W stulecie urodzin Przemysława Bystrzyckiego (1923-2004) do rąk czytelników trafia nowa książka uznanego prozaika, autora powieści i wspomnień, m.in. Wiatr Kuszmurunu, Echa Kandałakszy, Znak cichociemnych, Nad Sanem, nad zielonookim i wielu innych.
Labirynt jest to powieść dotąd niepublikowana, zachowana w archiwum literackim pisarza w zbiorach Domu Literatury Biblioteki Raczyńskich, wśród rozlicznych dokumentów biograficznych, korespondencji i innych tekstów Bystrzyckiego. Tekst utworu powstawał w pierwszej połowie lat 80. XX w. na marginesie książki dokumentarnej Bystrzyckiego "Znak cichociemnych", który wydany został w 1983 roku po ćwierćwieczu zmagań autora z cenzurą.
Fabułą Labiryntu jest nocna wędrówka Narratora, przedstawiającego siebie jako Nobody, ulicami Poznania, która na celu ma poszukiwanie wiadomości o losach towarzyszy broni, cichociemnych żołnierzy Armii Krajowej, zamordowanych w latach 1944-1953 za działalność w antykomunistycznym podziemiu. Błądzenie po poznańskim, mrocznym labiryncie okazuje się podróżą w głąb zawikłanej, nie tak dawnej przecież historii, którą opresyjny system w sposób zaplanowany i kierunkowy usuwał ze zbiorowej świadomości.
Labirynt stanowi jedną z odsłon walki Bystrzyckiego o honor dziewięciu cichociemnych, ofiar reżimu, którzy w oficjalnym przekazie uchodzili za zbrodniarzy stanu. Powieść została wydana przez Bibliotekę Raczyńskich we współpracy z Towarzystwem Przyjaciół Nauk w Przemyślu (Przemysław Bystrzycki był honorowym obywatelem obu miast, Poznania i Przemyśla). Edycję dofinansowano ze środków Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Zapraszamy do przeczytania książki Labirynt. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment powieści:
Wszystko zależało od tego, czy zostałeś ranny. Ostatecznie nie tylko na każdym rogu ulicy człowiek naraża się – na przejściu dla pieszych, przy przeskakiwaniu torów tramwajowych, a też chyba szczególnie na rondzie – betonowe kolisko dla samochodów, kiedy niespodziewanie znajdzie się pośrodku tego koła, idąc na skróty, czyli „na ścieżki”. Zwrot: „na ścieżki” jest tu nie na miejscu – dotyczy wsi, pola, lasu. A ty jesteś w mieście. Miasto. Mroczne miejsce. Tu ranionym zostać przez broń palną! Ha! ha! Dziś trudniej o prawdziwą broń palną niż o cukier ma być sprzedawany na kartki – lub o kawał byle mięsa. Można też dostać nożem. O co łatwiej niż o kulę. Wybór, w każdym razie, ograniczony, możliwości skromne. Nie jest raną zacięcie przez fryzjera przy goleniu, wykręcenie kostki na nierównym chodniku, wpadnięcie w ramę krzesła po zdjęciu wyściółki z tejże ramy.
Więc zależysz od tego, czy byłeś, czy zostałeś...
O ranę więc łatwo. Czasami rana nie daje krwi. Przykłady na brak krwi: serce przebite strzałą; niezagojony ślad bezprawia; wnętrze wypalone trawiącym ogniem smutku. Trzy całkiem różne zranienia – i nie można tego nazwać inaczej, jak tylko tak: rana.
Wszedłeś z ulicy do bramy, poczułeś, że jesteś ugodzony. Siłę czerpałeś z faktu, że zranienie dotyczyło jakby osoby trzeciej – nie drugiej: ciebie, nie pierwszej: mnie, a tylko najbardziej odległej w porządku gramatycznym: osoba trzecia. Spod kręgu latarni wstąpiłeś w czerń sieni. Uliczne światło – koło otaczające metalowy słup ze żłobkami, koło zatrzymane w biegu od ciemności do ciemności – posykiwało w szklanym kloszu nad twoją głową. Szept świetlnego gazu. Wiek dziewiętnasty gasł, jak lampa gazowa w oddali, wzrosły wśród walki klas, lat dziewiętnaście miał Stalin. Pomyślałeś, że może jeszcze jesteś w tamtym stuleciu. Co oni wtedy wyrabiali? Przecież znasz cały, zacytowany tu we fragmencie, wiersz o Stalinie, wyciąga poeta postać tę z dziewiętnastowiecznego mroku. Jesteś od tej granicy mroku późniejszy o kilkadziesiąt lat. Że gazowa latarnia stoi i świeci, to nic, będą te trzmiele lata siedemdziesiątymi latami wieku dziewiętnastego. A ta latarenka przed twoją bramą, bucząca jak trzmiel, koszulka z azbestu na płomyczku, to już ostatek, relikt, pożegnanie – przypomnienie dla jednych czegoś dobrego, dla drugich czegoś złego. Więc jesteś ugodzony, całkiem serio, to znaczy: mocno i trafnie. Z biegiem czasu staje się to coraz wyrazistsze. Choć na razie odczuwane niezbyt dotkliwie. Co to za rana? – warto by na to pytanie odpowiedzieć. Odpowiedź jasna, lecz krótka, sprawy nie wyjaśni. Dalszy ciąg twoich przygód, które pragnę opisać, da więcej. Więcej dowiemy się o zadanym ciosie. Bo ból, ten brat życia, jak sen jest bratem śmierci, jeszcze w rachubę nie wchodzi. Tyle, że rana odbiera ci ochotę pójścia tam, gdzie mieszkasz: schodami w górę, skręt w lewo, znów skręt w lewo; pierwsze piętro. Pokój z dwoma oknami na ulicę. Tapczan dla ciebie i żony, łóżeczko sypia tam twoja trzyletnia córka. Aż nie do wiary! Miałbym nakłaniać ciebie do pójścia do własnego domu? – jakby to nie rozumiało się samo przez się! Żona czeka, zawsze niespokojna, kiedy wracasz późno. Córka może już śpi, a może jeszcze szczebiocze, bawi się dużym misiem. Miś nazywa się Pepik. To jest dla ciebie teraz bez znaczenia. Aż nie do wiary! – warto powtórzyć. Mogę do ciebie mówić, spieszyć z namową, nakłaniać perswazją, mogę odwodzić – niczego nie wskóram, jakby odebrany cios poraził ten twój nerw, który każe ci iść do domu. Stoisz, czekasz nie wiadomo na co. Ciemno i cicho, może być po północy, może też być koło dziewiątej wieczorem. Pewnie koło dziewiątej, dajmy na to: za piętnaście minut – to tylko niezapalone na korytarzu światło, czyli ciemność, robi wrażenie głębokiej nocy. Bo i deszcz posiąpuje, zawiewa wiatr, chwieje płomykami w szklanym ulicznym cylindrze. Błyszczące wilgocią chodniki – poblask zależy od nachylenia kamienia do światła, chodnik jest nierówny na tej twojej ulicy Garbary. Garbary, róg Wszystkich Świętych. Gdzieś tu musieli skórę wyprawiać, przy tych Garbarach – nie wiem gdzie. Wiem, że jesteś ranny. W bramie mógł zostać tego dowód: krew-nie-krew jak u owada, a owadzia krew to chyba nie ma nazwy. Wiem tyle: masz wyjść, pragniesz stąd wyjść, chociaż o cztery metry nad twoją głową jest twoje mieszkanie. Dom. Pewnie żona czeka z kolacją, zrobiła przypiekaną kaszankę z kiszoną kapustą, co lubisz. Okna twojego pokoju rzucają na jezdni kwadratowe plamy; nie patrzysz w to miejsce na ulicy, żeby ci nie było ciężko iść dalej. Iść wzdłuż Garbar. Ruszaj! Nuże! – woła czerń ulicy, wsysający tunel – przestrzeń, wolność. Chodź, chodź! Daleko, poza miastem, na wyniesieniu, jest budowla, zwana cytadelą, bliżej – żydowska ongi bóżnica. Bóżnica została zamieniona na pływalnię. Wiatr przytaił tchnienie, deszcz siąpi, zamknij oczy, wciągnij haust powietrza aż do zawrotu głowy – czy czujesz, jak pachnie przestrzeń? Zapomnij o ranie, niechby przez chwilę! u początku tej twojej drogi zapomnij. Bo twoja noc dopiero nadchodzi.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Labirynt.
Tagi: fragment,