Ubrana na cebulkę położyłam się do krótkiego dziecięcego łóżka. Po pierwsze bałam się, że gdy gwałtownie się na nim ruszę, to pode mną runie. Po drugie nie mogłam na nim leżeć na wznak – było za krótkie. Moja głowa wbijała się w deskę kończącą łóżko. Stopy wystawały mi poza nie. Zwinęłam się w kłębek i próbowałam zasnąć. Niestety pierzyna, która przypominała mi pierzynę mojej babci i dawała nadzieję, że się pod nią zagrzeję, była również w niestandardowych rozmiarach. Zwinięta w kłębek czułam, jak wieje mi po plecach. Stopy również nie mogły się rozgrzać. Przypomniałam sobie, że Richard mówił coś o kocu. Wstałam, rozejrzałam się. Jest! Złapałam koc. Rozwinęłam. Hm. Nie wiem, co to było, ale to nie był koc, tylko jakiś dziecięcy kocyk. Zastanawiałam się, którą część ciała nim przykryć. Zwinęłam się ponownie w kłębek i czując, jak gałki oczne zachodzą mi lodem od nieszczelnych okien, zarzuciłam koc na głowę i chyba zasnęłam. Od czasu do czasu budziłam się, gdy chcąc ochronić plecy przed zimnym powiewem, próbowałam spać na wznak. Wówczas moja głowa wbijała się w łóżko. Stopy wciskałam w jego drugi koniec. Niestety, łóżko nie było z gumy i za żadne skarby nie chciało się rozciągnąć, wydawało natomiast niepokojące dźwięki. Marzyłam o ciepłej herbacie. W końcu nie wytrzymałam. Zeszłam do kuchni. Zagotowałam wodę w kubku i zalałam to cytrynowe coś w nadziei, że będzie mi cieplej. Po drodze wpadłam do toalety. Kaloryfer był wyłączony. Na pośladkach poczułam lodowaty brzeg sedesu. Trzęsąc się z zimna, wróciłam do sypialni. Chciałam, żeby ta noc się skończyła.

Reklamy