Poetycka i poruszająca opowieść o zbrodni – podszyta rozpaczą i nieszczęściem i pozbawiona złudzeń co do świata. Eva – młoda ciężarna kobieta, żona Adama, znanego neurochirurga, członka zamożnego lekarskiego klanu należącego do elity miasteczka, zostaje zamordowana. Zbrodnia ta miała miejsce w 1954 roku w Bay Village w Ohio, a jej okoliczności do dziś pozostają niewyjaśnione.
O towarzyszącym jej procesie Ernest Hemingway napisał: „To najciekawsza z ludzkich historii. To jest prawdziwe. Ten proces zawiera wszystko, czego domaga się społeczeństwo”. Pojawia się więc niejako rekonstrukcja zbrodni, opowiadana z perspektywy czasu, w której pobrzmiewają pytania o zło, dobro, naturę człowieka. Budząca szereg kontrowersji, ciągnąca się przez ponad sześćdziesiąt lat sprawa pogrążyła całą okolicę w mroku, kładąc się cieniem na losach każdego, kto miał styczność z ofiarą.
Do lektury powieści Jej jest ta czerwień Izabeli Kawczyńskiej zaprasza Wydawnictwo Lira. Tymczasem już teraz zachęcamy do sięgnięcia po premierowy fragment książki:
Krótki sen o tym, że każdy jest osobnym morzem
W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym, choć był to rok boeinga, gullwinga, pierwszego szczepienia przeciw polio i zniesienia segregacji rasowej w szkołach, życie nie zmierzało we właściwą stronę. Dobry Boże, ani trochę. Prawda, że Coco Chanel znów królowała w modzie, podbijając serca Amerykanek, Marilyn Monroe powtórnie wyszła za mąż, a na atolu Bikini zdetonowano wodorową bombę, ale mieszkańców Bay Village wszystkie te sprawy obchodziły albo niewiele, albo wcale.
To senne amerykańskie miasteczko — które z perspektywy położonego nieopodal Cleveland wydawało się co najwyżej przedmieściem — tego dnia jak zawsze zajmowało się swoimi sprawami. A był to dzień procesji. Z okazji święta ku czci Najświętszego Sakramentu rozdzwoniły się dzwony na kościelnej wieży. Olbrzymie serca odlane z brązu poruszały się miarowo tam i z powrotem, pozwalając, by dzwony wyśpiewywały dźwięczną melodię przez dobre trzy kwadranse, jakby chciały zbudzić umarłych ułożonych jedni przy drugich na cmentarzu tuż obok, gdzie umorusani chłopcy, tyleż niesforni, co niegrzeczni, patykami rozkopywali ziemię pomiędzy grobami, wygrzebując z niej co jakiś czas kawałki szkła i ptasie szkielety: małe, gładkie skarby. To była sprawka półdzikich kotów — te biedne martwe ptaki.
Być może cała ta opowieść nie powinna zaczynać się od ptasich truchełek i dziecięcej zabawy, ale prawda jest taka: tamtego lata wszyscy czuli się senni od upału, puści i w pewnym sensie martwi.
Ci z mieszkańców, którzy pamiętają jeszcze tamte czasy — a jest ich mniej niż niewielu — skłonni są wierzyć, że to właśnie wtedy Bóg na zawsze odwrócił oczy od Bay Village.
— To była kara boska, tamto morderstwo w pięćdziesiątym czwartym — powiadają. I że stał za nim chyba sam diabeł.
Mowa o strasznej zbrodni, która wstrząsnęła całym miasteczkiem, każdym budynkiem i każdym sercem z osobna, raz na zawsze zmieniając tutejszy pejzaż w coś w rodzaju grobowca albo wraku uwięzionego na dnie oceanu. Mimo wielu podejrzanych — dobry Boże, aż nazbyt wielu! — mimo świadków, śledztwa, ba, nawet procesu, do dziś nie znaleziono sprawcy. Nic nie zostało wyjaśnione. Tamto krwawe lato rzuciło długi cień; mieszkańcy Bay Village nadal żyją w jego chłodzie. Tylko człowiek — głupi człowiek — mógł po tym wszystkim wierzyć jeszcze w ludzką dobroć, a to dlatego, że w gruncie rzeczy wszyscy zdolni jesteśmy do największych podłości. O tak, bez wątpienia!
Tamtej niedzieli nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii. I późny był czerwiec, i piękny. Chłopcy, uzbrojeni w patyki, biegali pomiędzy grobami porośniętymi szmaragdową, podobną do pleśni trawą, gotowi wydrzeć ziemi jej skarby, nieopodal lśnił w promieniach słońca staw położony pośrodku miasteczka, jakiś ptak przeleciał z cichym szelestem, a na drugim planie niebo. I jeszcze wieża kościoła — zbudowano ją z czerwonej cegły, która przypominała mięso albo porfir — a na niej dzwony. Te kołysały się jak szalone, w przód i w tył, w przód i w tył, nic sobie nie robiąc z całej reszty świata, podczas gdy przez Bay Village przetaczała się procesja.
„Jak burza albo wielobarwny huragan” — pomyślała ubrana w czerwoną sukienkę dziewczyna siedząca na ławce nieopodal cmentarza. Od dłuższego czasu z pełną śmiałości ciekawością, jaką na ogół widuje się tylko u dzieci, mimowolnie otwierając przy tym usta, przyglądała się ludziom, którzy czcili Ciało Chrystusa i Jego Krew. A usta miała piękne.
Marsz Corpus Christi rozpoczął się punktualnie o drugiej trzydzieści. Ach, co to było za święto! Tamtego roku uroczystościom po raz pierwszy w historii — i po raz ostatni, jak miało się potem okazać — przewodził sam biskup Cleveland, Hoban. Jakby tego było mało, miasteczko zaszczycił obecnością wizytujący diecezję arcydostojny arcybiskup, niejaki Carboni. To właśnie z jego powodu w okolicy zaroiło się od przyjezdnych, bo na co dzień Bay Village, choć położone malowniczo nad brzegiem jeziora Erie, jednego z pięciu Wielkich Jezior, było tak ciche i spokojne, że zdawało się wymarłe — sam diabeł by tu nie zajrzał. Stateczni mężczyźni — głowy rodzin, typowi przedstawiciele klasy średniej — opuszczali je każdego ranka, udając się do Cleveland do pracy; dopiero późnym wieczorem powracali do żon pozostawionych w przytulnych domach jak w wygodnych klatkach, do swoich przykładnych, nudnych rodzin, do tego kawałeczka raju.
Tymczasem tamtej niedzieli już od godziny pierwszej na przykościelnym placu gromadziły się tłumy i kiedy procesja wreszcie ruszyła, było tak, jakby ktoś spuścił z uwięzi piekło — miało się wrażenie, że całe miasteczko zatrzęsło się w posadach. Najpierw ulicami przefrunęły dziewczynki, prawdziwe trzpiotki, w białych sukienkach z bufiastymi rękawami i z kwietnymi wiankami na głowach. Całe z zachwytu, całe z niewinności. I były te trzpiotki jak biała powódź. Prowadziły je zakonnice podobne do szarych, smutnych ptaków. Najświętszy Sakrament umieszczono wewnątrz złoconej monstrancji. Znaczy Ciało Chrystusa. Znaczy płatek śniegu.
„Dajesz nam Krew i Ciało, o Panie” — niosło się nad stawem. Sam diabeł nie urządziłby tego lepiej. Carboni, Hoban, dalej księża — ci ostatni dziewczynie siedzącej na ławce wydali się w tamtej chwili nie wiedzieć czemu tuzinem małych, czarnych węży. Gdzieś wyczytała, że czerń ich szat jest symbolem negacji ciała, a przez to samego życia, a to budziło w jej sercu niepokój.
Trzpiotki niosły wiklinowe koszyczki, z których raz po raz rzucały na ziemię różane płatki, i dziewczyna pomyślała, jak zdumiewająco podobne są do siebie główki kwiatów i główki dzieci. Ach, gdyby tak mógł zerwać się wiatr, porwać te płatki i te dziewczynki, i ponieść daleko, gdzieś poza horyzont, toby dopiero było coś! Ale nic z tego. Powietrze było nieruchome, dziewczynki w bieli biegły przed siebie, a płatki posłuszne prawu grawitacji spadały tylko po to, by w mig zadeptał je rozmodlony tłum złożony z wiernych, którzy w to późnoczerwcowe popołudnie gotowi byli bez końca maszerować, coś tam śpiewając i kogoś tam wielbiąc. Nad całym tym obrazkiem huśtały się dzwony, dzwoniąc i dzwoniąc, jakby już nigdy nie miały przestać. „Co za marnotrawstwo” — pomyślała dziewczyna. Żal jej było tych biednych kwiatów, z których z samego rana obrywano zachłannie płatek po płatku, okradając różane krzewy z ich delikatnego, porcelanowego piękna. Zdaniem dziewczyny przypominało to skubanie piór z martwego kurczęcia.
W tym upiornym skwarze upiornego lata ludziom idącym w procesji zdawało się, że lada chwila zstąpi do nich nie kto inny, ale sam Bóg. Albo że zemdleją. Słowem, że wydarzy się cud, prawdziwy cud. Ale nie było cudu, nawet wiatru, jak już wspomniano, nie było, a szkoda, bo mógłby ponieść hen te płatki, mógłby rozhuśtać kolorowe chorągiewki, za których sprawą ulice miasteczka już kilka dni wcześniej zamieniły się w wielobarwną ni to rzekę, ni wstęgę. Dziewczyna w czerwonej sukience nie miała pojęcia, kto rozwiesił te chorągiewki na cieniutkich linach rozciągniętych w poprzek uliczek, pomiędzy dachami. Patrzyła na dziewczynki w bieli — najodważniejsze spośród nich, zmęczone marszem i słońcem, wykorzystując nieuwagę zakonnic, właśnie rozpierzchły się po głównym placu — i bezwiednymi ruchami smukłych, bladych palców strzepywała niewidzialne pyłki z rozkloszowanego dołu sukienki przypominającej kształtem tulipana. Usta dziewczyny były równie wąskie, co gorące. I ciało miała gorące, wezbrane w tym upiornym skwarze upiornego lata. Mają rację ci, którzy twierdzą, że jeśli ma się takie ciało, dusza właściwie do niczego nie jest już potrzebna.
Książkę Jej jest ta czerwień kupić można w popularnych księgarniach: