Mieszkańcy wrocławskiego osiedla Polanka odkrywają, że mury ich bloków zbudowane są z czarnej substancji. Pod tapetami czai się coś nienazwanego i przerażająco fascynującego.
Ludzie szybko zaczynają znikać bez wieści, miasto ogarnia histeria, a do Polanki okrzykniętej „Świętym Wrocławiem” ściągają pielgrzymi z całej Polski. Dla bezpieczeństwa osiedle zostaje otoczone kordonem policyjnym i objęte przymusową kwarantanną.
Święty Wrocław – miejski horror Łukasza Orbitowskiego – to powieść o izolacji i gromadzeniu się. O strachu, głęboko zakorzenionych lękach i nowych początkach. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Świat Książki. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Święty Wrocław. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Kuba niechętnie zjechał na parter, Małgosię wypchnął w noc. Ulewa przeszła w mżawkę, a chmury zdawały się wisieć rozpięte między antenami. Małgosia mieszkała na osiedlu po drugiej stronie Żmigrodzkiej.
– Muszę iść – powiedział takim samym głosem, jakim ojciec oznajmiał, że w oknie naprzeciw błyszczy lornetka, a w kratce ściekowej łypią oczy szpiega. Dziewczyna ociągała się. Obiecał, że jutro zobaczą się w szkole, nie mając pojęcia, jak bardzo daleki jest od dotrzymania słowa.
Drzwi do jego mieszkania pozostawały otwarte. Warkot akurat umilkł, a idąc korytarzem, Kuba zrównał się z Jarosławem Strzelewiczem, byłym dziennikarzem „Trybuny Ludu”, który parę lat temu przysięgał, że widział Jaruzelskiego objawionego miastu Oławie na szybie wojskowej kantyny. Strzelewicz pędził, kołysał potężnymi półdupkami, spod pachy wystawało mu coś, co Kuba wziął za wiertarkę, a okazało się szlifierką z przytroczonym kółkiem z papieru ściernego.
W mieszkaniu kłębiło się kilkanaście osób. Podlecka z czwartego piętra stała wpatrzona w ścianę, nerwowo zerkając na pana Mariana. Marian, czerwony z wysiłku, machał rękami i wrzeszczał z podekscytowania.
Zjawił się Szczęsny Malicki, któremu matka zostawiła mieszkanie i dość oszczędności, by mógł zafundować sobie własną fabrykę amfetaminy. Widywałem go idącego na miasto, z oczyma niczym latarnie morskie i śmiesznie podrygującymi ramionami.
Nieprzejednanym wrogiem Malickiego był emo-student Darkowski – teraz stali ramię w ramię, podobni spartańskim wojownikom szykującym się do samobójczej walki przeciw wspólnemu wrogowi. Zjawili się nauczycielka matematyki z gimnazjum Kuby, mieszkająca piętro niżej, ze trzech emerytów, przybłąkał się gruby dziesięcioletni chłopczyk. Małżeństwo trzydziestolatków przybyło z córeczką. Dziewczynka, śliczna jak ziemniak, otwierała szeroko usta i wyciągała rączki, usiłując dotknąć ściany, niewidocznej z perspektywy Kuby.
Hałas, słyszany dwa piętra wyżej, umilkł, a Czesław Wesoły, emeryt z więziennym tatuażem na przedramieniu, wykręcał z wiertarki złamane wiertło. Strzelewicz bezceremonialnie trącił Kubę, wparował do środka. Widok szlifierki sprawił, że przez mieszkanie przetoczył się pomruk zadowolenia.
– Co tu się wyrabia? – zapytał Kuba, ale nikt poza ojcem nie spojrzał w jego stronę.
– Chodź, chodź – Marian kiwnął na niego – bardzo tu ciebie brakuje. Zobacz, co robimy. – Przełknął ślinę. – Mamy jakieś narzędzia w domu? Wiertarkę? Hebel?
Kuba energicznie wszedł do środka, gotów rozgonić towarzystwo. Strzelewicz tymczasem podłączył szlifierkę i zaczął bezceremonialnie zdzierać kartki ze ściany nad komodą. Odchodziły łatwo, a gdy Kuba zobaczył, co znajduje się pod spodem, poczuł, że krew w jego nogach staje się cieplejsza, tak ciepła, że roztapia ścięgna, kości i mięśnie. Osunął się na ziemię, w śmiesznej pozycji, podtrzymywany przez Malickiego i Darkowskiego, wlepiał wzrok w to, co wszyscy. Nagle liczyła się tylko ściana, ludzie wokół wydawali się zrobieni z papieru serwetkowego. Gorąco z nóg przewędrowało do głowy i serca.
– Tak, tato – szepnął – mamy hebel.
Spod zdartych fiszek i farby wyłaniała się ściana czarna jak węgiel i błyszcząca niczym folia, pozbawiona łączeń i załamań, gładka. Zdawała się prosić o dotyk. Kuba, żywiąc złudną nadzieję, że to ojcowski kawał, rodzaj dziwacznej farby, wyciągnął rękę. Przy pierwszym zetknięciu opuszki z ciemną materią przeszedł impuls podobny do słabego wyładowania elektrycznego, ale bardzo przyjemny. Kuba przytknął już obie dłonie, zastukał paznokciem. Twarde, zbyt twarde jak na wielką płytę. Zarazem miał wrażenie, że pod nieprzeniknioną skorupą metalowe żyły tłoczą krew, że spinają się włókna mięśni. Niezwykłe, niezwykłe! Spod półprzymkniętych powiek widział, jak Wesoły przykłada wirujące wiertło, które zgrzyta, jęczy, wreszcie pęka, nie pozostawiając najmniejszego wgłębienia. Strzelewicz już uporał się z kablem, w powietrzu zawirowały strzępy papieru. Czarna tafla rozrastała się.
Piętro niżej emeryt Pieńkowski wzywał policję.
* * *
– Widziałem. – Kazek niedbale przyjrzał się kartonikowi z płytą i odrzucił go na tylne siedzenie radiowozu. W świetle lampy na zewnątrz jego łysa czaszka przypominała dynię. Założył czapkę. Dawid już czekał. Był potężnym mężczyzną o blond włosach i pogodnej, niemal dziecięcej twarzy. Kilka lat temu uważał wstąpienie do policji za coś niesłychanie zabawnego. W lodowatą i deszczową noc rozumiał, że jeśli z kogoś zażartował, to z siebie.
Ruszyli razem w stronę klatki schodowej. Dawid sprawiał wrażenie, jakby zaklinował się w kabinie windy. Dochodziła dwunasta.
– O czym ten film? – zagadnął. Jazda windą ma swoje prawa. Do obcego można się nie odezwać przez całe dziesięć pięter. Znajomy, kolega z pracy, wymusza rozmowę.
– Jezu – westchnął Kazek. – Słuchaj, jest grupa facetów, co robią skok. Jeden z nich, taka kulejąca oferma, opowiada wszystko na komisariacie. W sprawę wplątany był jakiś kajzer czy coś, w każdym razie gruba szycha, którego nikt nigdy nie widział. I właśnie cały skok jest tak naprawdę dlatego, że jeden człowiek widział twarz tego kajzera i trzeba go ubić.
– Jak to: nikt nie widział?
– Normalnie. Właśnie o to w filmie chodzi, że nie wiesz, kim on jest.
– A wiadomo?
Winda dojechała.
– Fajny film – powiedział Kazek.
Kobieta, która ich wezwała, czekała na korytarzu, owinięta w szlafrok. Girlandy siwych włosów, prawdziwe wiszące ogrody, opadały jej na oczy. Kazek puścił Dawida przodem.
– To tam. – Wskazała na uchylone drzwi po przeciwległej stronie. – Tam mieszka taki student. I jak wyszedł dwa dni temu, to nie wrócił, a drzwi zostawił otwarte. I są tak do teraz, zaglądałam, bałagan. I ktoś go okradnie, panowie, a to miły chłopak.
Dawid pchnął drzwi. Staruszka zniknęła u siebie.
– Ładnie, ładnie – powiedział Kazek.
Na mieszkanie, właściwie – dziuplę, składały się pokoik z kuchnią i łazienka. Przez uchylone okno wpadał deszcz. Papiery zalegały na klawiaturze, stary wypukły monitor pozostawał włączony. Książki piętrzyły się pod ścianą i na parapecie.
Jeśli nie liczyć materaca, biurka z krzesłem i szafy wnękowej, nie było tu żadnych mebli. Środek pomieszczenia okazał się pobojowiskiem, samych butelek Dawid naliczył ze trzydzieści, a gdy przestąpił próg, pod butem zachrzęściło szkło – szklana lufka, jakich pełno walało się po podłodze, na biurku, nawet przy zlewie. Dokładnie pośrodku, niczym królowa wśród zbitych pionków, wyrastała półmetrowa faja wodna, wypełniona burą cieczą.
– Cały film to właściwie zeznanie tego kulawego – Kazek zrobił kółko po mieszkaniu – i do końca nie wiesz, o co chodzi. A kulawca gra taki facet niepodobny do nikogo. Ma Oscara, ale nie wiem za co.
– Do nikogo?
– Do wszystkich i do nikogo – wyjaśnił Kazek. – Popatrzmy, co tu mamy.
Rozgarnął butem hałdę śmieci i ubrań. Razem zabrali się do szuflad. W pierwszej znaleźli górę papierzysk – faktury za internet, niezapłacone rachunki i rozmontowany napęd optyczny. Niżej było już ciekawiej. Kazek zmarszczył brwi nad dyplomem.
– Michał Szeligowski – przeczytał na głos. – Fiu, fiu, myślisz, że prawdziwy?
– A ja jestem bóg grecki. Daj, Kazek, spokój.
W ostatniej szufladzie leżał Karl Gustaw Jung, a w Jungu dwieście złotych w dwudziestkach. Kazek przyjrzał się uważnie okładce, przeliczył pieniądze i wręczył Dawidowi połowę. Dawid pogrzebał za monitorem i wydobył grudkę haszyszu wielkości kości do gry i koloru czekolady. Grzał ją chwilę w palcach, aż haszysz rozmiękł. Zaczął dzielić, ale Kazek poradził mu, by dał sobie spokój.
– Tobie się przyda – dodał – a co ja mam z tym zrobić? Dzieciom dać?
Grudka zniknęła w kieszeni Dawidowego munduru. Dalej przetrząsali mieszkanie – znaleźli fałszywy dowód osobisty z tym samym zdjęciem co w dyplomie, ale z innym nazwiskiem, całe sterty płytek, iPoda i aparat fotograficzny. W szafie, pod ubraniami, leżał plik stuzłotówek. Nim Kazek skończył się śmiać – a śmiał się krótko – Dawid już rozdzielał pieniądze na dwie kupki.
– Zostawże to chłopakowi – powiedział Kazek – zawijamy się.
Dawid, czy to przez pomyłkę, czy ze złośliwości, schował pieniądze w drugiej części szafy. Kazek zaczął mordować się z plombami.
– Pewno się biedak nastukał i zapomniał zamknąć – mruknął.
Pracowali w milczeniu, a gdy skończyli, Dawid przyjrzał się plombom i z uznaniem pokiwał głową. Michał Szeligowski, czy jak mu tam jest, przynajmniej będzie wiedział, kto mu zrobił taki numer.
– Wszystko w porządku? – rozległ się głos staruszki.
– Ano w porządku – odpowiedział natychmiast Dawid – tak właściwie to nic się nie stało.
Staruszka coś wymamrotała i zniknęła z korytarza.
– Więc ten facet, kaleka – rzekł Kazek już w windzie – opowiada całą historię na komisariacie i na końcu okazuje się, że zrobił wszystkich w konia i to właśnie on jest tym kajzerem czy czymś tam. A całą historię wymyślił, żeby uratować własną skórę, nazwiska, miejsca pobrał z karteczek, które wisiały na komisariacie – ciągnął, a oczy Dawida robiły się szersze z każdym słowem. – Właściwie jak w Stanach mówi się na komisariat?
– Dzięki serdeczne.
– Naprawdę nie oglądałeś tego? – Winda stanęła i Kazek puścił Dawida przodem. – Chodź, lepiej zobaczmy, czego chcą od nas na Obornickiej.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Święty Wrocław. Powieść Łukasza Orbitowskiego kupicie w popularnych księgarniach internetowych: