Dwie kreski. Fragment książki „Tato, no weź. Kupa i inne radości tacierzyństwa"

Data: 2022-07-13 10:35:09 | Ten artykuł przeczytasz w 18 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Rodzice wszystkich krajów świata – trzymajcie się!

– Bycie ojcem przypomina przejażdżkę rollercoasterem. Z tą różnicą, że kiedy wagonik osiąga najwyższy punkt i za sekundę wszyscy zaczną krzyczeć: ,,Ja nie chcę, ja nie chcę", zdajesz sobie sprawę, że masz zepsute pasy. Pod twoimi butami siedzi mały krokodyl, a ty przypominasz sobie, że zostawiłeś czajnik na gazie – pisze Kamil Baleja.

Czego lepiej nie mówić ciężarnej kobiecie swojego życia? Jak uczestniczyć w zajęciach w szkole rodzenia i przeżyć? I czy w ogóle w naturze występują normalni rodzice?

Obrazek w treści Dwie kreski. Fragment książki „Tato, no weź. Kupa i inne radości tacierzyństwa" [jpg]

Kamil Baleja, popularny dziennikarz radiowy z właściwym sobie biglem i lekkością opisuje blaski i cienie ojcostwa, i wszystkie absurdalne sytuacje, jakie czekają faceta, gdy staje się TATĄ. Czytając tę pełną zwariowanych scenek opowieść, nieraz popłaczecie się ze śmiechu. A może nawet wzruszycie. W końcu Tato, no weź to samo życie! Do lektury zaprasza Wydawnictwo Agora. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Tato, no weź. Kupa i inne radości tacierzyństwa. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

ROZDZIAŁ 2. DWIE KRESKI

– A jeśli się nie uda? To na pewno twoja wina, mówiłam ci, nie jedz tyle chipsów. I te twoje tłuste piątki! Przecież zeżarłeś już z połowę krów na tym świecie. I pomyśleć, że te biedne krówki mogłyby sobie teraz skubać trawkę. – Małżowina była jak w transie, wyrzucała z siebie zdania bez najmniejszej przerwy. Byłem pełen podziwu dla jej zdolności artykulacyjnych, tyle zdań bez nabierania powietrza! – Mogłam posłuchać mamusi. Gdy tylko cię zobaczyła, wiedziała, że będą kłopoty. Tacy są najgorsi, niby miły, a później co? Jak widzi krowę, to od razu chce ją polać keczupem i włożyć między bułki! – Ani na chwilę nie traciła rezonu!

– Ale co mają hambugsy do naszej ciąży? – A co, rzut za trzy punkty w stylu Michaela Jordana.

– Naszeeeeeej? Naszej? Naszej? – Niedobrze, chyba się zawiesiła. A jeśli jej tak zostanie i teraz będzie już tylko mówiła „naszej, naszej”? Na przykład zamiast „Dzień dobry, sąsiadko”. – Mojej ciąży, mojej, właściwie nie mojej – niczyjej. Nie ma Fasolki, nic tam nie kiełkuje. A Czesiu był taki wysportowany…!

Jeśli kiedykolwiek pomyślisz o posiadaniu potomstwa, założę się, że faza „to wszystko twoja wina” prędzej czy później się pojawi. Najzabawniejsze jest to, że po takich absurdalnych kłótniach często pada:

– To teraz chodź, bierzemy się do roboty, może tym razem się uda.

Faza druga wprowadza również daleko idące zmiany w życiu małżonków. Po spontanicznym kizi-mizi, tiru-riru 2 przy ukochanym serialu i lampce wina zostaje ckliwe wspomnienie. W tym okresie nie ma czasu na zabawę. Liczą się skuteczność, celność i dokładność. A kiedy połowice czują, że kometa zbliża się do ziemskiej orbity, rakiety muszą być odpalane tu i teraz. Nieważne, gdzie jesteście i w jakim stanie. Nawet jeśli wylądowaliście na rodzinnej imprezie z okazji osiemdziesiątych urodzin cioci Zosi i zjechała się cała rodzina. Siedzicie przy stole, który wręcz ugina się od jedzenia. Tuż obok Małżowiny przycupnął znajomy ksiądz proboszcz, wujek jak zawsze opowiada ten sam dowcip, ona nagle zaczyna wysyłać znaki. Robi dziwną minę i rusza okiem, jakby miała problemy z…

– Córeczko, a co ty tak mrugasz, może masz problemy z magnezem? – zaczyna dopytywać teściowa.

Tak, wiem, tiru-riru w kontekście „tej” czynności brzmi wyjątkowo infantylnie. Wybaczcie, jednak jako (uwaga, będzie spoiler) ojciec dwojga dzieci, które zaczynają czytać książki, muszę się posługiwać kodem, którego jeszcze nie potrafią rozszyfrować.

– Ja kiedyś miałam problemy z magnezem – rzuca filozoficznie ciocia Zosia.

– Nie, nie, wszystko w porządku, coś mi wpadło do oka Małżowina próbuje ratować sytuację.

Nie mija pięć minut, a ona znowu zaczyna wysyłać swoje sygnały.

– No jak nic, córuś, to problemy z magnezem. – Teściowa, jak to teściowa, zawsze wie lepiej.

– Ja też miałam problemy z magnezem, pamiętam, pamiętam – dodaje ciocia Zosia.

– A może jesteś w ciąży? – odzywa się dawno niesłyszany wujek. – Bo jak moja była w ciąży, to cały czas żarła czekoladę. I lekarz jej mówił, że to na pewno przez brak magnezu.

– Ja też byłam w ciąży, pamiętam, pamiętam – dokłada swoje trzy grosze ciocia Zosia.

– Nie, na pewno nie jestem w ciąży i wolałabym o tym nie rozmawiać przy stole. – Małżowina w trakcie mówienia tych słów zamienia się w Elsę.

W innych okolicznościach rzuciłbym: „Elsa, ulepimy dziś bałwana? ”, ale tym razem mogłoby się to dla mnie zakończyć tragicznie.

– Ojej, nic już nie można powiedzieć – peroruje teściowa.

– Może chromu ci brakuje?

– Mnie też kiedyś brakowało chromu, pamiętam, pamiętam – rzuca w przestrzeń ciocia Zosia.

– To może narwiesz trochę pokrzywy, tam u Wieśka rośnie ładna, zrobisz sobie napar, to ci się poprawi – podsumowuje wszystko wujek.

Ja chyba śnię. Dosłownie. Siedzę z moją Małżowiną, która chce mnie namówić na szybkie tiru-riru w trakcie rodzinnej kolacji w ekspresowym tempie przeistaczającej się w schadzkę hipochondryków.

– Ja też kiedyś…

– Tak, wiem, ciociu! – podnoszę głos. – Ciocia też kiedyś piła pokrzywę! – W chwili, w której wypowiadam te słowa, przy stole nagle zapada cisza.

Proboszcz przewraca oczami i wykonuje w powietrzu znak krzyża, wszyscy zajmują się sałatkami, a Małżowina przestaje mieć problemy z magnezem. Czyli jednak nastąpiło cudowne ozdrowienie.

Właśnie tak mijały nam dni, tygodnie, miesiące. Na regularnych rozgrywkach w bejsbola, zdobywaniu kolejnych baz i ciągłym oczekiwaniu na upragnioną Fasolkę. Wszystko inne zeszło na dalszy plan. Jednak faza druga powoduje, że oprócz regularnych rozgrywek wywracacie do góry nogami wasz jadłospis i rytm dnia. W miejsce wieczornych seansów i pochłaniania paczek chipsów pojawiają się medytacja i joga. O ile medytację jestem w stanie przeboleć, o tyle pomiędzy mną a jogą nigdy nie pojawiło się ciepłe uczucie. Przede wszystkim: nazwy pozycji. Coś z rozciąganiem kota, dmuchaniem sowy czy pozycją wiatrów. To ostatnie niestety jest efektem ubocznym próby stania się człowiekiem pająkiem. Podobno ci, którzy ćwiczą jogę regularnie, mówią, że na treningach to zupełnie normalne i nikogo nie dziwi. Ta, jasne! Próbujesz osiągnąć zen, wsłuchując się w dźwięk tybetańskich mis, a tu nagle ktoś obok ciebie ładuje z tłumika. Przecież ja to bym nie wiedział, co począć w takiej chwili. Powiedzieć: „Na zdrowie”? Pochwalić akustykę? Czy dyskretnie poprosić o wpuszczenie odrobiny świeżego powietrza, abyśmy mogli lepiej pocałować słońce.

Joga w tamtym czasie nie była moim jedynym zmartwieniem. Małżowina stwierdziła albo wyczytała u doktora Google’a, że przyszli rodzice muszą jeść dużo warzyw, wyrzucić z diety mięso i postawić na zieleninę.

– Co to jest? – zapytałem, gdy na talerzu przede mną pojawił się smutny patison z kaszą.

– Jak to co? Zrobiłam nam pyszny wegeobiad! Misiu, od dziś będziemy tak jeść. To dla naszej przyszłej pociechy!

– Chyba jeść jak noworodek! – odpowiedziałem i wziąłem do ręki telefon.

Chwilę później pisałem SMS do kolegi: „Nie zostały ci jakieś kotlety? Wezmę cztery, tylko tak, żeby Małżowina nie widziała”.

Kilka godzin później, kiedy wróciłem ze spaceru, Małżowina napadła mnie niczym ojciec czekający na spóźnioną nastolatkę! Zamarłem! Serce stanęło mi w przełyku. Przecież przepłukałem usta i żułem miętową gumę. Czyżby się zorientowała? Mój domowy oficer SS podszedł do mnie, a następnie z wyraźnie niemieckim akcentem krzyknął:

– Chuchnij!

– Ale kochanie, jak? – zmieszałem się. – Chyba nie sądzisz, że po tylu latach mógłbym zrobić coś takiego, przecież mnie znasz! To ja, twój Misio! – gadałem jak potłuczony!

– Cisza! – krzyknęła, stukając w podłogę wyglancowanymi oficerkami. – Już my znamy takich jak wy. Pod osłoną nocy wymykacie się tylko po to, by władować do pyska coś okropnego. Chuchnij!

Wiedziałem, że nie ma sensu się dłużej opierać. Wypuściłem z siebie haust powietrza, po czym usłyszałem:

– Śmierdzisz kotletami!

– A czym mam śmierdzieć? Gitarą?

Właśnie tak mijały nam dni, tygodnie, miesiące. Na faszerowaniu się wszystkim, co zdrowe, i szukaniu upragnionego zen, przy jednoczesnym ściganiu króliczka. Kiedy niemal z matematyczną dokładnością planowaliśmy wieczorne wyprawy do sypialni, wydarzyło się coś, co wywróciło nasze życie do góry nogami. Pamiętam to jak dziś. To był jeden z tych przewidywalnie nudnych wieczorów, kiedy niczym uczeń piątej klasy podstawówki jesteś w stanie wyrecytować Inwokację z Pana Tadeusza. Kolacja, film, zmywarka, wyłączanie światła w salonie, człapanie do łazienki, małe siku, mycie zębów, jeszcze jedno małe siku – niech będzie na zaś, pocałunek, przyjęcie ulubionej pozycji do spania i wycieczka do śpiulkolotu. Tym razem jednak wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.

Kiedy Paweł Zduński, czyli któryś z braci Mroczków, kolejny raz próbował odegrać swoją drewnianą kwestię, robiąc przy okazji jedną z pięciu min, Małżowina wstała i szybkim krokiem poszła do kuchni. Nie byłoby w tej czynności nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zrobiła to w kulminacyjnym momencie serialu, kiedy to miało się okazać, że Zduński jednak kocha Gosię, która nagle wróciła z Częstochowy. Wcześniej bowiem nasza uboga wersja Casanovy zarzekała się, że jest zakochana na zabój w Justynie, która już mu uszyła torbę z nadrukiem Love Zdunek. (Mógłbym pisać scenariusze do seriali, prawda?) Kiedy emocje wręcz rozgrzewały telewizor do czerwoności, Małżowina zaczęła krzątać się po kuchni. Wyciągnęła talerz z szafki, a następnie położyła nań ogórki kiszone i kromkę z dżemem porzeczkowym. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby jakieś piętnaście sekund później nie zaczęła chrumkać jak hiena wyżerająca ostatni kawałek soczystej antylopiej dupki.

– Mhmmm, ty wiesz, że ja wcześniej nie jadłam ogórków z dżemem. Klękajcie narody, jakie to jest dobre! – krzyczała z kuchni.

W chwili, w której Zduński zrobił swoją minę numer trzy (z tych pięciu), przez głowę przeleciała mi myśl, że coś w tej układance nie pasuje. Mój umysł był ociężały jak Polak po kwarantannie. „Myśl, analizuj, coś tu nie gra!”, powiedziałem sobie. Moja hiena nawet na chwilę nie przerywała uczty. Mruczała rytmicznie z każdym kęsem, dokładając kolejne porcje dżemu i ogórków.

– Kotek, a co cię tak nagle wzięło na ogórki i dżem? Przecież kiszone to ty jesz tylko na weselach. – Mój wewnętrzy Sherlock zaczął działać!

„Wiem, mam! Będzie piła wódkę”, pomyślałem. „A nie, przecież to bez sensu, Małżowina jest jak licealistka, po dwóch kieliszkach mówi wszystkim: »Jak ja cię kocham i szanuuuuuję«. To na pewno nie to. Myśl, skup się, chłopie, coś tu nie gra”.

– Mhmmm, chyba pójdę po jeszcze jeden słoik. – Hiena nie przerywała nawet na chwilę swojej uczty.

– Kotek, może ty masz coś z perystaltyką? Może brakuje ci tych dobrych bakterii? Widziałem ostatnio w reklamie, to może dlatego tak się rzuciłaś na te kiszonki?!

– Zajmij się swoją perystaltyką! Z moim brzuchem wszystko w jak najlepszym porządku!

Po słowie „brzuch” zapanowała cisza. Małżowina, lekko umorusana dżemem, trzymająca w ręce ogórka kiszonego wielkości policyjnej pałki, patrzyła na moje rozdziawione usta.

– Z moim brzuchem… – Zrobiła pauzę, oblizała usta i dodała: – Z moim brzuchem wszystko w porządku. Z moim brzuchem wszystko w porządku! Z brzuchem, słyszysz? Z brzuchem wszystko. Brzuchem!!! – darła się.

– Matko, a mówiłem ostatnio babci, żeby nie kombinowała z tym sekretnym składnikiem do ogórków! Oczywiście nie posłuchała i co teraz? Mam żonę odurzoną kiszonymi!

– Z brzuchem, słyszysz? Brzuuuuch! Ogórki! Dżem! Była jak nakręcona zabawka.

Stała na środku pokoju, wymachując wielkim ogórem i krzycząc coś o brzuchu, kiszonych i dżemie. Matko i córko, naćpała się ogórkami!

– Dobrze się czujesz? Może to ta nowa przyprawa do kiszonych? – zapytałem nieśmiało.

– Intelektualna amebo! To są zachcianki! Może jestem w ciąży!?

To było jedno z tych zdań, których zupełnie się nie spodziewasz. Totalnie mnie zamurowało. Poczułem się, jakbym właśnie się dowiedział, że człowiek nie da rady polizać własnego łokcia, i zaczął się zastanawiać, czy aby nie spróbować3 . Czy w naszym salonie Małżowina właśnie wypowiedziała to słowo na „c”?

– Ciąąąążyyyy? Ale że ty? W ciąży? Ogórki i dżem. W ciąży? Tak? Ogórki? W ciąży, z dżemem? – Do dziś jestem wręcz porażony siłą mojego intelektu.

– Tak, w ciąży! Misio, jem ogórki z dżemem! Ogarnij się i jedź do apteki po test ciążowy!

Dalej wydarzenia potoczyły się jak w dobrym hollywoodzkim filmie. Niczym Tom Cruise zjechałem po linie, wsiadłem na motocykl i przy dźwiękach Take My Breath Away popędziłem do osiedlowej apteki.

– Pani magister, a ma pani coś na swędzenie stóp? – Nieeee, dlaczego akurat w takiej chwili, kiedy miało być filmowo, kiedy anielskie chóry miały śpiewać Alleluja, pojawia się jakiś przebrzydły troll, który musi kupować coś na swędzące stopy?! – Jak coś, to mogę pani pokazać. No swędzi tak, że nic nie pomaga. – W momencie, w którym osiedlowy gad zabierał się do ściągania skarpet, przytomna aptekarka zaproponowała:

– Niech pan da spokój, przez okienko i tak nic nie zobaczę. Dam panu maść, powinna pomóc. – Błyskawicznie obsłużyła trolla i spojrzała na mnie. – Co dla pana?

Teraz wchodzę ja, cały w bieli!

Wezmę może dwa, bo jak jeden będzie przeterminowany… To kupię też ten w zielonym opakowaniu”.

– Chciałem poprosić… Bo jakby to powiedzieć, moja Małżowina… – dukałem i sapałem.

– No nie, pan też chce coś na swędzenie? Co to, zaraza jakaś? Na uszy, tak?

– Nieee, nie. Nie na uszy. Chodzi o to, że ona trzymała ogóra. – Ta rozmowa, delikatnie mówiąc, stawała się coraz dziwniejsza.

– Czyli problemy intymne? – Pani magister nawet na chwilę nie straciła fachowego tonu.

– Nie, to znaczy, po części tak, ale nie do końca. W sensie, że Małżowina tego ogóra to z dżemem porzeczkowym i teraz… – Czułem, że zaczynam robić się czerwony.

– Z tym to ja zapraszam pana budynek obok. – Ściszyła głos. – Tam przyjmuje specjalista od tych spraw, na pewno państwu pomoże. A teraz przepraszam, mam sporo pracy.

Uznany za dewianta, wyszedłem z apteki w poczuciu całkowitej klęski. Na szczęście na rogu ulicy zauważyłem szyld drogerii z czerwonym centaurem. Tym razem bez wdawania się w dyskusje o Małżowinie, ogórkach i dżemie stanąłem przed półką, na której dumnie spoczywały testy ciążowe. Tylko pytanie, który wybrać? Kiedy studiowałem opis na czwartym opakowaniu, przyszedł SMS od Małżowiny: „Kup jeszcze burakowe chipsy i żelki. Oddam życie za truskawkowe żelki!”. Tak, najwyższa pora się pospieszyć. „Wezmę najdroższy”, pomyślałem, by po chwili stwierdzić: „A nie, może być przereklamowany, to może wezmę też najtańszy. I ten ze średniej półki cenowej.

Ani się obejrzałem, jak wyszedłem z drogerii, dźwigając w torbie: truskawkowe żelki, burakowe chipsy i cztery testy ciążowe.

– Co tak długo? – Usłyszałem na wejściu.

Już miałem zamiar opowiedzieć o swędzących stopach, ogórkach, dewiacjach, czytaniu ulotek, ale stwierdziłem, że zachowam resztki wizerunku inteligentnego mężczyzny i zrzucę wszystko na korki.

Chwilę później, kiedy wysypałem trofeum na kuchenny stół, stanęliśmy jak młodociani kieszonkowcy, którzy właśnie ukradli kilka zegarków, i zaczęliśmy się zastawiać, co dalej.

– To chyba teraz powinnam zrobić siku? – powiedziała Małżowina zmieszanym głosem.

– Mówiłem ci, żebyś nie jadła tyle ogórków, są moczopędne!

– Na test, Misiu, trzeba nasikać i zobaczyć, czy będą dwie kreski! – Wzięła pierwsze opakowanie i udała się do toalety.

Co powiedzieć w takiej chwili? „Powodzenia, dobrze celuj!”? „Jakby co, pomogę!”? Stwierdziłem, że lepiej zachować się jak mało rozgarnięty brytyjski dżentelmen i rzucić tylko:

– Okej.

Moja królowa Elżbieta udała się właśnie na tron, a ja miałem w napięciu czekać na dwie kreski. Oczami wyobraźni widziałem, jak za chwilę wybiegnie z toalety i wręczy mi małe buciki. Albo jak test z wielkimi czerwonymi kreskami wyjedzie na dachu uroczego resoraka, grającego jakąś dziecięcą melodyjkę.

– Miś, nie mogę trafić. Poszło bokiem, na ścianę! – Czyli jednak znów nie będzie jak w filmie.

– Jak na ścianę? Może spróbuj na stojąco?

– Próbowałam, ale wtedy poszło na szafkę. Rozmawialiśmy przez drzwi od toalety.

– Czekaj, dam ci kolejne opakowanie. – Wsunąłem pod drzwiami następny test.

– Ale już mi się nie chce siku!

– To może włączę jakiś dźwięk wodospadu?

Gdzieś w środku miałem nadzieję, że żaden z sąsiadów akurat nie korzysta z toalety i nie przysłuchuje się naszemu dialogowi.

Po kilkudziesięciu minutach, podczas których Małżowina pochłonęła hektolitry wody, staliśmy nad czterema testami ciążowymi, wpatrując się w nie i czekając na dwie czerwone kreski. Na pierwszym pojawiła się jedna czerwona, a druga beżowa. Na kolejnym była tylko jedna, trzeci pokazał błędny wynik, na czwartym natomiast, obok jednej burgundowej nieśmiało zaczęła kiełkować licha różowa. Podnosiliśmy na zmianę kolejne testy i podchodziliśmy z nimi to pod okno, to pod lampę, by lepiej widzieć.

– Tu chyba są dwie, prawda? – Małżowina podała mi biały pojemnik.

– Jedna na pewno, ta druga taka bidusia! Może to od tych ogórków? Mówiłem ci, żebyś aż tyle nie jadła!

– Nie no, zobacz, to chyba już? To znaczy, że się udało? dopytywała z niedowierzaniem.

– Ale to pokazał tylko ten najtańszy test, a jak to jakiś bubel z Chin? – Uaktywnił się mój analityczny umysł.

– Wiesz co, w filmach to jest moment, kiedy ona płacze, a on mocno ją przytula i zaczynają wirować.

– Ale że to już? – Z niedowierzaniem spojrzałem na Małżowinę.

– No, chyba już. Fajnie, co nie? – zapytała.

– No fajnie. Bardzo fajnie – odpowiedziałem.

Kiedy kilka miesięcy wcześniej wujek Google radził: „Przygotuj się na to, co powiesz i jak zareagujesz, kiedy dowiesz się, że będziesz ojcem”, nawet przez myśl mi nie przeszło, że w tak szczególnej chwili moim pierwszym zdaniem będzie: „No fajnie”. Dobrze, że nie poszedłem o krok dalej i nie rzuciłem filmowym: „No klawo, klawo jak cholera”!

Książkę Tato, no weź kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Tato, no weź. Kupa i inne radości z tacierzyństwa
Kamil Baleja0
Okładka książki - Tato, no weź. Kupa i inne radości z tacierzyństwa

Rodzice wszystkich krajów świata - trzymajcie się! Bycie ojcem przypomina przejażdżkę rollercoasterem. Z tą różnicą, że kiedy wagonik osiąga najwyższy...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Autor
Recenzje miesiąca
Z pamiętnika jeża Emeryka
Marta Wiktoria Trojanowska ;
Z pamiętnika jeża Emeryka
Obca kobieta
Katarzyna Kielecka
Obca kobieta
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Oczy Mony
Thomas Schlesser
Oczy Mony
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Rok szarańczy
Terry Hayes
Rok szarańczy
Pokaż wszystkie recenzje