Abigail ma za sobą trudne dzieciństwo. Tylko dzięki własnej determinacji płynnie przechodzi przez proces edukacji i dostaje się na upragnione studia kryminologiczne w Chicago. Kiedy wszystko zdaje się układać szczęśliwie a obrona pracy dyplomowej zbliża się wielkimi krokami, dziewczyna zostaje porwana. Jej życie zmienia się w koszmar.
Niespodziewanie na drodze Abigail, pojawia się zespół komandosów, którego kapitan traci dla niej głowę. Żeby ją chronić, razem ze swoją ekipą wplątuje się w intrygę grupy przestępczej o niekonwencjonalnych preferencjach seksualnych, działających pod przykrywką kultu religijnego.
Jak potoczą się losy nieznanej nikomu dziewczyny, której wszyscy pragną?
Do lektury powieści A. November Nieznana zaprasza Wydawnictwo Dlaczemu. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki:
1
Właściwie samo to, że się żyje, jest już czymś cudownym Danuta Szaflarska
ABIGAIL
Nie pamiętam, ile miałam lat, kiedy dowiedziałam się, że moi rodzice, Jack i Jill Sandersowie, to tak naprawdę nie moi rodzice, a moi bracia i siostry nie są moim rodzeństwem. Byłam małą dziewczynką i nie chodziłam jeszcze do przedszkola. Pamiętam jednak dzień, w którym brutalnie przedstawiono mi tę prawdę.
Na dworze padał ulewny deszcz, a ja siedziałam z policzkiem przystawionym do okna i paluszkiem śledziłam krople wody spływające po drugiej stronie szyby. Mieszkaliśmy w niedużym mieście Castle Rock w Kolorado.
Mieścina jakich wiele w USA. Zabiegani ludzie, dzieci szalejące w parkach, zakochane pary na ulicach, sklepy pełne młodych gospodyń i kawiarnie zapełnione młodzieżą. Monotonia i nuda. Ale lubiłam je, bo było mi bliskie. Wydawało mi się, że wszystkich znałam, a część mieszkańców znała mnie.
Do pewnego momentu.
Potem okazało się, że nic nie było takie, jak mi się wydawało, a ludzie tylko myśleli, że mnie znali. Mieszkaliśmy blisko centrum i szkoły, w małym domku z białym płotkiem, tyle że bez psa i kota. Znany opis? Oczywiście, dziewczyny marzą o takim domku i rodzinie. Ja też marzyłam.
Moi rodzice byli parą w średnim wieku. Jack – łysiejący pan z piwnym brzuchem, na którym wiecznie obcisła podkoszulka pokazywała swoje tłuste, śmierdzące plamy. Jill – sztuczna blondynka, z napompowanymi wargami i naciągniętymi policzkami, przesadnym makijażem, chuda i bezosobowa.
Ale byli i ich kochałam. Nie zorientowałam się, że oni nie kochali mnie. Myślałam, że tak powinno być. Kochające dzieci i zapracowani, zajęci swoimi sprawami rodzice.
Czy można powiedzieć, że wyświadczyli mi przysługę w tym dniu albo sama ją sobie wyświadczyłam? Teraz to nie ma znaczenia, jednak wtedy pierwszy raz runął mój świat.
Gdy siedziałam tak przyklejona do okna, zaczął boleć mnie brzuszek. Chciałam powiedzieć o tym mamusi i zeszłam na dół, do kuchni. Wtedy niechcący podsłuchałam rozmowę moich rodziców. Mamusia kategorycznym tonem, z palcem wciśniętym w tatusia pierś, oznajmiała, że więcej dzieci nie będą przyjmować, bo mają już za dużo bachorów pod dachem.
Było nas czworo – dwie dziewczynki i dwóch chłopców, w różnym wieku, ja byłam najmłodsza. Nie wiedziałam wtedy od razu, o co mamusi chodzi i o jakich dzieciach mówi.
Czy mamusia już nie chciała dzidziusia? Wydawało mi się, że jest dość miejsca w domu.
Niestety, nie dogadywałam się z moim rodzeństwem. Nie lubili mnie.
Dlaczego? Nie miałam pojęcia.
Moje rozważania przerwał głos tatusia. Zauważył mnie i kazał wrócić do pokoju. Mamusia jednak mnie zatrzymała, wykrzywiając swoje pulchne usta, wyrażające odrazę do mnie, i zaczęła nieznaną mi wcześniej tyradę.
Cóż, złapali mnie w końcu na podsłuchiwaniu. I tak bez owijania w bawełnę mamusia oznajmiła mi, że skoro jestem na tyle duża, żeby bezwstydnie słuchać, o czym rozmawiają dorośli, to również mogę się już dowiedzieć, kim jestem i jakie mam perspektywy na przyszłość.
Dowiedziałam się więc, że jestem nikim i nie mam żadnych perspektyw, ponieważ jestem podrzutkiem bez nazwiska i rodziny, a oni, „rodzice zastępczy”, ze swej wspaniałomyślności przyjęli mnie pod swój dach i zostanę pod nim aż do osiemnastego roku życia.
Potem wynocha!
Gdy byłam już starsza, dowiedziałam się szczegółów. Nazwisko Doe, czyli „nieznana”, nadały mi siostry zakonne z klasztoru w naszym mieście, do którego mnie podrzucono jako kilkudniowe niemowlę. A imię Abigail otrzymałam po świętej odznaczającej się rozwagą – nadała mi je zakonnica, która mnie znalazła w kapliczce. Dzień, w którym się to zdarzyło, stał się dniem moich urodzin – pierwszy grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku.
Nie mogłam tego przyswoić. Nie wiedziałam, co się dzieje. Jak to, moja mamusia i tatuś nie są już moimi rodzicami?
Czy zrobiłam coś złego, czy mnie już nie kochają?
Płakałam wtedy cały dzień, aż dostałam gorączki. Moja „mamusia” nawet nie przyszła do mnie podać mi jakiekolwiek lekarstwa czy zapytać, jak się czuję. Może dobrze, że byłam wtedy bardzo małą dziewczynką. W późniejszym czasie „rodzice” pokazali mi swoim zachowaniem, jaki mam mieć do nich stosunek, i zapomniałam już, że byli moimi „rodzicami”. Wychowywali mnie, a raczej sama się wychowywałam w przekonaniu, iż jestem nikim i nikim pozostanę. Jak niepotrzebny przedmiot bez wartości, bez nazwy, bez przyszłości. Jak osoba nikomu nieznana.
Moim celem od najmłodszych lat w szkole podstawowej, później w liceum, a następnie na studiach było dobrze się uczyć i jak najszybciej zdobyć należyte wykształcenie oraz stać się niezależną… a tak naprawdę być kimkolwiek, ale być.
Istnieć i mieć jakąkolwiek przyszłość.
Dlatego uczyłam się jak szalona, czytałam książki i zdobywałam wiedzę. Nie miałam czasu na przyjaciół, imprezy czy wyjścia do kina. Wkuwałam, wkuwałam i wkuwałam. Nie miałam siły, ale dalej wkuwałam.
Wyprowadziłam się z tego koszmarnego domu i uwolniłam się od parodii rodziny, z którą mnie związał los. Mamusi, tatusia, dwóch braci i siostry. Ale zanim do tego doszło, musiałam walczyć z nimi o wszystko. Koc do spania, buty do szkoły, kanapki i zwykłe posiłki, które od ukończenia ósmego roku życia robiłam sobie sama.
Jill była zmęczona zakupami w Internecie, a Jack był dość często zbyt pijany. Pił jednak tylko w domu, żeby nikt z sąsiedztwa nie widział jego stanu i nie poinformował opieki. Pieniądze z nas szły na picie i ciuchy ze sklepów online.
Czasem jednak był obiad. Niejadalny. Zazwyczaj wtedy, kiedy przychodził do nas ktoś z opieki społecznej i musiał wklepać w system prowadzenie się przykładnej „rodzinki”. Ale my, dzieci, jakoś sobie radziłyśmy. Każdy tak, jak potrafił. Miałam najgorzej, ponieważ nie umiałam kłamać, oszukiwać i być wredna. I nie mogłam liczyć na nikogo. Przekonałam się o tym kilka lat później. Kiedy skończyłam czternaście lat.
Pamiętam, przyszedł taki czas, że Jack zaczął na mnie inaczej patrzeć. Bardzo mi się przyglądał, wypytywał o chłopaków i randki.
Nie, żebym się wtedy jakoś specjalnie mu spowiadała, ale z grzeczności zdawkowo odpowiadałam na pytania. Miałam trzynaście lat i nie miałam w głowie takich rzeczy. Częstotliwość jego pytań na ten temat po jakimś czasie zaczęła mnie zastanawiać. Zarzucał mi kłamstwo, mówił, że zapewne chłopcy ustawiają się do mnie w kolejce, ponieważ z moją buzią nie trudno kogoś omotać, a mam, jego zdaniem, zadatki na kurwę.
Byłam zażenowana. Nienawidziłam go. Czasem wyobrażałam sobie, że widelcem wydłubuję mu oczy.
Nie uważałam się za taką osobę, która mogłaby być atrakcyjna, i żadna ze mnie piękność też nie była. Miałam nieokiełznane, długie brązowe włosy, niebieskie oczy i byłam średniego wzrostu, nie maluch, ale też nie żyrafa. Moja garderoba odbiegała od garderoby innych dzieci w szkole, była uboższa… wiele uboższa, po starszych dzieciach z domu, które i tak miały ciuchy z odzysku. Starałam się unikać dzieci, aby nie śmiały się ze mnie, wytykając palcami.
Jack zaczął wysługiwać się mną, każąc sobie przynosić do piwnicy piwo i papierosy.
Piwnica była jego sanktuarium, gdzie mógł pić, spać i sikać pod siebie. Smród z tego miejsca za każdym razem uderzał w moje nozdrza tak, że kilka razy zdarzyło mi się naciągnąć koszulkę na usta i nos.
Jack dotykał mnie przy przelotnym kontakcie, a kiedy odpychałam jego dłonie, łapał mnie za włosy i szarpał niemiłosiernie, nazywając małą suką. Szarpałam się z nim i nie zapłakałam ani razu, jednak i to też było do czasu.
Pewnego wieczoru, na ironię losu akurat w dniu moich czternastych urodzin, załatwił to szybko i sprawnie oraz bardzo boleśnie.
Byłam już w łóżku z jedną z ukochanych książek, kiedy Jack wtoczył się pijany do mojego pokoju i zwyczajnie wszedł mi do łóżka. Wyrwał mi książkę z ręki i solidnie mnie nią uderzył, rozcinając mi przy tym wargę i policzek pod okiem. Nigdy wcześniej tak ostro mnie nie zaatakował. Ogłuszył mnie tym uderzeniem. Zerwał ze mnie koc, a potem moje majtki. Mój krzyk nie zaalarmował nikogo, wręcz przeciwnie. Wydawało mi się, że czas się zatrzymał, a z nim wszyscy domownicy. Nie słyszałam biegnących stóp i pięści walących do drzwi, żeby mnie uratować.
Po kilku silnych, dodatkowych uderzeniach w twarz stało się to, czego żaden człowiek nie powinien doświadczyć, a już na pewno nie dziecko. Pamiętam ból w kroczu i krople potu spływające z jego zapitej gęby prosto na moje obolałe policzki. Po wszystkim wybiegł jak szalony z mojego pokoju, mamrocząc pod nosem, iż jestem przeklęta i mam demona pod skórą kuszącego go co dnia.
Stało się to ten jeden, pierwszy i ostatni raz.
Byłam rozdarta, sponiewierana i brudna. Dosłownie. Wyłam nocami, pytając Pana Boga, czemu mnie to spotkało. Potem przez lata, dopóki nie opuściłam domu, słyszałam czasem Jacka w łazience dyszącego moje imię podczas masturbacji. Dzieci w domu patrzyły na mnie z obrzydzeniem, co najmniej jakbym była temu winna i kazała mu to robić. Ich zdaniem byłam zepsutym bachorem lub jak kto wolał, puszczalską ździrą… która nadal zakuwała i czytała książki. Na moje szczęście z tego powodu żaden z moich „braci” nie wpadł na podobny pomysł, co Jack.
Jill nigdy się nie dowiedziała, a może nie słyszała lub nie chciała wiedzieć, co zrobił. Ona nigdy nie zwracała na mnie uwagi, byłam dla niej niewidzialna, co mnie bardzo cieszyło. Nikt nigdy nie poruszył tego tematu, a ja nie miałam komu o tym powiedzieć. Może i miałam, ale wtedy już nie byłam tą samą osobą.
Byłam podrzutkiem, przybłędą. Byłam nikomu nieznaną dziewczynką, jakich system miał pod opieką tysiące.
Skończyłam ogólniak i dostałam stypendium na Uniwersytecie Illinois w Chicago. Dlaczego tam?
Byle jak najdalej od Castle Rock.
Stypendium było dla mnie nagrodą za znakomitą naukę, opłacało się wkuwać. Byłam dumna i podekscytowana. Zapisałam się na Wydział Kryminologii, chciałam tworzyć profile osobowości przestępców, robić ekspertyzy i pomagać w analizie zdarzeń. Bardzo liczyło się dla mnie kontynuowanie nauki i znalezienie w tym czasie pracy.
A taką znalazłam, w jednym z chicagowskich Starbucksów, blisko uczelni i kampusu, na którym mieszkałam, na szczęście sama, w malutkim mieszkanku. Przywilej dobrych ocen. Pracowałam tam już czwarty rok, na dwie zmiany. Poza stypendium, z którego uczelnia pobierała za naukę i nocleg, miałam tylko ten niewielki dochód. Ale musiałam dawać sobie radę i czasem było w cholerę ciężko.
Byłam już na końcówce mojej edukacji, tuż przed pracą dyplomową, i w zależności od moich zajęć na uczelni często przed pracą lub po niej siadałam z moją ulubioną waniliową latte przy najgłębiej schowanym stoliku i zakuwałam.
I właśnie w tym miejscu, pewnego majowego popołudnia, zapoczątkowała się cała seria zdarzeń, których jeszcze wtedy nie łączyłam ze sobą. Zdarzenia, po których mój świat wypadł z torów i już nigdy nie miał na nie ponownie powrócić.
Przyniosły one jednak ze sobą coś bardzo ważnego – nadzieję na to, że stanę się kimś. Czasami jedno trafiające w sedno zdarzenie może sprawić, że zmienisz sposób patrzenia na siebie. To, jak siebie widzisz, jest podstawą poczucia własnej wartości.
Zamyśliłam się chwilę, zbierając swoje rzeczy po pracy i sprawdziłam grafik na następne kilka dni. Pomimo końcówki maja dzień był chłodny i pochmurny. Spojrzałam przez okno ponad głowami klientów i westchnęłam głęboko. Chciałam słońca i spaceru, spokoju i wytchnienia. Byłam bardzo zmęczona tym rokiem akademickim i niekończącymi się sesjami.
Z zadumy wyrwał mnie głos największej piszczałki spośród kelnerek.
– Abi, zrobić ci kawusię? Zostajesz dzisiaj się uczyć? – zapytała moja kumpela ze zmiany, Doris Riviera, a właściwie pierwsza w życiu przyjaciółka od „zawsze”, czyli czterech lat. Klepnęła mnie przy tym w pośladek.
Złośliwiec.
– Spadaj, gówniaro, z tym nieustannym oklepywaniem mojego tyłka – warknęłam do niej.
– Śliczności moje dzisiaj nie w sosie? – zapiszczała mi nad uchem.
Ta latynoska dziewczyna o pięknej twarzyczce, niczym Salma Hayek, drażniła się ze mną i notorycznie klepała po tyłku.
Nie dlatego, że wpadłam jej w oko, nic z tych rzeczy. Miała faceta i to bardzo fajnego. Była młodsza ode mnie o dwa miesiące i dlatego uzurpowałam sobie prawo do nazywania jej gówniarą. Bardzo ją lubiłam i jej ufałam. Doris twierdziła, że mam fantastyczny tyłek i kocha go bardziej niż mnie.
Zazdrośnica.
– Tak, chica, mam za trzy dni obronę pracy dyplomowej. Rozumiesz moje fantastyczne podejście do życia dzisiejszego dnia, więc nie pogrywaj ze mną i daj mi moją kawę. Czekam przy stoliku. – Zebrałam rzeczy i ruszyłam w stronę mojego kąta.
– Okej, rozumiem, jednak nie musisz być wcale taką rozkazującą suką, wiesz? Ranisz moje uczucia i mogę napluć ci do kawy. – Pokazała mi język i poszła robić napój.
Popatrzyłam w jej kierunku i pokazałam środkowy palec. Rozłożyłam swoje notatki na blacie, a obok na krzesełku położyłam moją ukochaną torbę, na którą Doris nie mogła patrzeć, nazywając ją tobołem, ponieważ była obszarpana i wielka. Mieścił się tam mój mały świat. Kochałam ją i Doris również kochałam.
Kiedy zastanawiałam się, od czego mam zacząć dzisiaj naukę, Doris już przyszła do mnie z kawą.
– Masz, kwoko, swoją kawusię, a ja zmykam do chaty, mama ma dzisiaj młyn w domu. Rico przyprowadza bliźniaki do pilnowania przed pracą – westchnęła, stawiając kubek na stoliku.
Rico to brat Doris, jest policjantem i podrzuca swoje trzyletnie bliźniaki swojej matce i siostrze, kiedy ma popołudniowe bądź nocne zmiany, a dzieci nie mają już zajęć w żłobku. Jest wdowcem, ponieważ jego żona, Maria, zmarła przy porodzie. Wszyscy przeżyli wtedy ogromną tragedię, jednak ruszali do przodu i bardzo się wspierali. Świetna rodzina.
Taka, jaka mogłaby być moja.
– Dziękuję za wszystko co dla mnie robisz, chica. – Złapałam ją za rękę. – Wiesz, że nie jestem suką na co dzień, tylko od święta. – Wyszczerzyłam zęby i pokazałam jej mój najlepszy uśmiech.
– I oczywiście mam ci uwierzyć. Zapomnij – parsknęła Doris.
– Biegnij do domu, a ja posiedzę z godzinkę, żeby Don Kubek się nie przyczepił, że zajmuję miejsce dla klientów. – Potarłam dłonią zmęczony kark, myśląc o naszym kierowniku zmiany, pacanie Don Marco, jak kazał na siebie mówić. Był małym, łysym świntuchem pod sześćdziesiątkę, rzucającym nam podteksty seksualne, na szczęście nie był groźny.
Doris przerzuciła swoją torebkę na ramię, poprawiła włosy w lustrze znajdującym się na ścianie przede mną. Dała mi buziaka w policzek i wyszła. Siedziałam tyłem do sali, aby nie rozpraszać się wchodzącymi do kawiarni klientami.
Zostałam sama ze swoimi notatkami. Zarzuciłam na głowę kaptur od bluzy, przekładając moje długie włosy na jedno ramię i zabrałam się do nauki.
Po godzinie przekładania kartek i gniecenia w ręce pustego kubka po kawie usłyszałam za sobą jakieś zamieszanie. Lekko odwróciłam głowę, aby spojrzeć za siebie i dowiedzieć się co to za hałasy. Ku mojemu zaskoczeniu do kawiarni weszło pięciu postawnych mężczyzn, ubranych w bojowe stroje w czarnym kolorze. Jakaś specjalna jednostka policji?
Nie chciałam się na nich gapić, aby nie ściągnąć na siebie uwagi. Odwróciłam się, spuszczając głowę, a mężczyźni zaczęli rozsiadać się przy stoliku za mną. Spojrzałam odruchowo na ścianę naprzeciw mnie, na której wisiało lustro. To, co zobaczyłam, wprawiło mnie w zakłopotanie.
Pięciu wspaniałych – tak mogłabym ich określić. Naprawdę potężni faceci. Przystojniaki, nie ma co. Czterech ściągnęło swoje dżokejki z głów, zajmując miejsca przy stoliku, a jeden z nich, pozostający w czapeczce, usadowił się za mną. Odsuwając swoje krzesło, uderzył nim w tył mojego.
Spojrzałam ponownie w lustro.
Nie widziałam jego twarzy, ponieważ zasłaniał ją daszek czapeczki, ale wydawało mi się, że jest najlepiej zbudowany z nich wszystkich. Tak, zdecydowanie największy i najbardziej budzący respekt.
Wszyscy byli… groźni?
Mężczyzna również spojrzał w lustro, ale ja szybko spuściłam oczy na kartki i nie złapał mojego wzroku. Burknął pod nosem „sorry” i to mnie poruszyło, ponieważ jego głos przeszył na wskroś moje zgarbione ciało.
Cholera.
Rozsiedli się wygodnie i zaczęli stłumioną rozmowę, której urywki wyłapywało moje ucho. Nie chciałam podsłuchiwać, ale trudno było nie zwracać uwagi na nich i na to, co mówią. Wypełniali sobą całą znajdującą się za mną przestrzeń. Rozmawiali o odbytym przed chwilą treningu na strzelnicy, przekomarzali się i popisywali swoimi wynikami. Takie zwykłe męskie pieprzenie, lecz w którymś momencie zrobiło się jakby ciszej.
Ponownie spojrzałam w lustro i zauważyłam, iż blondyn o ciemnych oczach, urodą przypominający kalifornijskiego chłopca z deską surfingową, siedzący do mnie bokiem, zniżył głos, szepcąc do pozostałych. Po jego lewej stronie facet o ciemnej karnacji, zapewne Latynos, pokręcił przecząco głową, mówiąc: „Nie, to się nie wydarzy”. Na co brunet siedzący na rogu prychnął i przetarł dłońmi swoją twarz, ukazując zmęczenie problemem, o którym rozmawiają. Blondyn zwrócił się do niego i zadał mu pytanie.
– Bronx, co mi mówiłeś, kurwa, przed pójściem na strzelnicę?
Facet się wyprostował i ujrzałam dużą bliznę przecinająca jego policzek od ust aż po skroń.
Była bardzo widoczna, co wzbudziło moje zainteresowanie, ponieważ miał naprawdę ładną twarz.
Czarne, faliste, dłuższe włosy opadające na kark i również ciemniejszą karnację, ale nie wyglądał na kogoś o latynoskich korzeniach.
Bronx skrzyżował swoje ogromne ramiona na piersi i odezwał się, wymawiając bardzo cicho i wolno swoje słowa, dzięki czemu mogłam coś usłyszeć:
– Ash, powiedziałem ci, że nie podobają mi się sprawy i to, jak potoczyły się ostatnim razem. Ale to jest kolejny termin, kolejny miesiąc i nie możemy dłużej czekać, ponieważ straty są coraz większe. Nie możemy dłużej pozwalać, aby to się działo. Bronx spojrzał w swoją prawą stronę na Pana Burczymuchę, jak w myślach nazwalam tego w czapeczce, i ponownie się odezwał:
– Dlatego myślę, że K. ma rację, musi w to zagrać sam. – Blondyn Ash wypuścił powietrze z płuc, zwracając się tym razem bezpośrednio to Pana Burczymuchy.
– K., kurwa! Nie myślisz poważnie, to może się nie udać. spuścił głowę, kręcąc nią w zaprzeczeniu.
Ach, więc Pan Burczymucha to K.
Mężczyzna spojrzał w bok i zaczął skanować powoli salę oraz znajdujących się w niej ludzi, po czym nie odrywając od nich wzroku, odezwał się tym swoim głębokim, zachrypniętym lekko głosem, wprawiając moje ciało w przyjemne mrowienie:
– Będzie, jak wam powiedziałem, nic się w tej kwestii nie zmieniło, Bronx ma rację, to się nie może dłużej dziać. – Odwrócił głowę w stronę Asha.
– Albo jesteś w tym, albo nie, żołnierzu.
Cholera! Złapałam powietrze w płuca. To są wojskowi? Żołnierze? Skąd oni się tu wzięli i o czym rozmawiają? A może to mafia? Oni też mają żołnierzy.
Jezu… Wyprostowałam się i zaczęłam szybko zbierać swoje kartki do segregatora, po czym zwinęłam torbę z krzesła obok. Jednak nie zdążyłam się w nią zapakować, bo poczułam, że moje krzesełko jedzie do tyłu i zostaje odwrócone razem ze mną w druga stronę.
Złapałam się lewą dłonią krzesła i mój segregator wraz z torba spadły na podłogę. Nie wiedząc, czego się złapać najpierw, drugą ręką pacnęłam w prawo, lądując dłonią na udzie. Twardym udzie. Nie moim udzie. Jego udzie.
Tak, to zdecydowanie było udo K.
Spadł mi kaptur z głowy, a włosy zasłoniły częściowo moją twarz. Byłam zdezorientowana tym, co się właśnie stało, więc szybko poderwałam głowę, by spojrzeć na właściciela uda. To był ruch, który pozbawił mnie logicznego myślenia.
Mężczyzna jedną dłonią odsunął moje włosy i spojrzałam w oczy, które były niesamowite. Tak jasne, jakich nigdy nie widziałam. Niemal błękitne tęczówki z szarymi otoczkami i ciemniejszymi plamkami tuż przy źrenicach, osadzone na pięknej twarzy o prostym nosie i wyraźnych kościach policzkowych oraz ustach… Jezu, facet nie może mieć takich ust! On nie powinien tak wyglądać!
Magia, zapierająca dech magia.
Jego wzrok również zatrzymał się na mnie i wydawało mi się, że na chwilę wstrzymał oddech. Lekko przekręcił głowę, jakby zapamiętując każdy szczegół mojej twarzy. Poczułam, że zaczynam się rumienić, ponieważ jego wzrok mnie najzwyczajniej w tym momencie skanował. Tak jak niedawno skanował salę.
Co się tu właśnie działo?
Instynktownie zaczęłam się odchylać. Powoli ruszyłam dłoń spoczywająca na jego udzie, ale nie dane mi było dokończyć tego ruchu, ponieważ silne palce złapały mój nadgarstek, przyciągając mnie do niego z powrotem.
Moja twarz zatrzymała się centymetry od daszku jego czapki. Poczułam na swoich policzkach bijące od niego ciepło, spuścił wzrok na moje usta, po czym znowu spojrzał mi w oczy. Następnie szepnął jedno słowo, które całkowicie mnie zaskoczyło, i wydawało mi się, że sam siebie również zaskoczył, mówiąc to jakby do siebie:
– Blue.
Patrzyłam na niego i nie mogłam przestać. Zaczęłam nerwowo szarpać swoją dłoń w jego uścisku, próbując ją wyrwać. Chwilę ją przytrzymał, ale puścił. Z lewej strony odezwał się głos:
– K., o co chodzi? – To był kolejny z mężczyzn, którego imienia nie poznałam.
Wyprostowałam się na krześle, szykując do ewakuacji. Ale następne słowo, które padło ze śmiejących się ust ostatniego z nich, mężczyzny ze związanymi w kucyka włosami w kolorze ciemny blond, usadziło mnie ponownie w miejscu:
– Podsłuchiwaczka?
Boże, ja? Przecież ja ich nie podsłuchiwałam! Prawda? Spojrzeli wszyscy na mnie, a ja na nich. Na każdego z osobna. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć i czy jeśli cokolwiek powiem, nie zaszkodzę sobie w jakiś sposób, przyznając się do wścibstwa. Nie chciałam jednak wyglądać jak zastraszona łania, więc chcąc się jak najszybciej wydostać z tej sytuacji, odpowiedziałam tak cicho i wyraźnie tonem, jakiego oni używali, zwracając się bezpośrednio do K. To wymagało ode mnie w tej chwili odwagi, ponieważ mężczyzna mnie tak onieśmielał:
– Wstanę teraz z tego krzesła i mam zamiar wyjść, nie obchodzi mnie to, o czym rozmawialiście. Nie znam was, a wy nie znacie mnie, to wszystko, co mam do powiedzenia. – Po czym wstałam i schyliłam się po moje rzeczy rozrzucone na podłodze.
Bronx przycisnął stopą pasek mojej torby, po czym spojrzał na K. Ten skinął prawie niewidocznie głową i facet cofnął nogę.
Ach! Czyli wiemy, kto tu rządzi.
Podniosłam torbę i nie spoglądając więcej na żadnego z nich, skierowałam swoje kroki prosto do drzwi. Gdy zakładałam ponownie kaptur, kusiło mnie, aby spojrzeć za siebie. Odwróciłam się, zerknąć na mężczyzn, a szczególnie tego jednego o niesamowitych oczach.
Jakież było moje zdziwienie, gdy K. patrzył wprost na mnie, a reszta mężczyzn bacznie go obserwowała. W jego spojrzeniu było coś przyciągającego i coś pierwotnego. Było to bardzo dziwne uczucie i miałam nadzieję, że go jeszcze kiedyś zobaczę. Wychodząc z kawiarni w chłodne majowe popołudnie, poczułam ukłucie w sercu.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Nieznana. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: