W Tbilisi nie widać wojny, ale ją czuć. W ludziach zalągł się już niepokój i strach. Najcięższe walki toczą się zaledwie sześćdziesiąt kilometrów od miasta.
Mężczyźni palą nerwowo papierosy. Patrzę na nich i myślę, że wszyscy na tym parkingu wyglądają tak, jak uchodźcy wojenni na całym świecie. Brudni, zmęczeni i zdesperowani. Wojenna machina znowu działa „idealnie”, pozbawiając ludzi tego, co najważniejsze – własnego miejsca do życia.
Na wojnie wszystko ma albo czas przeszły, albo przyszły. Była, był. Żył, żyła. Przyjdą, zabiją, zbombardują, zaraz zaczną…
Znowu czuję bezsilność. Chce mi się płakać. To ze złości. Wiem, że nic nie możemy zrobić. To jednak nie łagodzi moich uczuć. Mam ochotę rzucić się na pierwszego napotkanego rosyjskiego żołnierza. Mam ochotę walić pięściami w krążące po mieście beteery. Słabość przeradza się w gniew. Gniew w zwątpienie. Przede wszystkim w moją pracę. Czuję się Gruzinką. Czy gdybyśmy byli po stronie osetyjskiej, byłabym Osetyjką? Wojna jest niebezpiecznym narzędziem. Operacja na otwartym organizmie. Bez znieczulenia. Środki przeciwbólowe zawsze szybko się kończą.
Śniadania są tu królewskie. Każdego poranka zajadamy się wędzonym łososiem, kawiorem i świeżutkimi owocami. Popijamy to szampanem, który kelnerzy podstawiają nam pod nos w pełnych lodu kubełkach. To są wojenne absurdy. Kilkadziesiąt kilometrów od nas ludzie w przerażeniu opuszczają swoje
Potem przyjeżdżamy my. Najedzeni wysłannicy, wojenni turyści.
Czy pilot, który naciska guzik zwalniający bomby, wie, co się tu dzieje? Czy wie, że w kostnicy nie ma już miejsca i zwłoki układa się przed drzwiami, jedne na drugich? Czy na wysokości kilku kilometrów czuć zapach krwi?
Włączam w sobie blokadę. Nagrywam. Nie jestem teraz człowiekiem, ale reporterem, który ma do wykonania konkretną robotę. Uruchamiam w sobie tryb terminatora. W pół godziny nagrywam kilka rozmów. Tak zwanych przebitek, czyli zdjęć rannych, zabitych i całego tego zamieszania mamy aż nadto. Odnajduję Piotra.
Obóz dla uchodźców, który wybudowano w Kachetii, wygląda tak, jak wszystkie takie obozy na świecie. Naprędce sklecone drewniane domy albo namioty ustawione w rzędach, a pomiędzy nimi sznury z suszącymi się ubraniami. I ludzie. Kobiety z małymi dziećmi przy piersi albo te starsze, których oczy nie mają żadnego wyrazu. One już na nic nie czekają. A przynajmniej na nic dobrego. Mężczyźni zawsze na początku mają w sobie niewyobrażalne pokłady gniewu, czasami wręcz furii. Potem to jednak mija i stają się zrezygnowani albo cyniczni. Wojna jak choroba pustoszy ich głowy. Tak jest i tu. Warunki, które im zapewniono, to namiastka życia. Wiedzą, że nie mają do czego wracać, jednak wypytują nas o Gori, są ciekawi, jak wyglądają konkretne ulice czy domy. Opowiadają o tym, co przeszli, jak musieli uciekać z miejsc, które tak kochali. Każda z tych historii jest poruszająca, każdy z naszych rozmówców prosi nas o pomoc.
Świat jest mały, a wojna nigdy nie jest daleko.
Podchodzi do nas techniczny z wozu. Już czas. Staję niedaleko wyfiokowanej gwiazdy i zaczynają mnie podpinać. W głowie składam myśli. Cały czas wiemy tak mało na temat tego, co tu się dzieje. Już mówi się o największej tragedii po 11 września. Świat znowu przekonuje się, że terror to rodzaj współczesnej wojny i metoda na zwrócenie uwagi mediów. Sam akt terrorystyczny jest niczym. To dopiero my napędzamy tę machinę, stając przed kamerami i na wszystkie sposoby odmieniając nazwy organizacji, które zabijają w imię chorych idei. To medialny przekaz jest celem terrorystów. Koło się zamyka, bo przecież nie możemy o tym nie mówić. Jesteśmy w potrzasku, w pułapce.
W Tbilisi nie widać wojny, ale ją czuć. W ludziach zalągł się już niepokój i strach. Najcięższe walki toczą się zaledwie sześćdziesiąt kilometrów od miasta.
Książka: Ćpuny wojny. Tego nie zobaczysz w relacjach z frontu