Kto powiedział, że kobieta musi być słaba... „Prawo matki" Przemysława Piotrowskiego

Data: 2022-11-23 11:44:50 | Ten artykuł przeczytasz w 16 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Pierwsza część nowego cyklu Przemysława Piotrowskiego, autora bestsellerowych kryminałów z komisarzem Igorem Brudnym!

Obrazek w treści  Kto powiedział, że kobieta musi być słaba... „Prawo matki" Przemysława Piotrowskiego [jpg]

Luta Karabina, kiedyś jedna z najlepszych kobiet w siłach specjalnych, obecnie zarabia na życie, pracując na platformie wiertniczej u wybrzeży Norwegii. Samotnie wychowuje dwójkę dzieci i spędza z nimi każdą wolną chwilę.

W trakcie rodzinnego wypoczynku dochodzi do tragedii – jej córka zostaje porwana!

Czas ucieka, działania policji nie dają rezultatów, a przecieki świadczą, że dziewczynka padła ofiarą wyjątkowo brutalnej szajki handlarzy żywym towarem. Kobieta nie ma wyjścia, bierze sprawy w swoje ręce. Rozpoczyna się dramatyczna walka o odzyskanie córki. Do śledztwa dołącza Zygmunt Szatan, twardy glina i tropiciel, który ma do wyrównania rachunki sprzed lat.

Luta - czy tego chce czy nie - też musi wrócić do swojej mrocznej przeszłości. To w niej znajduje się klucz do odzyskania ukochanej córki...

Do lektury książki Luta Karabina. Prawo matki, której autorem jest Przemysław Piotrowski, zaprasza Czarna Owca. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Prawo matki

PROLOG

Po raz ostatni spojrzał w zimne oczy trupa.

Były przekrwione i spowite mgłą, jałowe, jakby nigdy nie tliło się w nich życie. Nagie ciało, które zostało już umyte i zdążyło stężeć, nosiło ślady pobicia, twarz była czerwona i spuchnięta. Żałosny widok. Ot, kupa połamanych kości, zmiażdżonych mięśni i pozrywanych ścięgien obleczona skórą. Nic więcej. Ta myśl jednak nie sprawiła mu spodziewanej przyjemności. Może wcześniej, teraz już nie. Czuł co najwyżej odrazę. I strach przed tym, co nastąpi. W świecie, w którym żył, długi trzeba było spłacać.

– Wystarczy tych pożegnań – oznajmił jeden ze stojących obok ludzi. Echo jego słów, wypowiedzianych lekko ochrypłym głosem, odbiło się od zimnych ścian przestronnej hali.

– Jeszcze chwila.

– Nie mam na to czasu. I tak zbyt wiele go dla ciebie zmarnowałem. A mój czas jest cenny.

– Wiem o tym i…

– No właśnie nie jestem tego tak do końca pewny – przerwał mu i wytarł dłonie w chusteczkę. – I, kurwa, spójrz na mnie, gdy do ciebie mówię! – warknął.

Mężczyzna pochylający się nad trupem przełknął ślinę i przeniósł wzrok na rozmówcę. Ten mierzył go surowym spojrzeniem. Na co dzień nie wyglądał na tak groźnego, jak w rzeczywistości był. Pomimo sporej nadwagi nosił dobrze skrojone garnitury i często się uśmiechał. Biznesmen, inwestor, filantrop. W mieście znał każdego – i każdy się z nim liczył. Był szanowanym obywatelem, prowadził szereg intratnych interesów i regularnie płacił podatki. Sponsorował nawet place zabaw dla dzieci. Działał w wielu branżach, w tym w sektorze trzody chlewnej, a miejsce, w którym właśnie się znajdowali, było ponurą emanacją tego, o czym większość zjadaczy schabowych nigdy nie chciałaby słyszeć i czego nigdy nie chciałaby oglądać.

– Przepraszam, szefie. Za dużo emocji.

– Emocje to zły doradca. Nigdy nie kieruj się emocjami, bo skończysz jak on.

– Rozumiem, szefie.

– Nie rozumiesz. Ale kiedyś zrozumiesz. Chcesz dać tatuśkowi buziaka?

Nie odpowiedział, tylko skrzywił się z odrazą. Odniósł wrażenie, że szef z niego kpi. Odsunął się od zwłok.

– W takim razie kończymy imprezę.

Facet w garniturze przetarł czoło i schował chusteczkę do kieszeni. Skinął na swojego człowieka stojącego obok. Mięśniak o aparycji niedźwiedzia wyciągnął rękę, w której na długim kablu trzymał sterownik z kilkoma kolorowymi przyciskami. Przekazał go rozmówcy swojego szefa. Ten przez chwilę ważył urządzenie w dłoni, po czym ostatni raz spojrzał na trupa.

– Spłoń w piekle, skurwysynu – mruknął i splunął na zwłoki. Gdy wcisnął zielony guzik, halę wypełnił zgrzyt mechanizmu uruchamianej linii produkcyjnej.

Patrzył w milczeniu, jak ciało powoli się oddala. Nadal nie czuł satysfakcji. Nie spodobało mu się to, bo liczył, że będzie się karmił tym uczuciem długie miesiące, a może nawet lata. Ogarnął go zawód, tym większy, że zdawał sobie sprawę ze swojego położenia. Wiedział, że kiedy przyjdzie czas zapłaty, nie będzie mógł odmówić.

– Zapowiada się dużo roboty – odezwał się mężczyzna w garniturze, jakby czytał mu w myślach. – Możesz mi się przydać, więc nie ruszaj się z miasta.

Skinął na znak, że usłyszał, i przeniósł wzrok z powrotem na sunące po taśmie produkcyjnej zwłoki. Dudniący echem w pustej hali odgłos przemysłowej rozdrabniarki mięsa wybrzmiewał jakby coraz głośniej, wwiercał się w skronie, niemal rozsadzał czaszkę. Wtedy poczuł ukłucie lęku. Co on najlepszego narobił? Czy naprawdę było warto? To nie tak, kurwa, miało wyglądać! Tylko co z tego? Było już za późno. Teraz mógł tylko patrzeć.

Zacisnął powieki, zdjęty odrazą do samego siebie. Wtedy zwłoki zsunęły się z taśmy. Coś zachrzęściło, coś mlasnęło. I już nie było spuchniętej głowy ani jałowych oczu, nie było rąk, nóg ani obleczonego skórą worka kości.

Pozostał dług.

ROZDZIAŁ 1

– Metrowa spira, dwie metrowe vangi i chuja. – Luta przymknęła oko i raz jeszcze się upewniła, czy kąt się zgadza, a jej plan przebudowy rusztowania nie spali na panewce.

– Chuja? – Młody chłopak wyraźnie się speszył.

– No chuja, chuja. Wiesz, jak wygląda chuj?

– No… wiem.

Luta westchnęła.

– Dobra, nie wiesz – mruknęła, po czym zeszła z rusztowania. Poprawiła kask i uśmiechnęła się do chłopaka. – Chuj to taki vange router z wystającym bolcem. Wiesz, jak wygląda zwykły vange router?

– Wiem. Takie coś z łańcuszkami.

– Otóż to. Więc to coś z łańcuszkami ma jeszcze bolec. Mniej więcej taki. – Rozsunęła dłonie na około trzydzieści centymetrów. – I to coś z łańcuszkami i bolcem potocznie nazywamy chujem. Powinieneś go znaleźć w jednym z tamtych metalowych koszy. – Wskazała na pokaźne pojemniki stojące na przestronnym balkonie.

– Okej.

– Tylko migiem, bo chcę skończyć przed przerwą, żeby już tu nie wracać.

– Metrowa spira, dwie vangi…

– Metrowe.

– I chuj. Już się robi.

Odprowadziła chłopaka wzrokiem. Poruszał się, rozglądając po całej konstrukcji, tak jakby chwilę wcześniej teleportował się tu z innej planety albo przypadkiem znalazł się na statku kosmicznym obcych. Z jednej strony kompletnie przerażony, z drugiej – totalnie zafascynowany. Prawie każdy świeżak zachowywał się tak samo. Ona kiedyś też. Co prawda minęło już dobrych kilka lat, ale doskonale pamiętała to uczucie, gdy po raz pierwszy znalazła się na zadokowanej w stoczni platformie wiertniczej. Ogrom konstrukcji ją przytłoczył, a koledzy jej byłego męża – choć wzięli na nią poprawkę – dodatkowo nie ułatwili jej zadania.

– Luta, weź no mi po… tfu, naciągnij druta – polecił jej Daniel pierwszego dnia pracy. Jego szyderczy uśmieszek i chichot kumpli sprawiły, że w środku się zagotowała. Zachowała jednak kamienną twarz.

– A jak długiego chcesz tego druta? – zapytała.

– No…

– No jakiego? – powtórzyła.

Na deku zapadła cisza. Zamilkły nawet szlifierki. Poczuła na sobie spojrzenia kilkunastu mężczyzn w czerwonych roboczych drelichach. Nawet spawacze zdjęli maski i odłożyli sprzęt.

– Mogę ci pokazać – odparł Daniel, choć wyraźnie bez przekonania.

Przejrzała go natychmiast. Znalazł się pod presją kolegów i chciał błysnąć. Były mąż ostrzegał ją, że to krewki typ i lubi się napinać, ale bez wątpienia szepnął też chłopakom kilka słów na jej temat. Ona również miała swoją historię.

– To pokaż – poleciła, wbijając w faceta surowe spojrzenie.

Sekunda. Dwie, trzy, pięć. Mięsień pod jego lewym okiem drgnął kilka razy. To musiał być nerwowy tik i na pewno nad nim nie panował. Potrafiła czytać z mowy ciała. Daniel wyraźnie się zagalopował i teraz nie do końca wiedział, jak wybrnąć z sytuacji.

– No, pokaż jej! – poniosło się za jej plecami.

– Musi się dziewucha jakoś wkupić, co nie?

– Niech młoda chapie dzidę!

Posypały się niewybredne teksty, ale zignorowała je. Patrzyła prosto w oczy Daniela. Była w tym dobra. W koszarach twardsi wymiękali i zwieszali głowy. Gdy dostrzegła, że partner z teamu się szykuje, aby coś powiedzieć, pozwoliła mu uniknąć kompromitacji.

– Żartowałam. – Uśmiechnęła się życzliwie. – To ile ci nawinąć tego druta?

– Ty… – prychnął i pokręcił głową z niedowierzaniem. Kilka metrów. Janusz mówił, żeby na deku wyżej powiązać jakieś planki.

– W porządku.

Za plecami słyszała śmiechy, ktoś nawet gwizdnął, ale kompletnie to olała. Przygotowała się na takie przytyki. Szymon ją uprzedził, że lekko nie będzie. To był świat mężczyzn. Wielkich, buzujących od testosteronu koni pociągowych, często z bagażem doświadczeń, czasem po wyrokach. Wiedziała, że nie może przesadzać, zwłaszcza że nie wszyscy musieli kojarzyć jej byłego męża, a ona była świeżakiem i pracę znała tylko z teorii, nie licząc kilku małych robót w Polsce, które jednak nie miały prawie żadnego przełożenia na warunki panujące na platformie. Tutaj wszystko było nowe i po prostu inne. Może z wyjątkiem facetów. Oni bez względu na czas i miejsce zawsze pozostawali takimi samymi ogrami.

– Wejdź na górę i spróbuj to zamontować – powiedziała, gdy chłopak wrócił z zamówionymi elementami rusztowania. – Wiesz mniej więcej, jak to zrobić?

– No…

– Dobra, wytłumaczę ci. Właź, a ja podam ci materiał. Mariusz nie wyglądał na przekonanego, ale dłużej się nie ociągał. Wiedziała, że jeśli ma się czegoś nauczyć, to prędzej z nią niż z innymi. Nie chciała generalizować, ale podejrzewała, że ze swoim miękkim charakterem i aparycją uczniaka młody szybko stanie się ofiarą docinków ze strony starszych i bardziej doświadczonych kolegów, zwłaszcza tych z zaniżoną samooceną, którzy kompleksy próbowali tuszować niezliczoną liczbą tatuaży i sztucznie zawyżonym stężeniem testosteronu we krwi.

Skinęła dwóm kolegom przechodzącym obok i podała elementy rusztowania Mariuszowi, który poprawiwszy kask, zabrał się do montażu. Musiała wytłumaczyć mu jak krowie na rowie, ale ostatecznie chłopak poradził sobie całkiem zgrabnie.

– Będą z ciebie ludzie – pochwaliła go, gdy zeskoczył na dek. – Za pięć minut przerwa. Idź coś zjeść.

– A właśnie… wiesz, gdzie jest kantyna?

Luta westchnęła i skinęła, aby chłopak ruszył za nią. W przeciwieństwie do Mariusza, który dopiero zaczynał rotację, ona swoją na dziś kończyła. Pomyślała, że zanim chłopak trafi pod skrzydła kogoś innego, pomoże mu się zadomowić i poczuć odrobinę pewniej.

