Dlaczego zginęli? Fragment książki „Zaklętym w górski kamień"

Data: 2020-10-01 17:03:02 | Ten artykuł przeczytasz w 23 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

„Zaklętym w górski kamień" to wnikliwa analiza wydarzeń z kilkunastu wypraw górskich, które zakończyły się tragicznie.

Krystynie Palmowskiej udało się dotrzeć do ogromnej ilości źródeł, opisujących te sytuacje, i przytoczyć je w swojej analizie. Czytając kolejne opisy, dochodzimy do wniosku, że często przyczyną późniejszych dramatów są drobne błędy lub zaniechania, które później sumują się w tragiczne skutki. W większości tych wypadków nie dostrzeżono w porę realnego zagrożenia. Widzimy jak ważną staje się ocena sytuacji: zauważenie w porę zmian w zachowaniu i kondycji partnera, właściwa reakcja na zmieniające się warunki pogodowe, niedoprowadzanie do zbyt długiego przebywania w „strefie śmierci”. Niewykluczone, że nawet takich zagrożeń obiektywnych jak lawiny, udałoby się uniknąć poprzez właściwą ocenę sytuacji.

Opisywane wyprawy miały miejsce w okresie tak zwanej „ złotej ery” polskiego himalaizmu.

(fragment wstępu autorstwa Janusza Majera)

Obrazek w treści Dlaczego zginęli? Fragment książki „Zaklętym w górski kamień" [jpg]

Do lektury książki Zaklętym w górski kamień zaprasza Wydawnictwo Stapis. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam fragment poświęcony pierwszej polskiej powojennej wyprawie w Himalaje. Oto, jak Krystyna Palmowska wyjaśnia przyczyny tragedii, która wtedy miała miejsce:

POLEMIKI

Cykl artykułów, zamieszczonych w „Tygodniku Kulturalnym”, na których podstawie powstała cytowana już książka Karasia Himalajska tragedia, zapoczątkował całą serię gorących polemik toczonych na łamach prasy regionalnej i ogólnopolskiej (m.in. „Tygodnika Kulturalnego”, „Polityki”, „Prawa i Życia”).Warto je przedstawić, gdyż są tam elementy charakterystyczne dla tego typu powyprawowych rozliczeń. Szczególnie wzburzeni byli uczestnicy wyprawy, którzy stanowczo zakwestionowali sposób ujęcia tematu, zarzucając autorowi książki niekompetencję i daleko posuniętą tendencyjność. W obszernym liście, drukowanym w trzech kolejnych numerach „Tygodnika Kulturalnego”, podpisanym przez prawie wszystkich członków wyprawy, przedstawili uzasadnienie zarzutów. Ich zdaniem, Karaś pisał swój reportaż mając z góry założoną tezę i upatrzoną postać swoistego antybohatera, tj. Czarneckiego (i jego zwolenników). Selektywnie potraktował materiał, dostarczony przez uczestników wyprawy, wybierając z niego tylko te fragmenty, które pasowały do jego tezy. Przytoczmy fragment listu oddający temperaturę polemiki, a dotyczący konkretnie sporu w przeddzień tragedii:

W bazie wysuniętej toczy się rzeczywista dyskusja o działaniu w górach i bezpieczeństwie, a nie prymitywna rozróba personalna (…). Tam szło o racje czysto górskie, o granice dopuszczalnego ryzyka i poczucia odpowiedzialności... Tam się decydowała sprawa życia i śmierci. Dla Autora zaś cyklu to tylko „wybuchła gwałtowna kłótnia”, której uczestnicy ,,skaczą sobie do oczu”, bo nie wiedzą, czy opowiedzieć się za bezkompromisowym „zimnym realistą”, który „podstępnie” wychodzi na szczyt, czy za „dobrocią i świeżością dziecka”, w które to cechy Karaś chciałby wyposażyć kierownika wysokogórskiej wyprawy (…).

Wyjaśnijmy od razu zwrot o: zimnym realiście, który podstępnie wchodzi na szczyt – Karaś uważał, że Czarnecki powinien był zrezygnować z wejścia na szczyt CB13a w czasie zaplanowanego rekonesansu, skoro to wejście miało się łączyć z: psychicznym pognębieniem kogoś drugiego – czyli Stepka.

Warto może w tym miejscu przytoczyć kolejny fragment, ujawniający, w jaki sposób uczestnicy wyprawy postrzegali fatalną decyzję Stepka:

Nasz kolega i nasz przyjaciel, z którym niejeden z nas od lat chodził po górach, popełnił tragiczny błąd. Zapłacili za to obaj najwyższą cenę, jaką się w górach płaci za błędne decyzje. Ale błąd wynikający z miłości, wynikający nawet z rywalizacji sportowej – a wszak alpinizm jest jednak sportem – nikogo nie dyskwalifikuje moralnie. Pasja górska Zbyszka i Andrzeja, której nie zrozumie nikt, kto nigdy nie pragnął stanąć na szczycie, kto chlubi się tym (..), że „górołazów traktował zawsze z góry”, [bo uważa ich za] grupę sekciarzy, których bóstwem są skały, okazała się silniejsza, niż własna rozwaga i nasze argumenty. Popełniliśmy wobec nich także błąd i my wszyscy, nie umiejąc znaleźć (…) mimo długiej dyskusji z nimi, dostatecznie silnych środków perswazji, by ich od decyzji tej odwieść25 . Sam główny „oskarżony” – Czarnecki w osobnym zwięzłym liście stwierdził, że nie widzi: ani możliwości, ani potrzeby podejmowania z autorem cyklu jakiejkolwiek dyskusji26 .

Redakcja „Tygodnika Kulturalnego” opublikowała też mnóstwo innych listów od poruszonych czytelników. Głos zabierały różne osoby. Część brała w obronę autora reportażu, powołując się na prawa dziennikarza do ujawniania niewygodnych spraw w sytuacji, gdy zginęli ludzie; innym z kolei nie podobał się styl pisarski i chwyty zastosowane przez Karasia wobec członków zespołu.

Duża część skupiała się na poszukiwaniu winnych. Jedni wytykali poważne błędy w zakresie organizacji wyprawy, obciążające w pierwszym rzędzie środowisko lubelskich taterników, ale też władze krajowe Klubu Wysokogórskiego, z nieodłącznym argumentem o angażowaniu społecznych pieniędzy w nieodpowiedzialne przedsięwzięcia. Domagano się też wprowadzenia rozmaitych regulacji dotyczących organizowania wypraw, które miałyby zapobiec podobnym wypadkom w przyszłości.

Inni znów dopatrywali się przewinień samej ekipy, wskazując na nieodpowiedzialne zachowanie Stepka i nieadekwatne do celu kompetencje uczestników. Jeszcze inni biadali nad upadkiem wspinaczkowej etyki, oburzając się na decyzję o zaniechaniu poszukiwań, przy czym szczególnie krytykowano postawę tych wspinaczy, którzy po zakończeniu akcji ratowniczej udali się wprost do Delhi.

Ta ostatnia sprawa okazała się tematem szczególnie drażliwym, zwłaszcza wobec działań podjętych przez Hindusów. Wytoczone zostały ciężkie działa przeciwko członkom zespołu – przy czym charakterystyczne, że najostrzej wypowiadały się na ten temat osoby bez żadnego wspinaczkowego doświadczenia.

Wśród nielicznych głosów rozsądku warto wymienić trzy. Kierownictwo Koła Lubelskiego stwierdziło, że wyprawę zorganizowano głównie w oparciu o prywatne środki uczestników, z minimalnym zaangażowaniem subwencji społecznych, a założony cel mieścił się jak najbardziej w granicach kompetencji zespołu.

Michał Jagiełło, zasłużony ratownik, w tym czasie naczelnik Grupy Tatrzańskiej GOPR, powołując się na swoje doświadczenie, jednoznacznie poparł stanowisko Czarnego:

Podjęli więc jedyną słuszną w tej konkretnej sytuacji decyzję: nie weszli w lodospad. Nie dołożyli do fatalnego błędu kierownika swych własnych, nie dali się ponieść zgubnym tu emocjom.

