Kogo nie boli temu wszystko powoli.
Słońce lunęło do pokoju szeroką strugą wraz z ostrym, aż bolesnym odblaskiem śniegu. Dzisiaj pachnie wiosną!
Tęsknota rozwijała szalone skrzydła nadziei, marzenie unosiło go na kwietnym rydwanie w niebiosa.
Wieczór szybko zapadał, wszystko ginęło w mętnym, sinawym mroku, tylko huragan miotał się coraz wścieklej, zrywał dachy, łamał drzewa i szalał z dzikim, przeszywającym wyciem i świstem. Mury się trzęsły i dygotały od nieustannych uderzeń wichury. Cały świat stał się podobny do wirującego kłębu kurzawy, z którego wypryskiwały strzępiaste bryzgi, bijące aż gdzieś ku sinemu niebu, wiszącemu nisko w posępnej grozie milczenia. Komunikacja z miastem była przerwana i stacja została prawie odcięta od świata, czerniała w zmierzchu, niby skała wśród rozszalałego morza białych, spienionych fal zamieci.
Po chwilowej ciszy zerwał się wicher jeszcze gwałtowniejszy, uderzył w śnieg i na nowo zakotłował, że jakby tysiące białych spienionych gejzerów trysnęło naraz w powietrze, przysłaniając cały świat.
A jeśli nawet chwalił się nieraz rozległymi stosunkami i opowiadał nadzwyczajne przygody z własnych podróży, to robił to jakby tylko w obronie przed nędzą rzeczywistości, przed szarym monotonnym życiem i przed wiecznie nienasyconą tęsknotą do tego, co opowiadał. Był najgłębiej i najszczerzej przekonany, że wszystko to kiedyś przeżyje.
Nie jestem bohaterem ze starego romansu, co to wszelką pomoc dumnie wyrzucał za okno i szlachetnie zdychał z głodu. Wsparcia, zapomogi i wstydy, to tylko słowa, zaś faktem jest mój przekaz, mój wyjazd i cała moja przyszłość! Reszta to zjełczałe subtelności starych ciotek! Pieniądz nie jest moim bogiem, jest wart tylko tyle, ile za niego dostanę, nic więcej! Adju wszystko, co nie jest pracą na przyszłość! Ja łaknę i potrzebuję szerszych horyzontów.
Czego się chce, spełnić się musi! A chciałem strasznie, chciałem nadludzko, chciałem wszystkiemi mocami, musiałem tak chcieć i musiało mi się spełnić, gdyż inaczej byłbym sobie strzelił w łeb!
Wiatr już rymnął do środka i, zgarnąwszy papiery ze stołów, rozwiewał je po całym pokoju, niby białe, suche liście. (...) Wicher bił nieustannie w okna, zasypując je śniegiem,
Stacja już zupełnie opustoszała, na peronie hulał wiatr, i przewalały się coraz większe tumany śniegu.
Dzień był wiejny i bardzo przykry, suchy i gęsty śnieg padał nieustannie, a chwilami, gdy zawiała burzliwa wichura, robił się taki mąt i kotłowanina, że wszystko ginęło jakby w białym, spienionym wrzątku, i tylko trzaskały niedomknięte drzwi, jęczały druty telegraficzne i, niedojrzana w skłębionych tumanach, rezerwa przelatywała z przeszywającym świstem!
Kogo nie boli temu wszystko powoli.