Jak być rodzicem i przeżyć? „Tato, no weź. Kupa i inne radości tacierzyństwa" Kamila Balei

Data: 2022-07-06 09:11:06 | Ten artykuł przeczytasz w 18 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Rodzice wszystkich krajów świata – trzymajcie się!

– Bycie ojcem przypomina przejażdżkę rollercoasterem. Z tą różnicą, że kiedy wagonik osiąga najwyższy punkt i za sekundę wszyscy zaczną krzyczeć: ,,Ja nie chcę, ja nie chcę", zdajesz sobie sprawę, że masz zepsute pasy. Pod twoimi butami siedzi mały krokodyl, a ty przypominasz sobie, że zostawiłeś czajnik na gazie – pisze Kamil Baleja.

Czego lepiej nie mówić ciężarnej kobiecie swojego życia? Jak uczestniczyć w zajęciach w szkole rodzenia i przeżyć? I czy w ogóle w naturze występują normalni rodzice?

Obrazek w treści Jak być rodzicem i przeżyć? „Tato, no weź. Kupa i inne radości tacierzyństwa" Kamila Balei [jpg]

Kamil Baleja, popularny dziennikarz radiowy z właściwym sobie biglem i lekkością opisuje blaski i cienie ojcostwa, i wszystkie absurdalne sytuacje, jakie czekają faceta, gdy staje się TATĄ. Czytając tę pełną zwariowanych scenek opowieść, nieraz popłaczecie się ze śmiechu. A może nawet wzruszycie. W końcu Tato, no weź to samo życie! Do lektury zaprasza Wydawnictwo Agora. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Tato, no weź. Kupa i inne radości tacierzyństwa:

NA DOBRY POCZĄTEK – BOOM, BOOM

– Tatoooooooo, kupaaaaaaaa!

No nie, akurat w takim momencie?! Kiedy zaczyna się moja nowa, parentingowa książka? (Zna się te obce słowa, nie?). Co sobie ludzie pomyślą? Że to jakiś pamiętnik z oddziału gastroenterologicznego. A gdzie uniesienia? Te wszystkie „ochy”, „achy” i motyle w brzuchu? Macie rację motyle w brzuchu w tym kontekście nie najlepiej pasują…

– Tatooo, ja naprawdę muszę!

Tak, wiem, zaraz wrócimy do kupy w przestworzach, ale chciałbym jeszcze przez chwilę pocelebrować początek tej książki.

Zamierzałem być jak Remigiusz Mróz, który najdłużej myśli nad pierwszym zdaniem nowej powieści. Choć w przypadku jego pisania nie istnieje takie słowo jak „długo”. Początek ma być jak charakterystyczne syknięcie, kiedy po całym dniu biegania z kosiarką otwierasz ulubiony napój. A ja mam zafundować moim czytelnikom zwyczajną, staropolską kupę? Niestety – muszę was zmartwić, ale jeśli miałbym wybrać jedno wyrażenie, coś, co jest trytytką bycia ojcem, będzie to właśnie słowo na „k”. Chociaż, gdy teraz o tym myślę, to tych słów na „k”, które nagle pojawiają się w twoim egzaltowanym języku, kiedy zostajesz ojcem, jest dużo więcej. Na pewno jeszcze o tym wspomnę.

Wróćmy tymczasem do dawno niesłyszanego zdania: „Tatooooooooo, kupaaaaaaaa!”. Śmiało mogę stwierdzić, że ludzkość nie wymyśliła jeszcze takiego miejsca, w którym by ono nie zabrzmiało. Czasami wydaje mi się, że nasze małe gałgany mają zamontowany gdzieś tam w środku jakiś czujnik, który aktywuje się w najgorszym momencie. Na przykład w sklepie, gdy stoisz przy kasie, a wyglądem przypominasz Sylvestra Stallone’a po ostatniej części Rambo. Opierasz się o przeładowany koszyk, w którym znajdują się trofea z twojego polowania na promocje, gdy nagle coś małego ciągnie cię za nogawkę i wypowiada te słowa! W pierwszej chwili chcesz powiedzieć:

– Weźcie ode mnie tego małego potwora!

Po chwili pytasz:

– Dziecko, gdzie są twoi rodzice? Zgubili cię? Zaraz ten sympatyczny, pulchniutki pan z ochrony powie przez głośniki, że tu jesteś. Spokojnie, nie stresuj się!

Dziecko robi na to minę przypominającą ten wyraz twarzy, kiedy dowiedziało się, że mleko nie jest z Biedronki, tylko od krowy.

– Tatuś, ale przecieć tio ty! – odpowiada, sprowadzając cię na ziemię.

No nic, tym razem znowu się nie udało, może za kilka lat nabierze się na ten numer.

Patrzysz na berbecia i po jego minie wiesz, że żarty się skończyły, a desant zbliża się wielkimi krokami. Odstawiasz więc koszyk i ruszasz na poszukiwanie miejsca do bezpiecznego zrzutu. Kiedy już docierasz do toalety, twoje dziecko jakby nigdy nic zamienia się w małego Jerzego z Cambridge i z brytyjską nonszalancją w głosie oznajmia, że nie ma tu ukochanego słonika Pimpusia i że ono nie zrobi, bo nie będzie muzyki w nagrodę! Tak, współczesne nocniki grają jakąś idiotyczną melodyjkę za każdym razem, kiedy zostają wypełnione. Słonik Pimpuś wyśpiewywał fragment piosenki grupy Vengaboys: „Boom, boom, boom I want you in my room”. Ten cepowaty wers, „boom, boom, boom – chcę cię w moim pokoju”, ktoś umieścił w nocniku. Zapewne był to ktoś z galaretą zamiast mózgu! Wyobraźcie sobie, jak to brzmiało w zwolnionym tempie, kiedy akurat wyładowywała się bateria: „Booooooom, boooooooo, boo I waaaaaant yoooooouuuuuuu innnnn myyyyy roooom”. Do teraz mam drgawki na samo wspomnienie.

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do sklepu. Kiedy mój Mały Książę zasiadł na tronie i oznajmił, że bez słonika Pimpusia to on nie zrobi, tatuś wpadł na jakże genialny pomysł i powiedział:

– Nie przejmuj się, tatuś ci zaśpiewa tak jak słonik Pimpuś! – „Boże, spraw, żeby w tej toalecie nie było innych ludzi!”, dodałem w myślach.

– Tatuśśś, zjobi bjum, bjum? – Upewnił się mały potomek królewskiego rodu.

– Tak, będzie boom, boom! Niczym się nie przejmuj, przechodzimy do ataku. Jak ze słonikiem: cel, pal, ognia!

– zagrzewałem do walki tak samo nieudolnie jak Paulo Sousa.

PLUM…

Jak się możecie domyślić, po tym dźwięku, zgodnie z umową, tatuś musiał zamienić się w słonika Pimpusia, wyśpiewując w publicznej toalecie jednej z największych galerii handlowych w tym kraju: „Boom, boom, boom…”. Oczywiście, jakby tego było mało, Księciunio był wielce nieukontentowany i błyskawicznie, jak przystało na małego terrorystę, zaordynował:

– Jeście, jeście, jeście raz! – Na co tatuś, kolejny raz błagając w myślach, by w tej toalecie nie było nikogo postronnego, oddał się popisom wokalnym.

Kiedy nasza misja dobiegła końca i otworzyliśmy drzwi, oczywiście zobaczyłem stojącego przy umywalce młodego mężczyznę. Stan jego owłosienia, wyraźny brak zakoli, niepodkrążone oczy i czysta koszula bez resztek dziecięcych papek zdradzały, że jest jeszcze w tym wieku, iż na samą myśl o dzieciach pojawiają się na jego czole zimne krople potu. Ten wypacykowany goguś spojrzał na mnie i rzucił z pogardą:

– Staryyyy, ja wszystko rozumiem. Naprawdę wszystko rozumiem, ale żeby chodzić pijanym z dzieckiem o tej porze, to już grube przegięcie!

Nawet nie zdążyłem mu odpowiedzieć, bo w tej samej sekundzie, kiedy wystawił mi laurkę, wyszedł z łazienki, miarowo wystukując rytm obcasami modnych butów.

Jeśli wydaje się wam, że to najbardziej ekstremalny przykład tego, jak Pan Krecik potrafi nagle o sobie przypomnieć, to zapnijcie pasy, bowiem za chwilę będziemy zaczynać procedurę lądowania. Mniej więcej po takim właśnie komunikacie zaczęła się moja misja specjalna (tym razem z córką). Stewardessa w idealnie wyprasowanym kostiumie kolejny raz sprawdzała, czy wszyscy pasażerowie mają zapięte pasy. Niczym wredna pani od matematyki karcącym wzrokiem spoglądała na tych, którzy zignorowali kolejny komunikat, brzmiący zawsze mniej więcej tak:

– Pszzzzz, pszzzzz, panie i panowie (niezrozumiałe), pszzzz, pszzzz, będziemy (niezrozumiałe), dlatego uprasza się, pszzzz, pszzzz, o (niezrozumiałe – ale chyba było coś o asach albo lasach), dziękuję, psszzz, pszzzz. – Sposób lotniczej komunikacji chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.

Kiedy więc wybrzmiały już te wszystkie szumy i trzaski, Mała Gałganica spojrzała na mnie wymownie i nie bawiąc się w dyplomację, wypowiedziała słynne zaklęcie:

– Tatooooo, kupaaaaaa!

Popatrzyłem na nią z przerażeniem. Jak to? Teraz? W takiej chwili? Przecież właśnie zaczęliśmy zniżanie, przecież pan pilot wcisnął ten guzik od kół, przecież za chwilę zaczną się turbulencje! „Nie trać zimnej krwi”, pomyślałem.

– Może brzuszek poczeka, może Pan Krecik jeszcze nie będzie wychodził na spacer? – wzniosłem się na wyżyny wysublimowania i delikatności i próbowałem negocjować szeptem.

– Kupa, kupa, kupa! – Mała nie brała jeńców, nie chadzała opłotkami, kiedy wróg stał u bram.

Mówiła na tyle głośno, że połowa pasażerów zaczęła się interesować naszą perystaltyką. Odniosłem wrażenie, że jesteśmy gdzieś na pokładzie żaglowca, a kilku spoconych i zarośniętych marynarzy zaczyna sobie przekazywać najnowszą wieść od kapitana:

– Kupa! Kupa na pokładzie! – rzucił pierwszy.

– Kupa, kupa się zbliża! – powtórzył drugi.

– Kupa, nadciąga kupa – krzyknął z oddali trzeci.

„Ludzie, zajmijcie się swoimi przekąskami, poczytajcie instrukcję bezpieczeństwa, spróbujcie pobawić się tymi niedziałającymi pokrętłami od wylotu powietrza, zróbcie cokolwiek, ale dajcie nam w spokoju załatwić to, co mamy załatwić!”, prosiłem w myślach.

Postanowiłem działać. Odpiąłem pasy (swoje i Małej Gałganicy), wziąłem ją na ręce i ruszy…

– Proszę pana, proszę natychmiast zająć miejsce! – Wilk w eleganckiej garsonce, oficjalnie zwany stewardessą, przystąpił do ataku.

– Proszę pani, rozumiem, ale musimy… – Próbowałem mówić szeptem.

– Natychmiast proszę wrócić na miejsce i zapiąć pasy!

– Miałem wrażenie, że za chwilę na mojej szczęce wyląduje elegancki but i zostawi mi na twarzy odcisk markowej podeszwy.

– Wiem, jasne, tylko my musimy… – W dalszym ciągu nie pozbywałem się konspiracyjnego tonu.

– Czy pan mnie rozumie?! Proszę w tej chwili wrócić…

– Kupa, kupa, kupa! Tatuś, idzie kupa!

Moja kochana Mała Gałganica! Czyż to nie jest prawdziwy geniusz? W takiej chwili, kiedy sytuacja stawała się podbramkowa, ona, niczym rasowa babcia, zakończyła negocjacje nałożeniem kolejnej porcji pierogów!

To wyznanie zmieniło obrót spraw. Stewardessa już nie chciała mnie obezwładniać, tylko ręką wskazała najbliższą toaletę, kiwnęła głową i zacisnęła za nas kciuki! W samolocie zapanowała absolutna cisza, przerywana raz na jakiś czas szeptanymi komentarzami:

– Matko, i co oni teraz zrobią?

– Ale tak w trakcie lądowania?

– Tak w ogóle można? To nie wyleci na pas?

Starałem się ignorować te komentarze, bo miałem prozaiczny cel – zdążyć! Kiedy dobiegłem do pudełka zwanego toaletą, spróbowałem wejść tam razem z Małą Gałganicą. Nie od dziś wiadomo, że toalety w samolotach projektuje się z myślą o krasnoludkach albo co najwyżej o niezbyt wyrośniętych Pigmejach. Dwie osoby w takim pudełku wyglądają, jakby chciały uskutecznić dziwaczną pozycję jogi. Coś à la pies z podkurczonym tyłkiem albo czapla robiąca szpagat. Kiedy więc nogą próbowałem dokręcić żarówkę, a ręka trzymała odpadającą śrubkę od zawiasów pomieszczania technicznego, Mała Gałganica usiadła na tronie i zaczęła niezobowiązującą pogawędkę:

– Tatuś, a prawo lubi lewo?

– Yyyyy? – Pokażcie rodzica, który w takiej chwili potrafi odpowiedzieć ze spokojem i elokwencją.

– Bo idziemy w prawo albo w lewo. To chyba się nie lubią?

Szanuję w niej tę konsekwencję. Stoję w jakimś dziwacznym rozkroku, właściwie dotykając nosem ściany, całym samolotem trzęsie, pasażerowie zaczynają robić zdjęcia przez okna, pojawiają się pierwsze zabudowania, a ta, jakby nigdy nic, zaczyna akademicką dyskusję!

– A kupa? Co z nią? Zrobiłaś? – Błyskawiczna zmiana tematu.

Mała Gałganica spojrzała na mnie ze zdziwieniem, po czym ze spokojem oznajmiła:

– A nie! Tatuś, już mi się nie chce.

Tak właśnie wygląda rodzicielstwo. Przypomina przejażdżkę rollercoasterem. Z tą różnicą, że kiedy wagonik osiąga najwyższy punkt i za sekundę wszyscy zaczną krzyczeć: „Ja nie chcę, ja nie chcę”, zdajesz sobie sprawę, że masz zepsute pasy. Pod twoimi butami siedzi mały krokodyl, a ty przypominasz sobie, że zostawiłeś czajnik na gazie. Bycie ojcem to najbardziej ekstremalna i niekończąca się przygoda mojego życia. W tej książce znajdziesz mnóstwo dowodów na to, że każdy rodzic posiada zespół cech czyniących go totalnym świrem. Jednak jako ojciec Małej Gałganicy i Księciunia muszę was zapewnić, że na tym świecie nie ma nic piękniejszego od tego totalnego ześwirowania!

ROZDZIAŁ 1. ŚWIECA

Bąbelek. Taki mały, pyzaty, z rumianymi policzkami. Ten cudnie gugający, próbujący swoimi mikrorączkami złapać nos rodzica. Ta mała istota, wpatrująca się ufnie w twarz mamy, która jest dla niej połową świata. Drugą połowę oczywiście stanowi jedzenie. Nie przestaje mnie zadziwiać, gdzie te maluchy mieszczą hektolitry mleka. Przecież to jest fizycznie niemożliwe. To tak, jakbyś wypił cysternę, wydał z siebie jakiś niezrozumiały odgłos, uciął sobie krótką drzemkę, a później z płaczem domagał się kolejnej cysterny! W każdym razie ten mały, słodki berbeć, tak cudnie się śliniący, zostawiający na każdym twoim ubraniu ślady swojej obecności, jest w życiu wielu par wyjątkowo wyczekiwanym gościem. I niestety nie takim, który wpada znienacka ze swojską kiełbasą i z bimbrem za pazuchą. Dla wielu par jego pojawienie się w domu przypomina próbę umówienia się na audiencję u samego papieża. Trzeba jednak przyznać, że samo podjęcie decyzji o potomstwie 

przyprawia o nagły wyrzut hormonów, a słowa „Chcę mieć z tobą dziecko” działają jak najlepszy afrodyzjak.

Zanim ziarenko padnie na podatny grunt, często mija naprawdę dużo czasu. Na początku jest cudnie. Patrzycie sobie głęboko w oczy, trzymacie się za ręce, by po chwili zrywać z siebie ubrania i zamieniać się w Anastazję i Greya1 . Za każdym razem wydaje wam się, że to już, że tym razem twoje chłopaki włączyły turbo i dotrą do celu, zdobywając maksymalną liczbę punktów za styl. Po mniej więcej trzech miesiącach od pierwszego lotu w kosmos macie ciut mniej werwy, ale nadal nie odpuszczacie, dążąc do upragnionego celu. W tym momencie w waszej głowie może się pojawić ta myśl: „A co, jeśli nie będziemy mogli mieć dzieci? ”. Jeśli dacie tej małpie banana – już po was! Chwilę później romantyczny wieczór zamienia się w noc z tabletem, a Grey przeistacza w doktora Google’a. Po wielu godzinach, kiedy zaczynacie wyglądać jak zombie i chcecie zjeść (dosłownie) swoją partnerkę, natrafiacie na idiotyczne forum, na którym ktoś napisał: „Hejka, dziewczyny, napiszcie, co wam pomogło zajść w ciążę, bo my ze starym pykamy się od jakiegoś czasu i dupa”.

Nie wiedzieć czemu, po takim początku dyskusja bynajmniej nie zostaje zakończona, a samo pytanie nie jest wyplenione z sieci. Wręcz przeciwnie. Po tym przebłysku intelektu pojawiają się kolejne kwiatki: „Cześć, kochana, 

u nas pomogła jemioła. Piłam roztwór z jemioły, ohyda! Ale jakoś się udało”, „Skarbeńku, najlepiej to wołaj starego za każdym razem, gdy ci się chce, wtedy jego kijanki będą miały lepszą trasę” albo moje ulubione: „Świeca, rób świecę po wszystkim – u nas pomogło”. Tak, jakaś Grażynka radziła Dżesice robić świecę „po wszystkim”. Wyobrażacie sobie, jak to musiało wyglądać? Po głośnych „achach” i „ochach” pada komunikat z ust Dżesiki:

– Dobra, Misio, a teraz robimy świecę!

– Kochanie, ale jak… może lepiej zajaramy, w sensie odpalimy fajura zapalniczką? – Misio próbuje się popisać słowną szermierką!

– Ty debilu! Nie denerwuj mnie, tylko mi pomóż, ostatni raz robiłam coś takiego w szkole! Grażyna pisała, że jej pomogło. No już, pomóż mi podnieść nogi.

W tej sekundzie zaczyna się pełna sapania próba zrobienia świecy. Kiedy jedna noga pewnie opiera się o ścianę, druga niechcący zahacza o nos Misia, przez co ten pada na łóżko jak rażony prądem.

– Jezuuuu, Miśśśśś! Zabiłam go! No zabiłam. Powiedz, że żyjesz, proszę! – mówiąc te słowa, Dżesika wygląda jak pijany krab, który nieudolnie próbuje zrobić szpagat. – No proszę cię, Miśśś, powiedz, że żyjesz!

Chwilę później Miś, który połową ciała leży na łóżku, a drugą ma wciśniętą między szafkę nocką a starą walizkę, wydaje z siebie dźwięk potwierdzający, że wszystko z nim w jak najlepszym porządku:

– Kufaaaaa, Niunia, aleś mi przyfasoliła. Fuck! Normalnie ujrzałem poprzednie wcielenie!

Dżesika, wciąż w swojej rozczapierzonej pozie, nie tracąc rezonu, mówi:

– Miśśś, szybko, bo nam się okno zamknie za chwilę! Świeca, pomóż z tą drugą nogą, bo sama sobie nie poradzę!

– Jakie okno, przecież jest zima!?

– Oj, ty, Miśku, ty! Grażynka mi pisała, okno dla twoich żołnierzyków! No, do roboty, podnieś moją lewą nogę…

W naszym przypadku na szczęście obyło się bez świecy. Gdybym napisał inaczej, byłby to moment, w którym moja żona zaczęłaby wypełniać wniosek rozwodowy. Ale muszę przyznać, że pamiętam doskonale tę chwilę, kiedy w rozmowie z kolegą w jednym z krakowskich zadymionych lokali podrzuciłem mu tę metodę. Dobrze, że nosił okulary, bo jego oczy zatrzymałyby się dopiero na ścianie obok.

– Ale ma zrobić tę świecę od razu po? – dopytywał.

– Tak, stary, świeca jest najlepsza, mówię ci. Tylko na wszelki wypadek załóż wcześniej kask.

– Dlaczego?

Tego już nie powiedziałem, nie chciałem mu psuć zabawy. Niech sam odkryje ten dziewiczy ląd!

Kiedy jemioły, oleje z czarnuszki, świece, wino – dużo wina, bardzo dużo wina – nie działają, często pojawia się myśl, by pójść do specjalisty. W przypadku kobiet jest to jedna z wizyt, na których lekarz ginekolog, z którym zwykle są po imieniu i znają nawet historię życia jego kota, zleca kilka dodatkowych badań. Dla mężczyzn, przekroczenie progu gabinetu lekarskiego i spotkanie z lekarzem „od jaj” to często wyjątkowo nietuzinkowe doświadczenie.

Zwykle tuż po tym, jak partnerka zasugeruje takową wizytę, włącza się w nas, mężczyznach, jakaś niezrozumiała, pierwotna cecha. Nie wiedzieć czemu, zaczynamy się zachowywać, jakbyśmy pół godziny wcześniej zeszli z drzewa, a nasze włochate stopy pierwszy raz stanęły na ziemi. Chwilę później ten pierwotny typ mówi:

– Jak to mam iść do lekarza? Chyba nie sądzisz, że z moimi kijankami jest coś nie tak?! – I wymownie chwyta się za krocze, żeby być jak Michael Jackson w teledyskach!

– Nie, kochanie, twoje kijanki na pewno są jak rekiny. Niezłomne, zawsze gotowe, napakowane, wręcz czekają, by ruszyć w kierunku mojej komnaty. – Ileż to musi kosztować kobiety, by w takich chwilach nie parsknąć śmiechem. – Ale na wszelki wypadek pójdziesz do urologa...

– Do tego lekarza „od jaj”? – dopytuje małpolud.

– Tak, właśnie do tego, żebyśmy mieli pewność, że wszystko jest w porządku.

Ani się obejrzysz, a siedzisz w poczekalni przed gabinetem urologa. Próbujesz się skupić na linoleum, co chwila nerwowo spoglądając w telefon. Kiedy w pobliżu pojawiają się inne orangutany, zaczynacie sapać i stękać, zapewniając się wzajemnie, że ty to tylko na chwilę. Po receptę i jakieś tam witaminy. Wtedy nagle słyszysz swoje nazwisko. Wchodzisz na miękkich nogach. Rozglądasz się po gabinecie. Żadnych pejczy czy erotycznych zabawek – jest dobrze!

Po kurtuazyjnej wymianie uprzejmości pada zdanie, które jawiło ci się w najgorszych koszmarach:

– Dobrze, to za tydzień zrobimy badanie nasienia, a teraz zapraszam na kozetkę, kontrolnie zbadamy prostatkę!

– rzuca lekarz o wielkich dłoniach.

– Pro… prostatkę? Ale, ale… z moją wszystko w porządku. – Przełykasz nerwowo ślinę. – Może wystarczy jakieś skierowanie na badania krwi, po co zaraz prostatkę? – Kolejne przełknięcie. – Po co jej przeszkadzać? Przecież po to ktoś ją tak głęboko schował, żeby dać jej święty spokój.

Lekarz zaczyna się śmiać i zakłada rękawiczki. Ten charakterystyczny gumowy dźwięk uświadamia ci, że żarty się skończyły.

– Proszę się zrelaksować i…

– Oj – wydajesz z siebie tylko jeden dźwięk.

– Z prostatką wszystko w porządku, dam panu jeszcze skierowanie na USG.

W chwili, w której słyszysz te słowa, kolejny raz budzi się w tobie małpolud i mówi:

– Jasne, że w porządku! A co miało nie być w porządku?! Mam superprostatę, prostatkę!

Gdy opuszczasz gabinet, próbujesz iść dumny jak paw. Niestety po kilku krokach zdajesz sobie sprawę, że chyba niezbyt dobrze pozbyłeś się żelu po badaniu. I przy każdym kroku wydajesz z siebie TEN charakterystyczny dźwięk. Z pawia zamieniasz się w gazelę i robisz wszystko, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Tato, no weź. Publikację kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Tato, no weź. Kupa i inne radości z tacierzyństwa
Kamil Baleja0
Okładka książki - Tato, no weź. Kupa i inne radości z tacierzyństwa

Rodzice wszystkich krajów świata - trzymajcie się! Bycie ojcem przypomina przejażdżkę rollercoasterem. Z tą różnicą, że kiedy wagonik osiąga najwyższy...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Autor
Recenzje miesiąca
Z pamiętnika jeża Emeryka
Marta Wiktoria Trojanowska ;
Z pamiętnika jeża Emeryka
Obca kobieta
Katarzyna Kielecka
Obca kobieta
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Oczy Mony
Thomas Schlesser
Oczy Mony
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Rok szarańczy
Terry Hayes
Rok szarańczy
Pokaż wszystkie recenzje