W kantynie usiadła na swoim miejscu, w towarzystwie najbliższych kompanów. Przedstawiła im Mariusza – który zachowywał się, jakby włożył czapkę niewidkę – a potem przy akompaniamencie niewybrednych żartów zjedli obiad złożony z ryżu i kurczaka curry, popili ohydną kawą i wrócili do pracy. Ostatnie trzy godziny ciągnęły się jak flaki z olejem, roboty też było niewiele, więc pod rusztowaniem wypytała trochę młodego, kim jest i czym się wcześniej zajmował. Okazało się, że Mariusz to ratownik medyczny, który w pewnym momencie miał już serdecznie dość swojej pracy, zupełnie stracił do niej serce i postanowił zająć się czymś, co zapewni jego rodzinie byt na przyzwoitym poziomie. Zdziwiła się, gdy oznajmił, że ma dwie córki – sześcio­ i dziewięcioletnią – a żona jest w ciąży z trzecim dzieckiem. W końcu miał być syn.

– Dlatego tu przyjechałeś? – zapytała.

– Miałem kumpla, który tu jeździł. Od dłuższego czasu mnie namawiał, ale ja przecież nigdy nie miałem nic wspólnego z budowlanką. Gdy Malwina zaszła w trzecią ciążę, a ja zrozumiałem, że ten cholerny koronawirus może tak szybko nie odpuścić, zdecydowałem się spróbować. Uwierz mi, bycie ratownikiem to naprawdę przerąbana praca. Ciągle w tych kombinezonach, maskach, nawet wysikać się nie można. Tragedia…

– Trochę z deszczu pod rynnę. – Luta się roześmiała, ale szybko umilkła. – Poczekaj, jak ruszą rozbiórki, zwłaszcza po czarteku, albo co gorsza w ruch pójdzie pyrogel. To cholerstwo jest dopiero szkodliwe, podobno silnie rakotwórcze. Bez maski i szczelnego kombinezonu ani rusz.

– Słyszałem. Ale przynajmniej ludzie nie będą cię wyzywać od morderców i bandytów. A to już coś.

Godzinę przed końcem Luta pożegnała się z Mariuszem, wcześniej dając mu kilka wskazówek odnośnie do pracy na platformie, po czym poszła do szatni, aby się przebrać i spakować sprzęt. W środku czekało już kilkunastu kumpli z rotacji, którzy od dłuższego czasu odliczali minuty, aż odbiją kartę i opuszczą teren stoczni. Nie miała oporów, żeby się przy nich przebierać – zresztą oni przez lata zdążyli się już do tego przyzwyczaić – więc po przybiciu kilku piątek zrzuciła pas z narzędziami, kask oraz drelich, pod którym w lecie nosiła jedynie obcisłe szorty i sportowy stanik niemal do zera spłaszczający jej i tak mało wydatny biust. Do tej pory tylko jedna część ciała Luty sprawiała, że kolegom, nawet tym najbardziej otrzaskanym z jej obecnością, trudno było czasem odwrócić wzrok. Jej wyrobione przez lata ciężkich treningów pośladki były duże i jędrne, a talia z płaskim brzuchem i lekko zarysowanym sześciopakiem odcinała się od szerokich bioder, jakby ktoś wyrzeźbił jej sylwetkę z marmuru. Również długie i umięśnione nogi budziły respekt, zwłaszcza że niejeden ze współtowarzyszy przekonał się o ich sile na macie, na której od czasu do czasu spotykali się po pracy entuzjaści sztuk walki, a ona – od ponad dwudziestu lat regularnie trenująca i odnosząca sukcesy w kick­boxingu, judo i brazylijskim jiu­jitsu – większości z nich w ciągu pierwszych sekund udowadniała, że jej reputacja nie wzięła się z niczego. Tylko jeden jedyny raz przytrafiła jej się przykra sytuacja w szatni. To było cztery dni po jej przyjeździe do Norwegii. Niejaki Bartosz, ksywa Wuju, nasterydowany kurdupel o nalanej, wyjątkowo nieprzyjemnej twarzy, chcąc zaimponować kolegom, klepnął Lutę w tyłek. Ale nie zdążył nawet zacisnąć dłoni na pośladku, gdy w jego nadgarstku i łokciu coś chrupnęło, a on sam, jęcząc z bólu, wylądował w parterze z twarzą dociśniętą do podłogi.

– Warto było? – zapytała, gdy go dosiadła i zacisnęła kolana na jego żebrach.

– Puszczaj, bo mi rękę złamiesz, głupia cipo – odwarknął, czując na sobie spojrzenia zszokowanych kumpli.

– Następnym razem… – Luta się nachyliła i resztę zdania wyszeptała mu do ucha.

Wuju tylko jęknął i pokiwał głową. Wtedy z niego zeszła, a w szatni rozległy się głosy podziwu dla jej umiejętności i szyderstwa z Wuja, który zdruzgotany zaistniałą sytuacją dwa dni później wyjechał i na kolejną rotację już nie wrócił.

Od tej pory zyskała szacunek kolegów, a Wuju nie zagrzał już miejsca na żadnym norweskim projekcie, bo wiadomości o jego kompromitacji wyprzedzały go, zanim zadokował na innej stoczni, rafinerii czy platformie wiertniczej. Ostatecznie ponoć zdecydował się podjąć pracę na projektach w Holandii, a przynajmniej takie krążyły plotki.

– A ty, Luta, masz jakieś plany na wakacje? – zapytał Tomek Czachowicz, zwany Czachą, wielki jak tur facet z Gdańska. Jak wielu tutaj miał ciekawą historię, swoje w pierdlu odsiedział, ale choć momentami wkurzały ją jego sterydowe odpały, tolerowała go, bo był inteligentny, a czasem nawet całkiem sympatyczny.

– Zabieram dzieciaki nad morze – odparła, zamykając szafkę na klucz.

– Gdzie konkretnie, jeśli można spytać?

– Sianożęty.

– Znam. Ale to przecież wiocha. Co ty tam będziesz robić?

– Jadę z dziećmi – podkreśliła Luta. Większość swojego życia spędziła w towarzystwie facetów i nauczyła się z nimi rozmawiać, nie używając zbyt wielu słów. Tak naprawdę w ogóle nie była zbyt rozmowna i zamiast bić pianę, wolała działać. Za to chyba ją szanowali, bo nigdy się nie tłumaczyła, nie doszukiwała się we wszystkim drugiego dna i nie dzieliła włosa na czworo. Trochę jak przeciętny samiec. Krótko, jasno i na temat. A gdy nie było innego wyjścia, tak jak samiec po prostu waliła w pysk.

– Baw się dobrze, Luta – rzucił za nią Czacha, gdy z torbą na ramieniu opuszczała szatnię. Kilku kompanów mu zawtórowało.

– Wy też, ogry – odparła, posyłając im zalotnego buziaka. Za plecami usłyszała przekomarzanki kolegów kłócących się o to, kto był jego adresatem. Przyzwyczaiła się i nawet to lubiła, czasem rzucała im kawałek mięsa, aby się trochę ponakręcali i nie zapominali, że mimo wszystko jest kobietą.

Gdy wyszła na zewnątrz, odgarnęła włosy i zrobiła z dłoni daszek nad oczami. Obudowana olbrzymim rusztowaniem majestatyczna platforma wiertnicza stała w doku, rzucając cień na budynki gospodarcze. Luta odetchnęła głębiej, wpatrując się w posrebrzoną promieniami słońca taflę fiordu. Chwilę później odbiła kartę i pewnym krokiem ruszyła w kierunku baraków pracowniczych. Marzyła już tylko o tym, aby zjeść kolację, wziąć kąpiel i położyć się spać. Rano miała wsiąść na pokład samolotu i polecieć do domu, a potem czekał ją tydzień wakacji z Frankiem i Werką. Pomyślała, że bardzo się za nimi stęskniła.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Prawo matki. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Luta Karabina. Prawo matki
Przemysław Piotrowski14
Okładka książki - Luta Karabina. Prawo matki

Pierwsza część nowego cyklu Przemysława Piotrowskiego, autora bestsellerowych kryminałów z komisarzem Igorem Brudnym! Luta Karabina, kiedyś jedna z najlepszych...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Obca kobieta
Katarzyna Kielecka
Obca kobieta
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Rok szarańczy
Terry Hayes
Rok szarańczy
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
A kiedy nadejdzie dzień
Ewelina Maria Mantycka
A kiedy nadejdzie dzień
Pokaż wszystkie recenzje