Jagiełło zwrócił natomiast uwagę na inny problem: odpowiedzialność kierownika nie tylko za siebie, ale i za poszczególnych członków ekipy. Przy okazji wyjątkowo ostro skrytykował intencje autora książki – Karasia.

Najbardziej wyważony był głos prezesa KW/PZA Andrzeja Paczkowskiego. Podobnie jak poprzednicy, stwierdził on:

1. wypadek należy do kategorii subiektywnych, tj. zawinionych przez ofiary;

2. wejście na szczyt w czasie rekonesansu podjętego przez zespół Czarneckiego było jak najbardziej zgodne z regułami sztuki; 3 uczestnicy wyprawy mieli prawo zaniechać poszukiwania ciał ofiar wobec praktycznie zerowych szans odnalezienia ich żywych oraz wysokiego ryzyka spowodowania następnej katastrofy28 . Ustosunkował się również do kwestii relacji międzyludzkich:

Na wyprawie lubelskiej konfliktów było stosunkowo niewiele, w każdym bądź razie nie więcej, niż bywało na różnych wyprawach kończących się szczęśliwie i z pełnym sukcesem.

Sam autor książki, jak wynika z odpowiedzi na głosy polemistów, pozostał niewzruszony w swoim widzeniu spraw. W uzasadnieniu przytoczył szereg wypowiedzi członków wyprawy, mających świadczyć o niewłaściwym charakterze rywalizacji, narzuconej przez Czarneckiego. Stanowczo też napiętnował zaniechania w zakresie akcji ratowniczej:

Błędem niewybaczalnym nowego kierownika wyprawy było to, iż nie zawezwał na miejsce tragedii ekipy ratunkowej z Instytutu Himalajskiego w Manali. (…) Pomoc taka z pewnością by nadeszła, o czym potem zresztą się przekonano. Jak oceniać to zaniechanie elementarnego obowiązku?

Odstąpię w tym momencie od zasady, żeby w tej części powstrzymać się od komentowania. W tego typu postawie dostrzegam pewność siebie niezmąconą znajomością rzeczy. Wyjaśnijmy tu bowiem od razu: w Indiach nie ma żadnych (przynajmniej cywilnych) profesjonalnych służb ratowniczych. To, że w pobliżu rejonu, w którym wydarzył się wypadek, miał być przeprowadzony – jak to nazwała Rubinowska – kurs instruktorów himalajskich, było kwestią czystego przypadku. Decyzję dyrektora Instytutu o zmianie miejsca działania i skierowaniu kursu w rejon wypadku można określić jako incydentalną. Co trzeba podkreślić, celem działań podjętych przez uczestników kursu nie była akcja ratownicza sensu stricto, a najwyżej odnalezienie jakichś śladów. Sam przebieg przeprowadzonej akcji najlepiej dowodzi, że nie miała ona większego znaczenia praktycznego i dobrze się stało, że nie spowodowała więcej ofiar – skończyło się na niegroźnej ranie odniesionej przez hinduskiego szefa kursu.

Warto na koniec jeszcze raz przywołać słowa Andrzeja Paczkowskiego, będące swoistym podsumowaniem dyskusji:

Brak orientacji ze strony redaktora Karasia w podstawowych sprawach techniki i problemów alpinizmu – sportu, którym się on nie interesuje – a który powinien znać, jeżeli chce przejść z pozycji biernego obserwatora do roli komentatora i osądzającego, stał się przyczyną wielu uproszczeń i dowolności (…) Pamiętać należy, że w ocenie wydarzeń, w których w grę wchodzi życie ludzkie, niezbędna jest zarówno dociekliwość i bezkompromisowość, jak kompetencja i dobra wola przyczynienia się do poprawy istniejącego stanu rzeczy30 .

KOMENTARZ

Na początek przytoczmy, za artykułem w „Gazecie Wyborczej”, wypowiedź „głównego winowajcy” – Jerzego Czarneckiego:

Wypadek był skutkiem elementarnych błędów. Nie wolno było wchodzić na ten lodospad. Po prostu. Nie wolno tam było brać chłopaka, który nigdy w życiu nie widział lodowców, który być może pierwszy raz miał raki na nogach. Mieliśmy łączność radiową. Powiedziałem: nie wolno tam wchodzić! Ale niestety, wróciliśmy następnego dnia do bazy i dowiedzieliśmy się, że jednak poszli. I zginęli .

Wypowiedź sprawia wrażenie emocjonalnej i niepozbawionej uproszczeń. Zauważmy, że ocena ryzyka drogi obranej przez Stepka nie była ewidentna na pierwszy rzut oka, skoro Czarnecki w pewnym momencie też wziął udział w akcji poręczowania dolnej partii lodospadu. Dopiero wtedy nabrał dystansu do tego pomysłu i wysunął kontrpropozycję rekonesansu, który przyniósł realizację celu sportowego wyprawy. Zostawmy jednak tę w sumie poboczną sprawę i przyznajmy – w ogólnym zarysie – słuszność Czarneckiemu.

Zasadnicze jednak pytanie brzmi: dlaczego Stepek – człowiek, któremu bądź co bądź nie można odmówić doświadczenia, rozsądku czy odpowiedzialności – zdecydował się na tak ryzykowną wspinaczkę, na dodatek narażając życie młodszego od siebie o 10 lat i niedoświadczonego partnera?

I drugie pytanie: dlaczego pozostał głuchy na słowa kolegów, z których wszyscy odradzali mu wejście w ścianę?

Przychodzą mi do głowy dwie okoliczności.

Pierwszy, najbardziej oczywisty powód, to nieznajomość zasad wspinania w himalajskim lodospadzie – zakładając oczywiście, że takiej formacji nie da się w żaden sposób obejść. Bez wątpienia Stepek nie upierałby się przy swojej koncepcji drogi, gdyby miał jasną świadomość grożącego niebezpieczeństwa. Trzeba mieć na uwadze, że były to początki ekspansji polskich alpinistów w góry wysokie po długiej przerwie spowodowanej wojną, a Stepek pomimo długiego stażu nie wspinał się dużo w górach typu lodowcowego – w końcu znalazł się pierwszy raz w Himalajach.

Świadkowie wypadku – Rubinowska i Zawadzki potwierdzają tezę o błędnych wyobrażeniach Stepka. Jakby przenosząc doświadczenie z Tatr w Himalaje, miał on być przekonany o tym, że lawina, kiedy raz spadnie, nie trafia drugi raz w to samo miejsce. Z tego właśnie powodu Stepek zignorował pierwsze poważne ostrzeżenie, kiedy to około godz. 15.00 doszło do niespodziewanego obrywu seraków, które wtedy szczęśliwie ominęły wspinający się zespół. Zamiast się natychmiast wycofać, przez następne kilka godzin kontynuował wspinaczkę, żeby w końcu doczekać się swego przeznaczenia.

Pozostaje pytanie, dlaczego zlekceważył rady kolegów. O ile mógł mieć wątpliwości co do intencji Czarneckiego (o czym świadczą przytoczone w książce Karasia zapiski w dzienniku Stepka), to przecież usiłowały go odwieść od tej decyzji również osoby ewidentnie mu życzliwe, w tym choćby Rubinowska czy Zawadzki.

Nie wdając się w ryzykowne rozważania psychologiczne, odnotujmy tylko trudną sytuację, w jakiej się znalazł. W czasie, gdy jego główny rywal dobrze rozegrał okres pobytu w bazie, najpierw zdobywając niezbędną aklimatyzację, żeby potem, w kolejnym wyjściu zdobyć dziewiczy szczyt i zrealizować cel wyprawy, on postawił wszystko na jedną kartę. W rezultacie stracił tylko kilka dni na problematycznej obserwacji lodospadu. Jak się przekonał, lawiny spadały o każdej porze dnia i nocy. Na dodatek adwersarze bez ogródek podważali jego pomysły w sposób, który dla ambitnego lidera wyprawy musiał być bardzo bolesny. Przyznając się do błędu i odstępując od przyjętego planu straciłby (w swoim mniemaniu) resztki autorytetu, nie mówiąc o tym, że wróciłby bez osobistego sukcesu. Stepek znalazł się w swoistym klinczu, w psychicznej pułapce, z której nie był w stanie się wydostać. W grę wchodzi prestiż – nie godzi się na tego rodzaju kapitulację – to zdanie napisał dobrze znający przyjaciela Karaś32 . Mimowolną ofiarą tej sytuacji stał się też Andrzej Grzązek, który uległ presji chwili, nieświadomy skali ryzyka. W jego przypadku przeważający okazał się autorytet kierownika wyprawy, a jednocześnie chęć zademonstrowania solidarności z osobą atakowaną, wobec której czuł się winny. Przypomnijmy tu incydent w Taszkencie, kiedy to Grzązek niechcący przyczynił się do nadwerężenia reputacji swojego mentora.

Gdy sięgnęłam po wydaną już po śmierci Stepka książkę Charchira, opisującą wyjazd w góry Ałtaju Mongolskiego z 1969 roku, nie mogłam nie zauważyć uderzających skojarzeń z jego ostatnią wyprawą. Nasz bohater był wtedy również kierownikiem zespołu, w którym znaleźli się dwaj inni członkowie późniejszej ekspedycji himalajskiej: Jerzy Czarnecki i Teresa Rubinowska. Książka znakomicie oddaje atmosferę wyprawy, relacje międzyludzkie w zespole i przeżycia autora. Tam również sytuacja ułożyła się tak, że w końcowej fazie akcji górskiej, podczas gdy Czarneckiemu udało się zdobyć kilkanaście szczytów, w tym tych najbardziej honornych, sam Stepekz różnych względów miał jeszcze dość skromny dorobek.

Zespół pięciu wciąż zdolnych do akcji wspinaczy ruszył wtedy do – jak się później okazało – ostatniego w czasie tego pobytu wypadu w góry. Podczas gdy Stepek rwał się do działania, pozostała czwórka wyraźnie się ociągała, odczuwając zmęczenie po niedawnej „wyrypie”. We wspomnianej książce Stepek tak napisał o tej sytuacji: Wyruszamy w piątkę: Czarny, Teresa, Kajtek, Heniek i ja (…). Idziemy, żeby z przełęczy między „Śnieżną Górą” a szczytem podobnym do Matterhornu wypatrzeć drogę – może na jutro? Jutro... – myślę – tyle razy jutro było dla mnie pechowe. Przyśpieszam tempo marszu. Dojrzewa we mnie jakaś decyzja, może desperacka, może trochę nierozsądna, nie wiem jeszcze. Zaciskam zęby – nie z bólu, nie z żalu – ze złości. Mieliśmy na przełęczy dopiero ustalić, kto pójdzie na „Matterhorn”, kto na sąsiada, dziewiczy prawdopodobnie szczyt. Myślałem – że pójdę z Czarnym. Że pójdziemy na tę bardziej honorną perć. Chciałem razem z Czarnym zrobić tę drogę, może ostatnią w czasie wyprawy. Chciałem, tym bardziej że widziałem w niej jakiś prawdziwie męski finał sporu, który czasem niepotrzebnie dawał o sobie znać. Wydawało mi się, że Czarny również na dzisiejszą drogę zamierzał związać się ze mną...

– Co robimy? – pytam.

(…) Ale nikt nie kwapił się na ochotnika. Rzeczywiście, było dość późno. Namawiać nie będę.

(…) Odpływa ze mnie złość. Już wiem. Pochylam się nisko, jak w głębokim, rytualnym pokłonie... sznuruję mocniej wibramy. Wiążę horolezkę. Wyczuwam, że śledzą moje zachowanie cztery pary oczu, śledzą dyskretnie.

– Pójdę z tobą – powiedział Heniek.

Odprężenie.

Jego ówczesny stan emocjonalny dobrze oddaje następny fragment: Ale na Ciebie, biała „Śnieżna Góro”, muszę wejść. Choćbym pazurami i zębami miał się wdrapywać. Wejdę na Ciebie, stanę na Twym wierzchołku i wrócę. Musisz być moja.

Był 17 sierpnia 1969 r. Wtedy mu się powiodło –zdołał poprowadzić nową trudną drogę na Turgen III. Wyprawa wróciła z Mongolii z imponującym dorobkiem: ponad 20 wejść na góry o wysokości zbliżonej do 4000 m, z tego połowa to były pierwsze wejścia lub nowe drogi na już zdobytych szczytach.

Dokładnie cztery lata później – 17 sierpnia 1973 r., w jego – jak wierzył – szczęśliwym dniu, fortuna się od niego odwróciła.

 * * *

Osobnego komentarza wymaga zainicjowana przez stronę hinduską akcja poszukiwawcza –nie ratownicza – co trzeba wyraźnie podkreślić. W polemikach wytykano Polakom (w tym zwłaszcza Czarneckiemu), że zaniechali pospieszenia na ratunek kolegom, podczas gdy Hindusi nie zawahali się zaryzykować życia, żeby spenetrować miejsce wypadku.

Powiedzmy od razu – jak wynika choćby z przebiegu akcji poszukiwawczej, jej podjęcie wiązało się z dużym ryzykiem. Trudno nie zgodzić się z Czarneckim, kwestionującym jej sensowność.

Jest jednak jeszcze inna okoliczność.

Jeden z polemistów, ubolewających nad upadkiem wspinaczkowego etosu, przytoczył historię Wawrzyńca Żuławskiego – Wawy, jednej z najwybitniejszych postaci taternictwa powojennego, pierwszego prezesa Klubu Wysokogórskiego.

Warto ją tu pokrótce przypomnieć.

Rok 1957. Podczas wyjazdu w Alpy, Wawa bierze udział w poszukiwaniach swego przyjaciela Stanisława Grońskiego i towarzyszących mu dwóch alpinistów jugosłowiańskich, którzy zaginęli na Mont Blanc du Tacul. Przez tydzień trwa intensywna, choć bezskuteczna akcja. W końcu zostaje oficjalnie zakończona. Wtedy właśnie strona francuska nieoczekiwanie zapowiada zorganizowanie jeszcze jednego rekonesansu. Pomimo wątpliwości co do sensu dalszych poszukiwań i mimo dużego zmęczenia, Wawa decyduje się przyłączyć do Francuzów. Podczas tej akcji ginie na stokach Mont Blanc du Tacul, porwany przez lawinę. Więcej szczęścia ma jego partner Stanisław Biel, który w tym wypadku zostaje ciężko ranny, ale cudem z tego wychodzi. Tę historię przypomniano jako wzór do naśladowania. Dla mnie jest ona raczej dowodem na to, jak trudne są wybory towarzyszące akcjom ratowniczym. Przytoczmy tu wątpliwości podniesione w komentarzu redakcyjnym zamieszczonym w numerze „Taternika” omawiającym wypadek Wawy:

...dlaczego podjęto jeszcze raz akcję i to w trudnych warunkach wtedy, gdy została już oficjalnie zakończona, a wszelka dalsza działalność mogła mieć tylko za zadanie odnalezienie zwłok zaginionych? Dlaczego decydowano się na nowe ryzyko i zlekceważono bezpieczeństwo ludzi? Dlaczego Żuławski podjął inicjatywę Francuzów i zgodził się na udział w akcji Polaków? Odpowiedź jest niewątpliwie trudna. W całym zagadnieniu kryje się wiele motywów niejasnych, wiele pozostanie dla nas na zawsze tajemnicą. Jedno jest pewne, inicjatywa w ów dzień należała całkowicie do Francuzów35 .

Jak widać, decyzja Wawy o uczestniczeniu w ostatniej próbie już nie ratowania, a co najwyżej odnalezienia zwłok przyjaciela – próbie, w której jeden z ratowników zginął, a drugi został ciężko ranny – wzbudziła poważne zastrzeżenia redaktorów „Taternika”, organu opiniotwórczego dla środowiska wspinaczkowego.

Zgodnie z tym, co napisał wspomniany już naczelnik TOPR-u Michał Jagiełło, podstawowa zasada wszelkich działań ratowniczych głosi: Trzeba tak ratować, by nie było ofiar, trzeba zapewnić możliwie pełne (w danej sytuacji) bezpieczeństwo ratowanemu i ratownikom. I dalej: W górach, w sytuacjach trudnych, nie ma miejsca ani na tchórzostwo, ani na bohaterszczyznę. Najtrudniej jest stosować ów złoty środek. Nie dać się ponieść emocjom, wszystko „filtrować przez intelekt” – to podstawowe zadanie kierownika akcji ratunkowej.

Z drugiej strony, heroiczna decyzja Żuławskiego, która kosztowała go życie, musi budzić szacunek – tak jak postawa legendarnego Klimka Bachledy. Do takiego wniosku zmierza komentarz redakcyjny: Ale wydaje się, że Żuławski uważał za słuszne i to, by nie brakło Polaków tam, gdzie wprawdzie inicjatywa wychodziła od obcych, ale przecież chodziło o naszą sprawę. (…) Nie pochwalamy wprawdzie „polskiej Somosierry“, ale wydaje się nam, że obcą też duchowi polskiemu – i słusznie – jest zimna obojętność na sprawy honoru narodowego, którą niektórzy skłonni byliby nam zalecać. To wynika ze specyficznej sytuacji, w jakiej kształtował się nasz naród i jeśli Żuławski postąpił w tym wypadku jak najbardziej „po polsku“ to niech go to przynajmniej w naszych oczach usprawiedliwia.

Te rozważania można odnieść do wyprawy lubelskiej. Okoliczności wypadku jednoznacznie wskazywały, że szanse przeżycia Stepka i Grzązka po uderzeniu ich przez lawinę były praktycznie zerowe, a próby odnalezienia ciał wiązały się z ogromnym ryzykiem. W tym przypadku o podjęciu dalszych poszukiwań zadecydowała strona hinduska. Ich motywacja jest dla nas niejasna. Mamy do czynienia z zupełnie inną mentalnością. Hindusi mają skłonności, żeby kierować się sercem, ale nierzadko zdarza się, że ich zapewnienia nie mają pokrycia w rzeczywistości, co może pociągać za sobą opłakane konsekwencje, o czym świadczy choćby historia wypadku na Shivlingu.

Powiedzmy sobie szczerze: opowieść dyrektora Instytutu Himalajskiego o człowieku, który miał przeżyć dwa tygodnie w szczelinie pod dużymi zwałami lodu, można włożyć między bajki – pechowiec niechybnie zmarłby wkrótce wskutek wychłodzenia. Jednak w momencie, kiedy Hindusi zaoferowali swoją pomoc, trudno było zignorować tę propozycję. Trzeba więc docenić postawę tych czterech osób z wyprawy lubelskiej, które zdecydowały się wziąć udział w dalszych poszukiwaniach.

* * *

Historia, która wydarzyła się na lodospadzie w 1973 roku, powinna być ostrzeżeniem. W tym kontekście warto wspomnieć śmiertelny wypadek młodego, świetnie zapowiadającego się skialpinisty z Rzeszowa – Aleksandra Ostrowskiego, który w 2015 r. przypłacił życiem decyzję o zjeździe na nartach bardzo uszczelinionym lodowcem, w środku gorącego dnia. Ostrowski wraz z partnerem wycofywali się po próbie ataku szczytowego na Gasherbrum II w Karakorum. Niedługo po rozpoczęciu zjazdu z obozu II, Olek wyzwolił deskę śnieżną, która zepchnęła go do ogromnej szczeliny. Niestety nie znalazł się w pobliżu nikt z większym doświadczeniem, kto mógłby odwieść go od zgubnego zamiaru i przekonać, żeby odczekał do bardziej stosownej pory. To prawda, że lawiny są nieprzewidywalne i że łatwo jest być mądrym ex post, w tym jednak przypadku wygląda na to, że został popełniony ewidentny błąd.

* * *

Wśród lublinian pamięć o pionierskiej wyprawie z 1973 roku jest wciąż żywa. W 2008 r., w trzydziestą piątą rocznicę ekspedycji, w rejon Himalajów, w którym działała ekipa Stepka, wyruszył sześcioosobowy zespół. Śladem Czarneckiego na szczyt CB13a próbowali wejść członkowie lubelskiego Medycznego Klubu Turystycznego. Lodowiec Batal przez ten okres znacznie się zmniejszył i zmienił konfigurację, nie znaleziono śladów bazy wysuniętej z 1973 roku.

Niespodziewanie dużym problemem okazało się też odszukanie drogi prowadzącej na CB13a. Ze względu na niedokładne opisy i brak odpowiednich map, zespół musiał w końcu przeprowadzić szereg rekonesansów, w rezultacie do ataku wyruszono nie z lodowca Batal, a z sąsiedniej doliny Kudu. Założonych planów nie udało się jednak zrealizować do końca. Najbliżej celu, w odległości około 200 metrów od wierzchołka CB13a, znalazł się jeden z uczestników – Mariusz Baskurzyński, który dotarł do zwornika w głównej grani szczytów CB. Młodzi medycy wrócili pod wrażeniem dokonania poprzedników sprzed 35 lat.

W osadzie Batal pozostał tylko ogromny pamiątkowy głaz poświęcony dwóm zmarłym polskim himalaistom.

Tragedia uczestników lubelskiej wyprawy stała się inspiracją dla słynnej piosenki Budki Suflera Cień Wielkiej Góry.

Oto słowa Adama Sikorskiego:

Ona przychodzi chytrze, bez ostrzeżeń i gróźb, krzyczy pękniętą liną, kamieniem zerwanym spod stóp…

Krystyna Palmowska (ur. 1948)– taterniczka i alpinistka, dr inż. elektronik, czł. Klubu Wysokogórskiego Warszawa. Taternictwo uprawiała przeważnie w zespołach kobiecych, od 1969 zwykle z Anną Czerwińską, przechodząc drogi należące do najtrudniejszych w Tatrach, np. na ścianach Kazalnicy Mięguszowieckiej i Małego Młynarza, a także podobne drogi zimą. W Alpach wspinała się w 1974, 1977 i 1978, dokonując z Czerwińską m.in. II wejścia czysto kobiecego pn. ścianą Matterhornu. Od 1975 brała udział w wielu wyprawach polskich i międzynarodowych w Karakorum i Himalaje. W 1975 doszła w Himalajach do wys. 7600 m, a na pd.-zach. filarze Czogori (K2) w 1986 z Czerwińską i Januszem Majerem do wys. 8200 m. Sukcesami były pierwsze czysto kobiece wejścia na Rakaposhi (7788 m) w 1979 z Czerwińską, następnie również z nią w czasie dwuosobowej wyprawy wejście stylem alpejskim w 1983 na Broad Peak czyli Falchan Kangri (8047 m), a w 1985 wejście z Czerwińską i Wandą Rutkiewicz na Nanga Parbat (8125 m). Czerwińska i Palmowska stanowiły czołowy kobiecy zespół w górach ośmiotysięcznych.

Krystyna Palmowska jest współautorką (z Anną Czerwińską) książki Dwa razy Matterhorn (Warszawa. 1980 i 1984) oraz własnego reportażu K2 86 („Ekspres Reporterów”, 1987)

-> Książkę Zaklętym w górski kamień kupicie w Empiku!

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Zaklętym w górski kamień
Krystyna Palmowska0
Okładka książki - Zaklętym w górski kamień

Wnikliwa analiza wydarzeń z kilkunastu wypraw górskich, które zakończyły się tragicznie.  Krystynie Palmowskiej udało się dotrzeć do ...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje