Zbliżały się wakacje. Sześć tygodni bez szkoły. Sześć tygodni bez mleka i herbatnika na długiej przerwie, bez obiadów w stołówce, bez urodzinwych cukierków. Mój brzuch zapiszczał jak pociąg w oddali.
Tak naprawdę wiedziałam, że nie da się cofnąć czasu. Wiedziałam, że martwi nie ożywają. Nie wiedziałam wielu rzeczy o umieraniu - jakie to uczucie, jak to się dzieje, właściwie to prawie niczego nie rozumiałam - ale wiedziałam, że umiera się raz na zawsze.
Kiedy z nią mieszkałam, mama była właśnie taka: płakała, żebym nie odchodziła, krzyczała, żebym sobie poszła.
Noc zapadła szybko, jakby ktoś położył nam na głowach wielką czarną rękawiczkę.
Jak na świecie pojawiali się brat albo siostra, rodzice mieli dla pierwszego dziecka o połowę mniej czasu, bo druga połowa należała się dzidziusiowi.
Tak czy owak, nauczyło mnie to, że ludzie nie umierają na zawsze. Ci, którzy mówili, że człowiek umiera na zawsze, albo kłamali, albo byli głupi, bo znałam co najmniej dwie osoby, które na pewno, na sto procent zmartwychwstały. Jedną był mój tata, a drugą Jezus.
Gdyby mógł, uśmiechnąłby się szerzej, ale czasem jak człowiek za mocno się uśmiechnie, bolą go policzki.
Z Susan zabawa była mniej więcej taka jak ze spleśniałym kalafiorem.
Przeciskając się przez wąski otwór, pomyślałam, że może właściwie to jest powód, dla którego mama daje mi mało jedzenia: boi się, że jak będę gruba, to nie zmieszczę się w oknie i będę musiała spać na dworze. Mama chce tylko mojego dobra, pomyślałam, stając nogami w zlewie.
Od śmierci Stevena minęło już tyle dni, że przestałam liczyć. Musiał przecież kiedyś wrócić. Tym bardziej że był mały, a więc – tak mi się wydawało – powinien wrócić do żywych szybciej niż dorosły.
Zaczęłam podejrzewać, że mama się wyprowadziła, bo nie widziałam jej od wielu dni. Nie zjawiła się nawet w niedzielę, gdy trzeba było iść do kościoła. Snułam się po domu, przesuwając palcami po ścianach i zastanawiając się, czy jestem sierotą. O sierotach czytałam tylko w książkach. Nie wiedziałam, czy one istnieją naprawdę (jak Bóg), czy tylko na niby (jak czarownice).
– Bez sensu – stwierdziła Linda w drodze do sklepu. – Zwykle mamy więcej butelek.– No to nie moja wina – odparłam.– Czyja to wina? – zapytała.– Nie wiem. Pewnie premiera.– Dlaczego premiera?– Linda, wszystko jest winą premiera.
Zaczynał we mnie falować głód, ale w kuchennych szafkach nie było nic prócz cukru i moli.
Gdy byłam już tak znudzona, że mózg prawie wychodził mi nosem jak smarki, wstałam z łóżka i wyjęłam sukienkę z majtek.
Zbliżały się wakacje. Sześć tygodni bez szkoły. Sześć tygodni bez mleka i herbatnika na długiej przerwie, bez obiadów w stołówce, bez urodzinwych cukierków. Mój brzuch zapiszczał jak pociąg w oddali.
Książka: Pierwszy dzień wiosny
Tagi: wakacje, Głód