C.W. Gortner, autor światowych bestsellerów, ceniony za powieści historyczne o sławnych kobietach, ożywia na kartach najnowszej książki postać Sarah Bernhardt, córki kurtyzany, która przeszła niezwykłą drogę i stała się najsłynniejszą aktorką swojej epoki.
Jej pełne dramatycznych zwrotów życie jest naznaczone skandalami. Aby uniknąć losu kurtyzany, Sarah usiłuje zrobić karierę na deskach teatru i dąży do zdobycia niezależności. Jej swobodny tryb życia kończy się nagle, gdy odkrywa, że jest w ciąży. Decyduje się na urodzenie dziecka, choć naraża się na społeczne potępienie i samotność. Dzięki olśniewającej urodzie i nowatorskim występom osiąga jednak nieoczekiwany sukces. Staje się najbardziej cenioną francuską aktorką, która urzeka publiczność odważnymi interpretacjami scenicznymi postaci, zarówno kobiecych, jak i męskich. Ekstrawagancki talent i skandaliczne zaręczyny w Londynie otwierają jej drogę do światowej sławy.
Sarah Bernhardt. Niezrównana aktorka to historia intrygującego życia Sarah wielkiej artystki, opowiedziana jej własnym głosem – fascynująca, intymna opowieść o kobiecie, która dzięki niezrównanemu talentowi i niezłomności ducha zyskała miano Boskiej Sarah. Do lektury zaprasza HarperCollins Polska. Koniecznie weźcie udział w konkursie, który poświęcony jest tej właśnie powieści. Dziś na naszych łamach przeczytać możecie premierowy fragment książki Sarah Bernhardt. Niezrównana aktorka.
AKT I
1853‒1859
Niechciane dziecko
W małej dziewczynce niemal zawsze można ujrzeć przyszłą niebezpieczną kobietę.
Aleksander Dumas
I
Jeżeli wielki talent może narodzić się dzięki zmaganiom z przeciwnościami losu, mój widocznie został wykuty w kuźni mojego dzieciństwa.
Miałam osiem lat. Kolorami mojego świata były zieleń i szarość: smagane wiatrem lasy i kamieniste wzgórki, chłostane morskimi falami pola Bretanii. Jego dźwiękami były brzęk dzwonków stad owiec prowadzonych na pastwisko i gdakanie kur w kojcach obok krytej słomą chaty, w której mieszkałam, z tarasem porośniętym pnączami winorośli na treliażach. Życie w tym wiejskim świecie wyznaczały wschody i zachody słońca, znojna praca od świtu do zmroku, smak wilgotnego świeżego koziego sera i ciepłego chleba z chrupiącą skórką, prosto z pieca, kręcący w nosie zapach dzikiej zielonej cebuli, którą deptałam bosymi stopami.
Tak było do dnia powrotu mojej matki.
– Sarah! Sarah, gdzie jesteś?
Jej jękliwy marudny głos dobiegł mnie od strony ogrodu warzywnego. Siedziałam na konarze drzewa figowego, pośród opuszczonych gniazd wiewiórek. Pod drzewem mój pies Pitou dyszał z wywieszonym jęzorem w letnim skwarze, jednak ta wołająca mnie kobieta zdawała się go nie zauważać, chociaż każdemu, kto mnie znał, jego obecność zdradzała miejsce, w którym się kryłam, gdyż Pitou towarzyszył mi nieodłącznie jak cień.
Zerknęłam w kierunku tarasu i zobaczyłam ją – niczym odległą postać na obrazie. Przysłoniła oczy dłonią w białej rękawiczce, a w jej głosie zabrzmiała nuta zniecierpliwienia, gdy zawołała ponownie:
– Sarah, gdzie się chowasz? Nie mam całego dnia do stracenia. Wyjdź natychmiast.
Wiedziałam, kim ona jest, chociaż od jej ostatniej wizyty upłynęło tyle czasu. Gdy więc ujrzałam jej powóz zajeżdżający przed dom, zalała mnie fala gniewu i wybiegłam pędem przez tylną bramę, do tego drzewa, mojej sekretnej kryjówki. Poprzednio odwiedziła mnie przed ponad trzema laty. Podobnie jak teraz, zjawiła się niezapowiedziana. Przyniosła mi wtedy cukierki czekoladowe i świecidełka – drobna, pulchna nieznajoma z przejrzystymi niebieskimi oczami, w fantazyjnej falbaniastej spódnicy i czepku przystrojonym sztucznymi jedwabnymi kwiatami. Została tylko tak długo, by poczuć zapach świeżego powietrza i wydać polecenia, po czym znów zniknęła tam, skąd przybyła. Ujrzenie jej ponownie po tak długim czasie wzbudziło we mnie nie tylko gniew, lecz także żywiołową niechęć, mimo iż jej powrót przyniósł mi też odrobinę pociechy, że nie zapomniała o mnie.
Pitou wstał, machając ogonem, zaniepokojony gniewnym wołaniem mojego imienia przez tę kobietę. Obawiając się, że mnie zdemaskuje, dałam mu gestem znak, aby usiadł. Gdy niechętnie przysiadł znów na tylnych łapach, popatrzyłam ponownie w kierunku domu.
Z przyległej kuchni wyszła Nana Hubert, wycierając umączone dłonie w fartuch. Gdy matka odwróciła się do niej zaskoczona, Nana wskazała palcem wprost na moje drzewo i zawołała po bretońsku:
– Kwiatuszku! Chodź tutaj i przywitaj się ze swoją matką.
Zirytowana, zsunęłam się z konara, przy czym zahaczyłam rąbkiem sukienki o gałązkę i rozdarłam ją. Rozmyślając o tym, że Nana później będzie musiała ją zszyć i niewątpliwie zbeszta mnie, jak zawsze, powtarzając swoje oklepane powiedzenie, że sukienki nie rosną na drzewach jak liście, zlazłam na ziemię i poczłapałam smętnie w kierunku tarasu, a Pitou za mną.
Matka przyglądała mi się uważnie, gdy się do niej zbliżałam.
Nana gniewnie zmarszczyła brwi. Nie była niemiła; kochała mnie, jak potrafiła, kiedy miała czas. Jednak właśnie czasu okropnie teraz brakowało, bo jej mąż spoczywał w grobie, a ona musiała sama zajmować się wszystkimi kozami, kurami i warzywami. Nie dalej jak dziś rano dała mi niebieską wstążkę do włosów. „Tak ładnie ci w niebieskim, z twoją białą cerą i rudymi lokami” – powiedziała z jednym z jej rzadkich uśmiechów odsłaniających szczerbate zęby. Teraz, poniewczasie macając włosy, szukałam tej wstążki i znalazłam ją zwisającą z potarganego warkocza. Przynajmniej nie zostawiłam jej na drzewie, razem z chodakami.
Napotkawszy spojrzenie matki, poczułam się tak brudna, jak moje powalane ziemią stopy. Ona była… nieskazitelnie czysta. Nieskalana. Jak posąg Maryi Dziewicy w kościele w miasteczku, z taką samą marmurową bladością. Spodziewałam się niemal ujrzeć na jej policzku przezroczystą łzę, niczym kroplę zamarzniętego soku drzewa.
– No i? – rzekła Nana. – Co się mówi do mademoiselle Bernhardt?
– Dzień dobry, mademoiselle – wymamrotałam.
Matka się uśmiechnęła. Ale czy rzeczywiście? Jej różowe usta przypominające pączek róży drgnęły, jednak nie odsłoniły zębów. Mimo to przypuszczałam, że jej zęby są równie doskonałe jak wszystko inne u niej – nie tak jak u Nany, która uskarżała się stale na spróchniałe trzonowce i na to, że nawet ugryzienie kawałka chleba sprawia jej ból.
– Ona mnie nie poznaje – rzekła matka, marszcząc gładkie czoło. – I jest taka chuda. Czy chorowała?
– Nie chorowała nawet jednego dnia w życiu – odparła oburzona Nana. – Mademoiselle Bernhardt, oddała mi pani córkę, żebym karmiła ją piersią. I wykarmiłam ją piersią. Ssała jak głodne chuchro. Robiłam, co pani kazała. Nic więcej, nic mniej. Owszem, jest chuda, ale zjada więcej niż muł.
– I najwyraźniej kąpie się nie częściej od muła – zauważyła matka.
Nana wzruszyła ramionami.
– Dzieci ciągle się brudzą, więc po co marnować wodę? Kąpię ją raz na tydzień.
– Widzę – powiedziała matka. Przyjrzała mi się, jakby nie była całkiem pewna, co ma zrobić. – Czy ona w ogóle mówi po francusku?
– Kiedy ma ochotę. Jak pani widzi, nie mamy tutaj wielu okazji do używania tego języka. Krowom jest wszystko jedno, czy doi się je po francusku czy bretońsku. – Krzywiąc się, Nana zwróciła się do mnie: – Powiedz coś po francusku do matki.
Nie chciałam mówić do niej niczego ani po francusku, ani w żadnym innym języku. Dlaczego miałabym spełniać wymagania tej poirytowanej kobiety, skoro za niespełna pół godziny będzie już w drodze powrotnej dokądś tam, skąd przyjechała? Ale Nana surowo skinęła na mnie głową, więc wymamrotałam:
– Pitou est ma chien.
– Widzi pani? – rzekła Nana, wspierając dłonie na szerokich biodrach. – Ona nie jest głupia, tylko uparta. Dziewczynki takie jak ona potrzebują twardej ręki.
Ruszyła ciężkim krokiem z powrotem do domu, lecz matka powiedziała:
– Powinno być mon chien. – Westchnęła. – Być może to nieodpowiedni czas. Ostatnio jestem tak bardzo zajęta… Mogę zaproponować ci więcej pieniędzy, żebyś zatrzymała ją przez następny rok…
Nana przystanęła gwałtownie i rzuciła przez ramię gniewne spojrzenie z determinacją, którą znałam aż nazbyt dobrze.
– Dla mnie to odpowiedni czas. Starzeję się. Muszę sprzedać ten dom i przenieść się z synem do miasteczka. Zabierze ją pani dzisiaj, jak uzgodniłyśmy. Jej torba jest już spakowana.
Stałam nieruchomo, z dłonią na poszarpanych uszach Pitou, słysząc słowa Nany, ale nie mogąc w to uwierzyć. Po tylu latach matka wróciła, żeby mnie stąd zabrać? Zanim zdołałam się powstrzymać, wybuchnęłam:
– Nie mogę wyjechać! Co z moim Pitou?
Pies zaskomlił. Matka zwróciła na mnie spojrzenie niebieskich oczu, w których dostrzegłam narastający chłód.
– Z twoim Pitou? Myślisz, że zabiorę cię do Paryża razem z tym kundlem?
Do Paryża?
Serce zaczęło walić mi w piersi.
– Ale… ale ja nie mogę tak po prostu go zostawić – powiedziałam, chociaż matka odwróciła się już z powrotem do Nany.
Rzekła coś do niej cicho i zobaczyłam, że przez twarz niani przemknął bolesny wyraz. Potem Nana przecząco pokręciła głową i usłyszałam jej odpowiedź:
– Nie. To niemożliwe. W domu syna nie ma miejsca. Jego żona spodziewa się dziecka i muszę się nią zaopiekować. Albo zabierze ją pani dzisiaj ze sobą, albo trafi do sierocińca. Ja już za nią nie odpowiadam.
Nagle łzy zapiekły mnie w oczy. Dusiłam w gardle rozpaczliwy jęk, a Nana popatrzyła na mnie nad ramieniem matki i rzekła cicho:
– Kwiatuszku, musisz już pojechać i zamieszkać u twojej maman. Nie bój się, dopilnuję, żeby Pitou znalazł dom. A teraz umyj się i weź swoją torbę. Mademoiselle Bernhardt czeka, a przed wami długa podróż do Paryża.
Nie mogłam się poruszyć. Mój dom był tutaj, ta chata z ciasnymi izbami o ścianach pociemniałych od dymu, z powietrzem gęstym od zapachu potrawki i czosnku, chata, w której są moja Nana i mój Pitou. Nie chciałam jechać do Paryża i mieszkać u tej przesadnie wystrojonej obcej kobiety. W ogóle jej nie znałam.
– Nie – odparłam głośno, a gdy twarz Nany spochmurniała, dodałam: – Nie pojadę!
Nana zamierzyła się na mnie ręką.
– Czy mam przynieść rózgę?
Ta cienka głogowa witka, zdolna zostawić ślady obrzęku na moich udach, była jedną z niewielu rzeczy, których się bałam. Nana użyła jej tylko raz, kiedy zlekceważyłam płoty i powędrowałam z Pitou na skróty, depcząc grządkę kolendry. Nie mogłam potem przez tydzień usiąść.
– Ruszaj natychmiast – poleciła Nana. – Umyj się i przynieś swoje rzeczy.
Matka odstąpiła na bok i wbiegłam do domu. W moim małym pokoju z łóżeczkiem dziecinnym i chwiejnym stolikiem znalazłam płócienną torbę na ramię wypchaną moimi niewieloma ubraniami i od dawna zapomnianą szmacianą lalką. Nana rozłożyła na łóżeczku odświętną sukienkę, którą wkładałam tylko w niedziele, kiedy chodziłyśmy do miasteczka na mszę. Znieruchomiałam, wpatrując się w nią. Nie chciałam jechać. Nie mogłam zostawić mojego Pitou. Zabiorę go, moją torbę i ucieknę…
Na dźwięk ostrego gwizdnięcia Nany z tarasu Pitou wybiegł z powrotem na dwór. Krzyknęłam i popędziłam za nim, lecz matka stanęła w drzwiach, blokując mi drogę ucieczki.
– Nie musisz się myć – powiedziała. – Nie zniosę przebywania tu ani chwili dłużej.
– Maman, proszę – rzekłam, walcząc z przypływem paniki. – Pitou… Nie mogę go tu zostawić, skoro Nana sprzedaje dom i…
Uciszyła mnie, unosząc dłoń.
– Zrobisz, co ci powiedziałam.
Gdy tylko wdrapałam się do powozu, Pitou zaczął szczekać. Szarpnięciem odciągnęłam zasłonkę w oknie drzwiczek i od razu zalała mnie obezwładniająca, czarna fala cierpienia, kiedy spojrzałam na dom. Nana stała w progu i trzymała za kark mojego psa, który usiłował się jej wyrwać i pobiec za mną. Stangret świsnął batem, konie z szarpnięciem pociągnęły powóz, a mnie łzy trysnęły z oczu.
W kilka chwil zostawiliśmy za sobą chatę, a powóz jechał z turkotem wiejską drogą. Matka w milczeniu siedziała naprzeciwko mnie. Nie odzywała się tak długo, że łzy na moich policzkach zdążyły wyschnąć, a ja czekałam, kuląc się pod jej ponurym wzrokiem. W końcu powiedziała:
– Nie przywykłam do dziecka plączącego mi się pod nogami. Jestem kobietą bardzo zapracowaną, nie mam czasu ani cierpliwości do wybryków. Musisz zawsze respektować mój harmonogram zajęć. Rozumiesz? Zawsze. Jeśli nie będziesz posłuszna, znajdę dla ciebie inne miejsce.
– Tak, maman – wyszeptałam ze ściśniętym gardłem.
Byłam teraz zbyt przestraszona, by się sprzeciwić. Wspomniano o sierocińcu. Nie miałam cienia wątpliwości, że byłaby zdolna do odesłania mnie tam.
– I w towarzystwie nie wolno ci nigdy nazywać mnie maman – dodała, wygładzając starannie suknię dłonią w rękawiczce. – Moi przyjaciele mówią mi Julie. Możesz zwracać się do mnie po imieniu albo mademoiselle Julie, jeśli wolisz.
– Tak, mademoiselle Julie.
Posłała mi chłodny uśmiech i znów zmierzyła mnie wzrokiem. Ledwie zdołałam się wcisnąć w porządne buciki, pelerynkę i czepek. Wszystkie te rzeczy przywiozła podczas ostatniej wizyty i teraz ledwie się w nich mieściłam. Buciki uwierały w palce nóg. Poruszyłam stopami, żałując, że nie mogę ich zrzucić, i rozważając, czy wyskoczyć z powozu i pobiec z powrotem do chaty. Wystarczyło mi jednak wyobrazić sobie wyraz oburzenia na twarzy matki, abym pojęła, że ona po prostu sprowadziłaby mnie z powrotem i jeszcze bardziej się na mnie rozgniewała.
– Przestań się wiercić – rzuciła. Wyjęła z torebki wachlarz i powachlowała się nim. – Doprawdy, czy ta wieśniaczka niczego cię nie nauczyła? Zachowujesz się jak dzikie stworzenie. – Umilkła na chwilę. – Przypuszczam, że nie umiesz jeszcze czytać ani pisać?
– Nie, mademoiselle Julie – odpowiedziałam, szczerze zasmucona.
Matka nie tylko zmusiła mnie do opuszczenia domu i mojego psa, ale nawet mnie nie lubiła. I tak samo jak ja nie chciała, żebym u niej zamieszkała.
Westchnęła.
– A zatem sądzę, że tym również musimy się zająć. – Znów skierowała spojrzenie za okno powozu. – Analfabetka – rzekła w zamyśleniu, jakby do siebie. – Bez cienia towarzyskiej ogłady, którą mogłaby się pochwalić. Zapewne nikt w ogóle nie uwierzy, że to moja córka.
Zdawało się, że ta myśl sprawiła jej przyjemność.
Po trzech dniach podróży przybyłyśmy do Paryża. W gospodach, w których się zatrzymywałyśmy, co noc szlochałam ukradkiem, kiedy matka na mnie nie patrzyła. Gdy dotarłyśmy do stolicy, wypłakałam już wszystkie łzy i byłam pewna, że nigdy więcej nie zaznam ani chwili szczęścia.
Paryż mnie oszołomił. Był hałaśliwy, pełen turkotu powozów i ludzkich krzyków. Wydał mi się pozbawionym barw chaosem zadymionego nieba i brukowanych ulic. Śmierdział mokrym praniem i zwierzęcymi odchodami – niczym stary smok z pazurami, pomiędzy którymi przepływała wezbrana rzeka. Niemal znów zaczęłam płakać na wspomnienie zielonych lasów Bretanii, pól i kryjówek, które sobie wynajdywałam. Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę drzewo?
Gdy powóz się zatrzymał, Julie oznajmiła:
– To jest rue de Provence.
Jakby wymienienie nazwy tej ulicy robiło mi jakąkolwiek różnicę. Byłam obolała po wielogodzinnym siedzeniu w powozie, a także wygłodniała, gdyż w ciągu minionych kilku dni jadłam o wiele mniej, niż przywykłam.
Wysiadłyśmy z powozu i znalazłam się przed wąskim, powalanym sadzą i wysokim budynkiem, wciśniętym między inne podobne.
Z drzwi wejściowych wybiegła ładna młoda kobieta, zadziwiająco podobna do Julie.
– Sarah, moja maleńka! – zawołała.
Ucałowała mnie w policzki i owionął mnie duszący zapach olejku różanego, przyprawiając o kaszel. Kobieta miała równie przejrzyste oczy jak Julie, tylko ciemnoniebieskie, a jej włosy upięte w kok na karku były złocistorude – jak moje. Pomyślałam, że to z pewnością jakaś krewna, gdy rzekła łagodnie:
– Och, moje dziecko, nie pamiętasz mnie, prawda?
Za nami Julie, która polecała stangretowi, aby wyładował jej bagaż – przyjeżdżając po mnie, wzięła ze sobą dwa średniej wielkości kufry; zastanawiałam się, dlaczego potrzebowała aż tylu rzeczy – powiedziała:
– Nie bądź głupia, Rosine. Kiedy ostatni raz cię widziała, była przecież niemowlęciem.
– Tak, oczywiście. Sarah, moja droga, jestem twoją tante Rosine. Twoja matka to moja starsza siostra – rzekła z uśmiechem ciotka.
Gdy ujęła ciepłą dłonią moją rękę, prowadząc mnie w kierunku domu, musiałam powstrzymać następny potok łez. Miłe przyjęcie było ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam.
– Serdecznie witamy w Paryżu – powiedziała, a ja wtuliłam się w nią i pomyślałam, że być może życie tutaj nie będzie jednak takie straszne.
Książkę Sarah Bernhardt. Niezrównana aktorka kupicie w popularnych księgarniach internetowych: