Tematem zbioru reportaży, wywiadów i esejów pióra wybitnych polskich autorów, zatytułowanego Śmierć warta zachodu, jest służba, służba dla kraju, służba dla drugiego człowieka. Służba żołnierza na misji, policjanta antyterrorysty, strażaka, ratownika medycznego. Służba i wszystko co się z nią wiąże – honor, odwaga, odpowiedzialność, strach, samotność, ordery, wdzięczność ale nierzadko także osierocone dzieci, rodziny, smutek, trauma, żałoba... Śmierć dzisiaj, tu i teraz. Ta rzekomo słodka i godna, wyjątkowa, bo ,,za ojczyznę", w obronie wspólnoty, w imię wyższego celu. Śmierć godna pozazdroszczenia. Czy jednak aby na pewno?
Jak to jest, kiedy – choćby w najbardziej szczytnym celu – giną najbliższe nam osoby? Albo kiedy ideał poświęcenia zderza się z bólem, banalnością, absurdem życia tych, którzy tego daru śmierci musieli być świadkiem?
To trudne pytania dla nas wszystkich. Jak przyjmujemy ten dar my, żyjący w pragmatycznych, pełnych zadowolenia z siebie czasów, w których kalectwo czy zgon to tematy wstydliwe i niemodne? Tradycyjny szacunek wobec śmierci w imię ideału to przecież tylko oficjalna strona medalu. Prawda bywa mniej oczywista.
Autorzy, wśród których są najbardziej znani polscy reporterzy i pisarze, szukają odpowiedzi na najtrudniejsze pytanie życia, mając za punkt wyjścia prawdziwe historie podopiecznych Fundacji Dorastaj z Nami. Uzupełnieniem poszczególnych relacji są przejmujące fotogramy Maksymiliana Rigamonti.
Do lektury książki Śmierć warta zachodu zaprasza Wydawnictwo Bellona. Dziś w naszym serwisie możecie przeczytać premierowy fragment publikacji:
Pozdrowienia z morza
Cezary Łazarewicz
Piasek jest żółty, woda błękitna, niebo turkusowe. Stoją boso na brzegu, fale obmywają im stopy. On ma przewieszony przez ramię czerwony plecak, ona czarne okulary i zawieszony na szyi aparat fotograficzny. Przed nimi dziewczynka z warkoczem, trzymająca w ręce sandały. To ich ośmioletnia córka Małgosia. Brakuje czternastoletniego Mateusza, który jest na obozie żeglarskim.
Ona ma na imię Mirela. On – Marek, i jest tu najważniejszy, bo to jego ostatnie zdjęcie. Ma na nim przyklejony do twarzy lekko drwiący, szyderczy uśmieszek, taki sam jak na nagrobku w Mokrzeszowie. W niedzielę dziewiętnastego lipca 2015 roku wysyła zdjęcie na telefon przyjacielowi z pracy i podpisuje je: „Pozdrowienia z morza”.
Na tę dziwną pomyłkę zwracam uwagę dopiero później i aż skóra mi cierpnie – mówi dziś Jacek Jedyńczuk.
* * *
Marek Dziakowicz ma wtedy trzydzieści dziewięć lat. Czterdziestych urodzin w grudniu już nie doczeka. Pochodzi z Mokrzeszowa, wsi leżącej między Wałbrzychem a Świdnicą. Jest wychuchanym, ostatnim dzieckiem w rodzinie.
– Ja wyprowadzam się z domu, gdy on ma cztery lata, a jest jeszcze dwóch starszych braci Stanisław i Ryszard i siostra Elżbieta – wspomina Roman, szesnaście lat starszy od Marka.
Gdy więc Marek kończy zawodówkę i technikum mechaniczne dla pracujących w Świebodzicach, Roman patrzy już na to z oddali. A gdy trafia w Kłodzku do Straży Granicznej, namawia go, by został tam na stałe.
– Nie chciał, bo coś mu tam nie pasowało – mówi Roman.
Wrócił do domu, pracował w lokalnej fabryce w Świebodzicach, gdy po sąsiedzku obok rodziców dom kupili Sancikowie. Poznał wtedy ich córkę Mirelę. Po ślubie teść, emerytowany policjant, namówił go do pracy w policji.
Ma dwadzieścia pięć lat, gdy w maju 2001 roku zostaje kursantem sekcji prewencji Pierwszego Komisariatu Policji w Wałbrzychu przy ulicy Wrocławskiej 69.
Sympatyczny, komunikatywny, jak czegoś nie wie, to pyta. Tak zapamiętał go z tych początków kilka lat starszy Jacek Jedyńczuk, pracujący wtedy w patrolówce. Parę razy mają wspólne służby, czyli biegają za narkomanami, złodziejami, łagodzą domowe awantury i bijatyki. Raczej mijają się w pracy, niż blisko współpracują. Trafiają na siebie kilka lat później, gdy Jedyńczuk zostaje dzielnicowym. Pokoje dzielnicowych z Lubiechowa, ze Szczawienka, ze Starego i z Nowego Julianowa są na parterze. Obaj przydzieleni zostają do Piaskowej Góry – największego wałbrzyskiego blokowiska. Dostają gabinet numer osiem, naprzeciwko dyżurki. Dwa wielkie okna, z których widać osiedlowe garaże, i wspólna szafa pancerna. Sami go później wyremontują, kupią rolety, biurka i komputery. Przez następne lata siedzą biurko w biurko, bokiem do drzwi, naprzeciwko siebie.
Ranna zmiana zaczyna się o szóstej. Odprawa z naczelnikami, wyznaczanie zadań do wykonania, dyslokacja służby, jakieś dodatkowe wytyczne. Potem godzina, półtorej pracy za biurkiem: czytanie listów, odpisywanie na nie, wypełnianie formularzy, raportowanie. On tej pracy nie lubi, lepiej czuje się w terenie.
– Bo dzielnicowy to facet, który chodzi do ludzi, puka do mieszkań, pyta, w czym może pomóc, rozwiązuje problemy, przynosi dobre i złe wiadomości – mówi Jedyńczuk. A że mają rejony obok siebie, to ciągle są razem. Razem roznoszą listy z prokuratur i sądów, patrolują ulice, chodzą na zatrzymania i przekazują informacje o samobójstwach i śmierciach w wypadkach.
On uważał, że ma zrobić swoje: zatrzymać i dopilnować, by nic się złego nie stało. Zawsze grzeczny, uśmiechnięty, uczynny. Rzadko podnosił głos. By go zezłościć, trzeba go było czołgiem najechać. Jego zdaniem od wymierzania kar jest prokurator i sąd, a nie policjant. Jest więc lubiany w dzielnicy i budzi szacunek.
I nie zamykają mu się usta. Ciągle gada. Ja też. I zawsze mamy jakiś temat do rozmowy: wycieczki w góry, motory, rodzina, wakacje. Świetnie się dogadujemy, więc prosimy przełożonych, żeby nam tak układali grafik, byśmy mogli razem pracować. Razem jeździmy do pracy i razem wracamy, a w weekendy spotykamy się całymi rodzinami. Wycieczki, grille, urodziny, imieniny, wspólne wyjazdy. I tak minęło nam osiem lat.
Tylko ostatniego spotkania nie może sobie przypomnieć.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Śmierć warta zachodu. Publikację kupicie w popularnych księgarniach internetowych: