? Pojęcie dobra czy zła nie istnieje w świecie bogów.

– Pamiętam. Ale my nie jesteśmy bogami, a ludźmi. Czy to dobrze dla nas?

– Nie powinny nas obchodzić sprawy śmiertelników. Losy całych narodów i cywilizacji to tylko pył na wietrze. Ale ty… nie jesteś tylko człowiekiem. Jesteś jednym z wybranych. Naznaczonym od urodzenia.

– Tak mnie nauczałeś. I wybacz, że to przyznam, ale nigdy nie uwierzyłem w te słowa. Sądzę, że one miały tylko dodać mi odwagi w chwili, gdy byłem nikim. To, że teraz mam pozycję i bogactwo, nic nie znaczy. Jestem tylko zwykłym człowiekiem.

– Wątpić to przywilej mądrych. Pokora to warunek, aby zdobywać wiedzę. Ale znać prawdę i jej nie wykorzystać to głupota. Stosowałeś się do moich wskazówek przez te lata?

– Nie było dnia, abym tego nie czynił.

– Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę?

Oczywiście pamiętał. Każdą z nich. Nauki, których słuchał pośród lasów, wrzosowisk, pustkowi i na skalistej wyspie omywanej przez morza. Pamiętał wszystkie, ale ostatnią najbardziej.

– Powiedziałeś, że jeśli będę ściśle stosował się do nauk i postępował właściwie, to być może nadejdzie dzień, w którym…

– …w którym będziesz potrzebny do wielkich czynów. Ten dzień właśnie nadszedł. Czy jesteś gotowy poświęcić wszystko?

Księcia przeszedł dreszcz. Pomyślał o swojej żonie i dzieciach, o pięknym zamku w Reggio i drugim w Mondragone, o stajni pełnej najlepszych koni. Miał ugruntowaną pozycję, cieszył się szacunkiem poddanych. Stosując się do nauk Mistrza, bez trudu uspokoił bunty na Sycylii, potem wybił wszystkich złodziei i bandytów w okolicach Reggio, rozbudował port i zagospodarował nieużytki. Dzięki tym zabiegom skarbiec napełnił się złotem, a hiszpańscy władcy Neapolu szanowali go niczym brata. Miał dwadzieścia cztery lata i wszystko to, o czym zwykli ludzie mogli tylko pomarzyć. Pomyślał o balu we Florencji, o zalotnych spojrzeniach dam, o polowaniach, o przepychu. O tych wspaniałych rzeczach, które na niego czekały, ot, przywileje każdego księcia, wystarczy po nie sięgnąć… Krocząc ścieżką swego przeznaczenia miał zaryzykować utratę tego wszystkiego, a w zamian otrzymać tylko jedno – wpływ na losy świata.

– Czy myślisz nad sprawami śmiertelników?

– Sprawy śmiertelników to tylko pył – odpowiedział książę. – Nie musisz pytać. Wiesz, że jestem gotowy. Tylko na ten dzień czekałem.

– W takim razie przekazuję ci klucz – Mistrz podał mu pierścień – do bram, które masz przed sobą.

Książę obejrzał pierścień. Był ciężki, gdyż wykonano go z mosiądzu, solidny, ale topornie wykuty. W oczku widniała pieczęć z symbolem krzyża i czterech gwiazd, oznaczających planety mające największy wpływ na losy ludzkości. Krzyż to Bóg, Jowisz to istnienie, Saturn to zmiany, Wenus to miłość, a Mars oznacza wojnę. To oczywiście tylko symbole. Dla niego oznaczały jedno – życie podporządkowane wyższemu celowi.

– Idź więc i pokaż, czy sprostasz zadaniu – rzekł starzec.

– Dzięki ci, panie.

Odwrócił się i przeszedł ścieżką nad przepaścią. Tym razem poruszał się pewnie i sprawnie, balansując nad przepaścią niczym urodzony linoskoczek. Przeczołgał się przez jaskinię, jakby to była igraszka, i zbiegł ze wzgórza do obozu. Jego serce rozsadzała szalona radość.

Obudził żołnierzy i nakazał szykować konie.

  

2. CUDZOZIEMIEC 

Mężczyzna, który nie ryzykuje, jest nic niewart

– włoskie powiedzenie

  

Moją ojczyzną jest cały świat

– Dante

 

Rok 1521. Przełęcz Brenner, oddzielająca cesarstwo niemieckie i Italię

Zamieć przetaczała się nad czarnymi skałami przełęczy. Wionęło śniegiem i lodowatym wiatrem. Mróz był taki, że śnieg zmienił się w twarde, zbite bloki, które pękały z głośnym chrzęstem, gdy przebijały go kopyta konia. Podróżni w taką pogodę zamykali się w bezpiecznych wnętrzach oberż w dolinach i grzali się tam przy paleniskach, czekając na lepszą pogodę. Nikt zatem nie napotkał samotnego jeźdźca, który tego dnia przekroczył górską granicę.

Mężczyzna miał ledwie dwadzieścia dwa lata. Jechał na czarnym niemieckim rumaku. To był silny, potężny koń, wart tyle co duża wieś. Zwierzę kroczyło pewnie, nic sobie nie robiąc z zimna. Potężne mięśnie grały pod skórą, boki i zad pokrywał kropierz z czarnego jedwabiu, z którego teraz zwisały sople lodu. Za tym koniem podążał drugi, juczny, wlokący zapasy.

Sam jeździec był odziany w wysokie buty, stalową zbroję, na którą nałożył wzorzysty kaftan i pantalony, jakie nosili landsknechci, i ciepły płaszcz z angielskiego sukna. Na głowie miał hełm z opuszczoną przyłbicą. U pasa zwisał prosty, staromodny miecz z mogunckiej stali.

Podróżny parł naprzód mimo zamieci, jakby nie czuł zimna ani uderzeń wichru. Nie zatrzymywał się na noclegi w karczmach ani zajazdach. Wędrował tak od wielu dni, zatrzymywał się tylko po to, aby spędzić noc pod derką w lesie, zjeść suszonego mięsa i twardego chleba, wstać przed świtem i jechać dalej. Spieszył się, choć niosło go tylko jedno – chęć zobaczenia mitycznych krain południa. Legendarnej Italii, krainy wszelkich bogactw.

W wioskach Tyrolu, przez które przejeżdżał kilka dni wcześniej, miejscowi obserwowali go ciekawsko. Znali takich jak on, chociaż rzadko widzieli, aby ludzie tego pokroju podróżowali w pojedynkę. Wiedzieli jednak, że zbroja, ostrze przy pasie, wzorzysty strój, a do tego brak herbów i sztandaru oznaczają najemnego wojownika. W ostatnich latach, od kiedy rozgorzały wojny domowe w Cesarstwie i w krainach Italii, szlakiem tym ciągle podążali ci ponurzy, gwałtowni ludzie, których życie polegało na zadawaniu śmierci innym.

A on spoglądał obojętnie na wioski i ich mieszkańców – ludzi, dla których całym sensem życia była religia, praca i umiłowanie spokoju. I widział, że w gruncie rzeczy są szczęśliwi. Nie muszą mierzyć się z sumieniem, przeżywać wielkich dylematów. Są tylko niewolnikami wypełniającymi każdego dnia powinność swojego losu, nieodczuwającymi konieczności zastanawiania się nad jego sensem. On nie potrafiłby stać się jednym z nich, nawet gdyby tego zapragnął. To przeświadczenie pchnęło go wiele lat wcześniej w wieczną tułaczkę.

– Ojcze, kto to jest ten konny pan? – zapytał chłopa dziesięcioletni synek w jednej z tyrolskich dolin, gdy odpoczywali obaj po zapędzeniu owiec na łąkę.

Chłop spojrzał spod zmarszczonych brwi na jadącego gościńcem.

– To jeden z tych przeklętych mercenari. Żołnierz służący swemu panu za złoto – mruknął z pogardą.

– A co oni robią, tato?

– Gdy panowie im rozkażą, walczą w bitwach i oblegają miasta. Burzą zamki i palą wioski, gwałcą i mordują. To im daje radość i zarobek.

– A dokąd on jedzie?

– W tę stronę to jedzie do Italii. Do Mediolanu albo do Rzymu, albo do Neapolu. Zaciągnie się pewnie pod jednego z przeklętych książąt i dla nich będzie za złoto śmierć zadawał. Aż i jego w końcu inni zabiją.

– Zabiją go?

– To pewne, bo mało kto się w takim życiu długo utrzyma. Jadą tak po tym gościńcu jak stare wilki szukające śmierci. I tak samo ten jedzie, i śmierć na pewno odnajdzie. Ona już na niego tam czeka. To dlatego starzy ludzie mówią na ten gościniec „szlak potępionych”. Zabiją go, a potem jak wszyscy mu podobni prosto do piekła trafi.

– A dlaczego ci ludzie to robią?

– Bo to ludzie przez diabła opętani są, synku. W ich duszach nic, tylko zło i szaleństwo…

Zamilkł jednak chłop nagle, bo jeździec był już dość blisko i mógł go usłyszeć, a może i zrozumieć. Stał więc tak tylko wśród swoich owiec, uśmiechając się, a jeździec obrzucił ich obojętnym spojrzeniem i pojechał dalej, ku wznoszącym się na horyzoncie czarnym, złowrogim górom oddzielającym świat Północy od krain Południa.

A teraz, u szczytu przełęczy, Jarosław jechał przez zamieć. Żaden z przydrożnych wieśniaków ani pasterzy, ani wędrownych kupców nie mógłby zrozumieć motywów tego mężczyzny ani pojąć zawikłanych losów, które poprowadziły go na ten szlak. Zresztą kogo obchodziłaby ta historia? Gościńce były pełne wszelkiej maści awanturników. Każdy z nich miał swoją dramatyczną opowieść, każdy zmagał się ze swoimi demonami. Niespokojne duchy, porwane szaleństwem i poszukujące swojego miejsca…

Napotkał taką bandę kilka dni wcześniej. Jechali zgrają we dwudziestu. Pijani, radośni, obładowani łupami. W przeciwną stronę niż on, bo na północ.

– Hoy! – krzyknęli do niego pozdrowieniem landsknechtów.

– Hoy! – odkrzyknął. Śmiali się, wznosili toasty bukłakami z alkoholem. Jak zobaczył, jednego wieźli na wozach w taborze.

– Ten co, ranny czy zabity?

– Ogłuszony… jałoowcówką!! – wrzasnął ktoś i wszyscy wybuchnęli rechotem. – Już trzy tygodnie wracamy spod Rzymu i ten chwat jeszcze ani dnia nie pozostał trzeźwy, taka jego radość z przeżycia tylu potyczek!

– Gdzieżeście wojowali i jak było? – Jarosław przyjął podany mu bukłak i wlał w usta mocny trunek, od którego od razu rozpaliły go wnętrzności.

– A to już różnie! – krzyknął jeden. – W Italii nic pewnego nie ma, każda siła gotowa zdradzić swego pana i do konkurentów przejść, jeśli lepiej zapłacą. Ja zacząłem od służby dla diuka Urbino. Zdobyliśmy dla niego Pesaro, ale potem z winy Medyceuszy i nowego papieża diuk postradał pozycję i nie miał z czego nam płacić, więc przeszedłem do armii księcia Sieny, który toczył walkę o władzę ze swoim bratem. Potem bracia się pogodzili, a armię rozpuszczono, więc wraz z mym oddziałem przeszliśmy pod kondotiera Giovanniego. Okrutnik z tego pana, ale walki i łupów nam przy nim nie brakło nigdy!

– Ja służyłem Aragończykom z Neapolu – odezwał się drugi, odziany w szkarłatny kaftan rumiany dwudziestoparolatek – ale gdy Wenecjanie pochwycili mnie żywcem, aby za okup sprzedać, przekonałem ich, aby mi pozwolili u siebie służyć. Tak do armii Wenecji trafiłem i wojowałem na lądach i morzach – opowiadał z uśmiechem i dumą. – A potem, gdy zajęcia nie mieli i mnie zwolnili, też do Giovanniego przystąpiłem. Wojowaliśmy o Pesaro i Urbino. Cały rok był wojowania, zbierania łupów i żołdu. Dobre to czasy były.

– Pies pluł na ich żołdy, toć na łupach jest zarobek żołnierza! – zawołał pewien jednooki najemnik. – Ale jedno do drugiego, i nie było tam po co dłużej siedzieć. Wieziemy ze sobą łupy, które starczą na dostatnie życie. A i mogiły, i kaplicę dla poległych postawimy, co kamraci?!

– Pewnie, że postawimy! – zagrzmieli. – Trzymaj się, bracie, i szczęścia na wojnach w Italii! Francuzi z Wenecjanami rządzą północą, południem Hiszpanie, a środkiem papież. Tymczasem drobne wojenki wciąż się iskrzą, zajęcia dla mężnego człowieka nigdy tam nie zbraknie!

– Pamiętaj, panie, dotrzyj na tamtejszy karnawał przed Wielkim Postem, do Wenecji albo jeszcze lepiej do Rzymu! Karnawał to największy cud Italii! – zakrzyknął jeden.

– W karnawale białogłowy o czci zapominają i oddają swoje ciała na ulicach! – wrzasnął drugi i zaśmiał się. Nie wiadomo było, czy żartuje, czy prawdę mówi, bo wiele podobnych niedorzecznych historii Jarosław zasłyszał o Italii w różnych krajach.

– A wy dokąd wracacie, gdzie wasze domy? – zapytał Jarosław.

– Ja do Innsbrucku – odparł wesoło rumiany dwudziestolatek. – Tamten to Wermer, żyje aż w Królestwie Duńskim. A tamci to Niderlandczycy, mało się odzywają co prawda, ale zacni z nich towarzysze na wojaczce i w wędrówce. Jest i z nami jeden Anglik – pokaż się, obrzydliwy!

Blady chudzielec w czepcu z metalowych kółek pomachał mu bukłakiem.

– Jestem Szkot, nie Anglik, psubracie! – wrzasnął w czystej łacinie, połączonej z niemieckim przekleństwem.

– A ty, bracie, skąd? – zapytał któryś Jarosława.

– Jam jest Jarosław z Korony Polskiej!

– Mało twoich w Italii się spotyka. Ale paru spotkałem. I w miastach, i w kompaniach różnych sił – powiedział najstarszy z bandy, odziany w skórzany kaftan nabijany ćwiekami. – W walce niezłomni są, nieustępliwi, a i chłodno myślący zarazem. A po walce zamieniają się w szalonych i piją ile wlezie, a wtedy rozbijają karczmy, wywracają wozy, robią hałas jak legion diabłów. Niewiarygodne, ile wina są w stanie w siebie wlać. Ale mało ich w Italii. Dlaczego?

– Za dobrze im w domu! – odpowiedział Jarosław. – A u nas też wojen nie brakuje. A to Ruś, a to Tatarzy, a to Teutoni, a to magnaci między sobą. Miecz w pochwie za długo nie usiedzi. Mało komu chce się w świat ruszać.

– Dużo u was płacą landsknechtom? – zapytał któryś.

– U nas nie ma landsknechtów, każdy za swoje walczy. Nawet król nic nie płaci. U nas tylko za łupy albo z obowiązku dla króla się walczy! Ale świat jest wielki i nie kończy się na Koronie. Dlatego jadę do Italii, niech tam poznają mój miecz. Powodzenia i wracajcie bezpiecznie!

– Tobie też powodzenia i obyś wracał do domu jak my, żywi, cali i z pełnymi trzosami. A nie wszystkim się to udaje, pamiętaj! – odkrzyknęli i ruszyli swoją zgrają naprzód.

To spotkanie z najemnikami wprawiło go w dobry nastrój.

Pochodził z Księstwa Mazowieckiego w Koronie Polskiej, z rodziny Burzyńskich, rodu o długich rycerskich tradycjach. Jako dziecko chował się na zamku, w którym największą świętością był miecz walecznego przodka Rocha. Od młodych lat wprawiał się w polowaniach, jeździe konnej i słuchał opowieści o wojennych wyprawach. Będąc ledwie podrostkiem, uciekł z rodzinnego zamku, aby wziąć udział w wojnie przeciwko Rusi. Trafił do służby u najemnych Serbów walczących dla polskiego króla. Wojownicy ci nauczyli go wszystkiego, co sami potrafili. Z nimi przebył swój chrzest bojowy na polu bitewnym pod Orszą, w jednej z największych batalii tych czasów. Wśród wystrzałów arkebuzów i w chaosie zawieruchy, w której ścierały się tysiące walczących, poznał smak niebezpieczeństwa, nauczył się nieustępliwości i odniósł pierwsze rany. Od tego czasu przeznaczenie wzięło go na swój szlak. Gdy miał szesnaście lat, oblegał twierdzę smoleńską razem z wojskami polsko-litewskimi, a potem ze swym wujem i małą grupą kuszników dokonał zuchwałego wypadu na tereny rycerzy teutońskich.

Jego rodzice obawiali się, że życie zakończy w którejś z potyczek. Jego obaj bracia zginęli tragicznie w młodym wieku, a on pozostał jedynym dziedzicem na zamku. Wielkim kosztem i poświęceniem rodzice wysłali go na studia do cesarskiej Norymbergi, aby odciągnąć go od wojennej pokusy i skierować na lepszą drogę. Chcieli dobrze, ale przeznaczenie obrało swój szlak. Gdy Jarosław studiował w Cesarstwie, na rodzimej ziemi wybuchł konflikt między rodami. Okrutna wojna zazdrości i zemsty, małostkowa i bezsensowna, która zaczęła się od sąsiedzkiej obrazy, a zakończyła na najazdach, przemocy, a w końcu interwencji potężnego magnata. Jarosław, gdy tylko dowiedział się, że rodzina jest zagrożona, natychmiast porzucił studia i wrócił na Mazowsze. Było już jednak za późno. W akcie bezsilnej zemsty napadł i zamordował przywódcę wrażego rodu. Pachołkowie magnata schwytali go i postawili przed sądem, gdzie usłyszał wyrok śmierci. Tylko dzięki nieoczekiwanej pomocy udało się Jarosławowi uciec. Czymże mógł się dalej w życiu zająć? Praeteritum nihil, future omnes[3]. Wyruszył w świat jako „wolny miecz”, przynależący do tego stanu wraz z tymi wszystkimi gwałtownymi awanturnikami szukającymi na wojnach okazji do zarobku i chwały.

Przemierzył samotnie Karpaty, Transylwanię i pół Cesarstwa. Najmował swój miecz do różnych zadań, dla różnych panów – bandzie zbójników, na wpół szalonemu hrabiemu, czcigodnemu księciu Grazu. Przez przypadek wplątał się w krwawą wojnę religijną w cesarskim Neumarkcie. Z batalii tej wyszedł, utraciwszy kobietę, którą kochał, odniósłszy nowe rany i bez złudzeń co do prawości zasad rządzących światem. Rany ciała zabliźniły się, lecz rany duszy miały dopiero rozgorzeć bólem.

Gdy ze złotem zwycięzcy pojechał do Norymbergi, wynajął tam skromną izbę opodal miejskiego targu. Chciał wypocząć i zaczekać, aż zaleczą się jego rany. Dobrze jadł i po raz pierwszy od długich miesięcy zaznał spokoju i dostatku. Wtedy właśnie zamiast pokrzepienia zaczął odczuwać dziwną zgryzotę. Zamknięty w mrocznej izbie miotał się po posłaniu, nie mogąc spać, bo ledwie przymykał oczy, budziły go twarze umarłych i sceny bitewne. Przeżywał na nowo te wszystkie chwile, w których bliski był śmierci. Rozdzierał go ból i tęsknota za tymi, których kochał, a którzy odeszli. Jego rodzice, wuj Sambor, koniuszy Onufry, ukochana Judith. Ich głosy przyzywały go w snach i na jawie, ich twarze uśmiechały się do niego spomiędzy okiennic. I ścigały go upiory tych wszystkich, których zabił. Męczyły wspomnienia chwil, w których z każdym ciosem miecza wyzbywał się swojego człowieczeństwa. Uciekał od demonów, zalewając wspomnienia dzbanami trunków, lecz potem budził się, a jego cierpienie tylko się wzmagało. Pewnego wieczora zobaczył kalekich nędzników żebrzących pod katedrą. W ich oczach zobaczył swoje odbicie, swój dramat i swój upadek. Tak samo jak oni wciąż żył, ale żyć już nie chciał. Tak samo jak oni oczekiwał tylko wyzwolenia, które przyniesie śmierć. Poczuł pogardę do samego siebie. Wyobraził sobie, co by na to powiedzieli jego ojciec czy wuj. Że ma się podnieść i zapomnieć o tym, co było. Że powinnością człowieczą jest iść naprzód, a nie rozpamiętywać. Future omnes. Wszedł do katedry i wyspowiadał się. Przed samym Bogiem, samotnie w bocznej kaplicy, błagając o wskazanie drogi i celu.

Nie wiedział, czy Bóg mu wybaczył, ale demony zaczęły znikać. Nie od razu. Minęło jeszcze wiele dni, zanim w końcu zatrzasnął całą przeszłość pod ciężkim wiekiem zapomnienia. Tylko siła rządziła tym światem, aby więc mu sprostać, musiał być silny. „Dla mocnych honor i zwycięstwo, dla słabych grób”. Stopniowo strach i obawy ustąpiły. Obudził się na nowo głód emocji. A przeszłość odeszła w huczącą pustkę.

Pojechał do Augsburga przez gęste dębowe lasy. Po drodze trafił do miasteczka, w którym odbywał się akurat turniej rycerski. Zgłosił się, aby w nim uczestniczyć, lecz go nie przyjęto. Herold wyjaśnił, że udział w turnieju może brać tylko herbowa szlachta cesarska. Turniej oglądał więc jako widz. I już przy obserwowaniu pierwszego pojedynku nabrał podejrzeń, które utwierdziły się po kolejnych konkurencjach. Walczący tylko udawali, że walczą. Przegrani przewracali się pod lekkimi uderzeniami, udając rannych lub zabitych, a potem pachołkowie wyciągali ich do taboru. Zwycięzcy pysznili się swym męstwem, otrzymując nagrody od książąt. Wynik każdego pojedynku musiał być uzgodniony, lecz zgromadzona ciżba, składająca się z chłopów i mieszczan, tryskała entuzjazmem. Stawiano zakłady, sypano brzęczącym pieniądzem. Po zakończonym turnieju przemawiał burgundzki rycerz Alfonso Braga. Piękny, złotowłosy olbrzym o gładkim licu przedstawiał wszystkie wielkie czyny, których dokonał. Czego tam nie było? Wojował po całej Europie, w Turcji i na Rusi. Podbijał pogan, zdobywał arabskie twierdze, jako jedyny wychodził cało z bitew, w których wszyscy inni zginęli. Gdy opisywał ze szczegółami swoje walki i zwycięstwa, Jarosław pojął, że ten człowiek to oszust. Mówił o wojnie, wędrówce i boju jak ktoś, kto nigdy tych trudów nie zaznał, a jedynie czytał o nich w dworskich romansach. Opowieści Alfonsa były piękne i heroiczne, dobro zawsze zwyciężało w nich ze złem, trup ścielił się gęsto – padali poganie, źli do szpiku kości buntownicy, a nawet smoki. W każdym obozie landsknechtów taki fircyk od razu zostałby zdemaskowany i wyśmiany, ale nie na turnieju dla gawiedzi. Tu damy wzdychały, plebs otwierał usta w zachwycie, kanonicy błogosławili, a książęcy notable sypali złotem z kiesy do skrzyni, do której giermkowie Alfonsa zbierali „datki na nowe wyprawy”.

„Ten człowiek kłamie!” – chciał krzyknąć Burzyński, ale widząc ludzi wkoło, stwierdził, że zaraz zostałby za swą zuchwałość zlinczowany. Przypomniał mu się dzielny Albert, towarzysz z wyprawy na Neumarkt, jak skromnie pochylony kuśtyka na pogruchotanej nodze do bramy bractwa landsknechtów. To był prawdziwy rycerz, człowiek, który o wojaczce wiedział wszystko i który nigdy nie wywyższał się ponad innych. Niestety, tacy jak on, jeśli dane im dożyć starości, kończą kalecy pod kościołami, cierpią w samotności i nędzy. A w tym samym czasie sprytni karierowicze błyszczą na dworach i na turniejach, odbierając przywileje, i na kłamstwach budują swoją chwałę.

Jarosław odjechał z turnieju z niesmakiem.

W Augsburgu, u słynnego na całe Cesarstwo płatnerza Heldsmiedta, zamówił zbroję i hełm. Zostały wykute na miarę z najlepszej mogunckiej stali. Były wytrzymałe, a jednocześnie dawały swobodę ruchów. Heldsmiedt osobiście zdejmował miarę za pomocą rzemienia, wypytywał go o sposób walki i rodzaje broni, jakiej używa. Hełm został wykuty mistrzowską ręką z jednego kawałka stali, do którego potem doczepiono przyłbicę i osłonę na kark. Pancerz pasował jak ulał do torsu, miał ruchome naramienniki i doczepiane rękawy. Ciemna stal połyskiwała słabo w świetle słońca.

W warownej wiosce pod Augsburgiem Burzyński dotarł do kasztelu lokalnego szlachcica, o którym powiedział mu Albert. Szlachcic był hodowcą koni dla jazdy cesarskiej. Gdy Jarosław zapytał go o wierzchowce na sprzedaż, stary tylko skrzywił się niechętnie. Gdy jednak usłyszał o Albercie, jego oblicze się rozjaśniło i zaraz poprowadził Polaka do stajni. Wybrał dla Jarosława ciężkozbrojnego czarnego rumaka, silnego pięciolatka wytresowanego do walki w bitwie, dumę swojej hodowli. I wziął za niego sto dukatów, jedną piątą ceny, jaką mógł uzyskać, sprzedając tego konia jakiemuś bogaczowi.

– Skoro sam Albert pokierował cię do mnie, panie, to wolę stracić, abyś miał to, czego ci trzeba.

 

Z całej Europy ciągnęli do Italii rozmaici awanturnicy. Italia czekała i wabiła. Bogate miasta-państwa jednoczyły się pod wodzą potężnych rodów, które toczyły między sobą nieustanne wojny. Mieszkańcy włoskich miast-państw żyli w dostatku i otaczali się przepychem, a najbardziej w życiu cenili rozrywkę cielesną i huczną zabawę. Nie garnęli się do wojaczki, którą powszechnie uważali za robotę dla prymitywnych cudzoziemców. Powiadano, że na wojnach w Italii czekają wielkie czyny i wielkie bogactwa.

O Włoszech krążyły też opowieści tak niesamowite, że zdawało się, że to jakaś kraina ze snów albo wyobrażenie raju na ziemi. Każdy podkreślał, jak bogata to kraina, jak opływa w złoto, jak rozwinięty jest tu handel i sztuka spędzania wolnego czasu. „Reszta Europy to zapadła wieś w porównaniu z Italią, ojczyzną wszystkiego, co najlepsze” – oświadczył kiedyś w gospodzie strojny magnat i nikt na sali nie ośmielił się wobec tych słów zaprotestować.

Jarosław był młodym człowiekiem, żądnym wrażeń i doświadczeń. Śmiał się z chłopów mijanych w wioskach, ludzi, którzy całe życie paśli owce i nie zawędrowali dalej niż kraniec swej doliny. Dla siebie samych żyli być może szczęśliwie razem ze swoimi cieknącymi chałupami, żniwami, kozami, baranami i deszczem. Wolałby spędzić choćby jeden dzień, żyjąc tak, jak żył, niż sto lat tak jak ci nudni nędznicy. Oni każdy grosz wsadzali w swoje obejścia i swoje pola. On trzosy złota gotów był rozrzucać na zatracenie. Być może nie znał sensu życia. A może to on znał go lepiej niż inni, wiedząc, że i tak niczego na tamten świat już nie zabierze?

Jakaś radość go ogarnęła, gdy mgły się przerzedziły, chmury opadły, a powietrze stało się jakby lżejsze. Spojrzał w dół poprzez turnie i ukazały mu się żyzne, zielone doliny. Taki oto wspaniały krajobraz witał każdego wędrowca, który przekraczał Alpy i którego witała Italia.

Po mroźnych i surowych Alpach wydawała się ona rajską krainą. To nic, że o tej porze roku niemal bez przerwy siąpił deszcz. Ale nie było już zawiei ani zimnych wiatrów. Wkoło rozciągały się przyjemne krajobrazy. Zielone połacie pól, winnic, sadów, przedzielone lasami. Gościniec, gdy już zjechał z gór, był zatłoczony podróżnymi. Drogą ciągnęły szeregi chłopskich wozów, wiozących wszelkiego rodzaju towary na handel do miast na wybrzeżu. Co kilka mil napotykało się wioski, a w każdej kilka zajazdów dla podróżnych.

Rozmawiając z podróżnymi, z karczmarzami i z przygodnie spotykanymi landsknechtami, usłyszał więcej o Italii. Na przykład to, że o ile na północy określano ją jako jedną krainę, w istocie stanowiła zlepek kilkunastu różnych, często skłóconych królestw i księstw. Południe – wyspa Sycylia, półdzika Kalabria i Królestwo Neapolu były krainami, które pod swym butem trzymali Hiszpanie. Zdobyli oni te tereny na początku wieku i chciwym okiem patrzyli na resztę Italii.

Rzym był stolicą Romanii[4]. W Rzymie rządził papież, człowiek, którego słowo stanowiło prawo we wszystkich chrześcijańskich krajach świata. Tam też ciągnęły potężne bogactwa z dziesięcin, a Rzym słynął nie tylko jako kolebka cywilizacji, ale i jako niebezpieczne i zaniedbane miasto pełne nędzników, bandytów, kurtyzan i łajdaków.

Na wybrzeżach Italii prosperowały wielkie miasta handlowe – nad jednym morzem Wenecja, nad drugim Genua. Miały swoje armie, rządziły nimi potężne rody kupieckie i prowadziły interesy z najdalszymi zakątkami świata.

Księstwo Mediolanu było chwalone jako najbogatsza kraina Italii. Tamtejsze wyroby rzemieślnicze i sukna nie miały sobie równych. Bogactwo Mediolanu przyciągało jednak wiele sił, które chciały opanować księstwo i napełniać własne sakwy. Król Francji po ostatnich wojnach zdobył tę krainę za pomocą armii szwajcarskich pikinierów.

Jarosław nasłuchał się opowieści o cudzoziemskich wojskach, o bajecznym bogactwie książąt i papieży. O biedzie plebsu z miast, popychającej tych ludzi do najbardziej odrażających zbrodni. O pustoszącej Italię chciwości, powszechnym cudzołóstwie, o sodomii i o skrytobójstwach. Ale też o tym, że to w Italii powstają największe budowle, najznamienitsze uniwersytety i najpiękniejsze dzieła sztuki. Że to tu ciągną ze wszystkich krajów uczeni, artyści i kupcy, szukający ziszczenia swoich marzeń.

Raz napotkał gospodę, w której na ścianie zobaczył fresk. Landsknecht unoszący kielich wina z niemieckim napisem: Na zdrowie!, a po drugiej stronie odrzwi malunek dziewki o złotych włosach i napis: Odwagi, wino dobre! Burzyński, widząc tę zachętę, wstąpił i zamówił wino. Rzeczywiście, nie było złe. Oberżysta zapytał go, skąd pochodzi, czy jest może z Cesarstwa. Gdy Jarosław wyjaśnił, że nie, mężczyzna rozpromienił się.

– Wszyscy z Cesarstwa to heretycy i barbarzyńcy, nic więcej – powiedział karczmarz. – Diabła mają w sercach, a naszego papieża nazywają antychrystem. Wielu tych psubratów nocuje w mej gospodzie i im więcej ich znam, tym bardziej nienawidzę.

Jarosław wskazał na ścianę.

– Ale masz przecie obraz, a na nim widnieje najemny woj niemiecki zwany landsknechtem, a obok dziewka, z urody sądząc, jak te zza Alp. Napis też jest po germańsku.

– A, to! – Włoch machnął ręką. – Cóż, karczmarzem jestem. Żyć z czegoś muszę, a knechci to najlepsi klienci. Każda karczma na winie zarabia. Włosi wiele nie piją, mało więc wina im sprzedaję. A żołnierze cudzoziemscy to co innego, ci, jak się zjawią, to prawie zawsze piją na umór. Jak przybywa taka kompanija wojenna, od razu beczkę lub dwie zamawiają.

Jarosław zatrzymał się w karczmie na noc. Wieczorem wysypał z mieszka pieniądze, które zostały mu po przybyciu z Cesarstwa. Została mniej niż połowa, blisko dwieście dukatów. Następnego ranka karczmarz zamienił mu te dukaty na sto pięćdziesiąt florenów, monet najchętniej przyjmowanych w całej Italii.

W gospodach przysłuchiwał się rozmowom podróżnych. Ich język opierał się na potocznej łacinie. Zawierał wiele słów lokalnych i żargonu, więc Polak miał trudności ze zrozumieniem ich konwersacji, prowadzonych zazwyczaj szybkim, bełkotliwym stylem, ale ku swemu zadowoleniu odkrył, że potrafi się dogadać w podstawowych sprawach.

– Potrzebna ci dobra lokalna dziewczyna, która nauczy cię wszystkich dialektów Italii! – poradził mu pewien miejscowy kmieć.

– Mulier est reliqua de bellatorem[5] – odrzekł Jarosław.

 

Trydent przejechał w kilka dni. Skończyły się góry i zaczęły delikatne zielone równiny. Wyruszył szlakiem na Wenecję. Chciał ujrzeć legendarne „miasto zbudowane na wodzie” i rozważał wstąpienie do weneckiej armii. Republika była jednym z najbogatszych włoskich państewek, a jej bezpieczeństwa strzegła kondotierska armia składająca się w większości z cudzoziemców. Wenecja organizowała wyprawy handlowe do najdalszych krain świata, co dawało możliwość dalekich podróży. Już widział oczyma wyobraźni siebie, jak stoi na dziobie okrętu wojennego płynącego przez oceany naprzeciw sztormom i mauretańskim korsarzom. Jego marzenia prysły jak bańka mydlana, gdy tylko znalazł się na granicy Serenissimy[6].

Na gościńcu jak spod ziemi pojawiło się kilku jeźdźców. Żołnierze w błyszczących zbrojach i odziani na czarno urzędnicy w kapeluszach. Skonstatował z iskrą podziwu, że wyglądali imponująco. Ich konie były silne i dobrze odżywione, zbroje żołnierzy i ich broń świetnej jakości, a ubiory urzędników zostały wykonane z najprawdziwszego aksamitu. Tak więc opowieści o bogactwie Wenecji nie były ani trochę przesadzone.

Widząc jednak niechętne miny nadciągających jegomościów, pomyślał: „Oho, teraz ci będą mnie podejrzewać, że jestem wysłannikiem Lutra”. Jak się jednak okazało, Wenecjan w ogóle nie interesowały sprawy religijne.

– Zbliżasz się, panie, do granic Serenissimy! Kto zezwolił na twoje przybycie?

Jarosław zdumiał się.

– Granice Serenissimy są teraz zamknięte na rozkaz doży, aby nikt zarazy nie przywlókł do Republiki – dodał urzędnik. – Jeśli nie masz certificatto ani nie przybywasz z poselstwem, rozkazujemy ci odjechać!

– Jadę do Wenecji, aby podjąć służbę w jej armii – rzekł Jarosław.

– W obecnych czasach armia Republiki nie przyjmuje ochotników – zagrzmiał urzędnik. – Odjedź, panie, bo inaczej pogwałcisz prawa Republiki!

Jarosław nie był przygotowany na takie przyjęcie. Zawrócił konia i odjechał na najbliższy rozstaj. Oto jak powitała go Wenecja. Niegodny był widać tych progów, a może rzeczywiście zawarli granice przed zarazą? Mógł oczywiście przebyć granicę lasami i polami, omijając strażników, ale potem znowu by go zatrzymali.

Przejeżdżających kupców zapytał o kierunek na Mediolan. Wskazali na porządną drogę na rozstaju, którą ciągnęły liczne wozy.

 

 Mężczyzna miał czerstwą, pomarszczoną twarz i oczy niczym bezdenne otchłanie. Siedział blisko paleniska, doglądając zupy bulgoczącej w kociołku.

– Witaj, cudzoziemcze – powiedział, nie odrywając wzroku od kociołka, a jedynie słysząc otwierające się drzwi zajazdu – spocznij i zaczekaj. Wieczerza wkrótce będzie gotowa.

Zajazd był małym kamiennym budynkiem z przerdzewiałym szyldem, tuż przy gościńcu i moście na rzece Pad. Zbliżał się już zmrok, więc Jarosław zatrzymał się, aby zapytać o nocleg.

Z ulgą zasiadł na ławie, niedaleko paleniska. Starzec odwrócił do niego głowę, przez jego twarz przebiegł dziwny uśmiech. Taki, jakim obdarza się dawno niewidzianego znajomego.

– Daleka droga za tobą i jeszcze dalsza przed tobą, cudzoziemcze. Ale nie musisz się jej obawiać. Przeznaczenie będzie ci sprzyjać.

Dziwne to były słowa. Burzyński odpowiedział na nie, krótko dziękując.

– Puste gościńce w tej okolicy – zagadnął po chwili.

Starzec pokiwał głową, patrząc w ogień.

– Niespokojne czasy, niespokojni ludzie – odpowiedział – kupcy, posłańcy i pielgrzymi wędrują na Wenecję albo na Bolonię głównymi szlakami. Ten gościniec jest rzadko uczęszczany. Wydaje się opuszczony, chociaż prowadzi do wielkiego księstwa, Mediolanu.

– Tam zamierzam się dostać. – Jarosław pokiwał głową.

Starzec znowu spojrzał na niego, omiótł wzrokiem wzorzysty kaftan, zbroję i miecz u pasa. Ledwie zauważalnie skrzywił usta i na powrót zapatrzył się w ogień.

– Samotny mercenari. Na starym szlaku do miasta Sforzów – rzekł w zamyśleniu – w niebezpieczne czasy. Od granic księstwa musisz uważać na francuskie wojska i ich Szwajcarów. Nie lubią oni przybyszów z Cesarstwa.

– Nie pochodzę z Cesarstwa. Jestem szlachcicem z Korony Polskiej. W Cesarstwie przestawałem wśród landsknechtów, stąd taki strój i broń – wyjaśnił Jarosław. Wiedział z opowieści innych podróżnych, że Mediolan jest pod władzą króla Francji. I choć król ten prowadził od wielu lat wojnę z Cesarstwem, Francuzi go nie przerażali. Już w dzieciństwie słyszał, że to bogate i rycerskie królestwo, które przewodziło w poprzednich wiekach w krucjatach przeciwko niewiernym. Z kolei o szwajcarskich halabardnikach słyszał od knechtów w Ces

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Krew wojowników. Książę. Tom 2
Łukasz Czeszumski0
Okładka książki - Krew wojowników. Książę. Tom 2

Książę – naga prawda o Włoszech epoki renesansu Polski rycerz-wygnaniec staje się lojalnym podwładnym włoskiego księcia, zaangażowanego w XVI-wieczne...

dodaj do biblioteczki
Reklamy
Recenzje miesiąca
Z pamiętnika jeża Emeryka
Marta Wiktoria Trojanowska ;
Z pamiętnika jeża Emeryka
Obca kobieta
Katarzyna Kielecka
Obca kobieta
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Oczy Mony
Thomas Schlesser
Oczy Mony
Rok szarańczy
Terry Hayes
Rok szarańczy
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Pokaż wszystkie recenzje