Zamykam książkę „Cisza po życiu” i po raz kolejny przebiegam wzrokiem listę stu osiemdziesięciu trzech nazwisk wypisanych na białym tle – w kształcie przypominającym sylwetkę samolotu. Biel skrzydeł wyraźnie odcina się od błękitu nieba. Barwy, którą zostały wypisane nazwiska stu osiemdziesięciu trzech ofiar katastrofy lotniczej sprzed dwudziestu lat. 9 maja 1987 roku, po trwających przez pół godziny próbach ocalenia, samolot Ił-62M „Tadeusz Kościuszko” rozbił się w Lesie Kabackim – na miejscu zginęli wszyscy pasażerowie i cała załoga. To ich nazwiska figurują teraz w książce-pomniku, a historię kilkudziesięciu osób Marek Sarjusz-Wolski zdecydował się przybliżyć w „Ciszy po życiu”. Książka została wznowiona po dwudziestu latach. Obok nazwisk tych, którzy zginęli, podany jest też ich wiek – śmierć w katastrofie poniosło i dwuletnie dziecko, i dziewięćdziesięciopięcioletnia staruszka.
Ludzie różnych narodowości i wyznań, z różnymi planami na przyszłość, marzeniami i troskami. Katastrofy nie przeżył nikt. A pięć kilometrów dalej czekały już na mający awaryjnie wylądować samolot wozy straży pożarnej. „One najpierw wjechały na pas, by przykryć pianą oczekiwaną maszynę, a potem, kiedy okazało się, że nie zdołała dolecieć, rozbiły ogrodzenie i na przełaj pognały w kierunku Lasu Kabackiego”. W przedmowie autor stara się wyjaśnić powody napisania książki, przypomnieć katastrofę z 1980 roku (tę, w której zginęła między innymi Anna Jantar) i trochę się usprawiedliwić – w końcu od zdarzenia, którego konsekwencje opisał, minęło dwadzieścia lat…
Do książki trafiło również obwieszczenie prokuratury wojewódzkiej – beznamiętny opis przyczyn katastrofy zakończony konwencjonalnymi wyrazami współczucia. Jest też powtórzona lista ofiar. I… zapis rozmów załogi z kontrolerami lotu. Prawie dwadzieścia stron trwających godzinę meldunków – z początku bardzo specjalistycznych, potem coraz bardziej dramatycznych. Z tych strzępków rozmów wynika jedno: choć piloci nie wiedzieli dokładnie, co jest przyczyną awarii, walczyli o życie pasażerów tak długo, jak długo się dało. O godzinie 11:12:13 z samolotu padło ostatnie wykrzyczane pożegnanie – „Cześć! Giniemy!” Centralną część książki stanowi reportaż – prawie pół setki opowieści o ludziach, którzy znajdowali się na pokładzie samolotu. Marek Sarjusz-Wolski po tragedii rozmawiał z bliskimi ofiar – a właściwie tylko ich wysłuchiwał, mimowolnie stając się dla nich terapeutą.
To, czego się dowiedział, przekuł na historię o zaginionych. Nekrologi? Wspomnienia? Nie, raczej pomnik. Autor prezentuje bohaterów swojego reportażu w jak najlepszym świetle. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że przedstawia wyidealizowane obrazy rzeczywistości, ale zaraz dodaje, kierując do czytelników słowa: „nie gniewajcie się. Opowiem o nich ustami ich najbliższych. Oni ich bardzo kochali”. To wszystko wyjaśnia. Na szczęście Sarjusz-Wolski nie miał zamiaru szukać sensacji. Na szczęście oddał głos rodzinom ofiar i pozwolił im nawet na wybielanie swoich najbliższych. A „Cisza po życiu” nie stała się przez to ani trochę mniej przejmująca. Nie będzie tu happy endu. Każdy rozdział to kolejna śmierć. Każda śmierć wyraża się rozpaczą bliskich i przyjaciół oraz żyjącymi ciągle wspomnieniami, roztrząsaniem myśli „co by było, gdyby” i uporczywie powracającym pytaniem „dlaczego?” – zagadkami, na które nie ma dobrej odpowiedzi. A każdy katastrofę przeżywa po swojemu: jedni powracają pamięcią do czasu przed lotem i doszukują się złych przepowiedni; nagle dostrzegają drobiazgi, na które wcześniej nie zwracali uwagi – telefon pożegnalny przed lotem, zły sen, pęknięty wazon… wszystko, co kiedyś uszło ich uwadze, teraz – po tragedii – przypomina się i wyostrza. A może, gdyby dostrzec i zrozumieć te znaki, uniknęłoby się nieszczęścia? Inni powtarzają niczym mantrę informacje o złych przeczuciach – własnych bądź bliskich, którzy mieli lecieć. Wciąż nie dają się zagłuszyć wyrzuty sumienia: bo przecież gdyby nie ignorować podszeptów duszy, nic złego by się nie stało. Zaledwie znikoma cząstka podróżnych przedstawionych w „Ciszy po życiu” leciała z ufnością i nadzieją…
Niektórzy pasażerowie przegrali życie wykupując bilet na dziewiątego maja – w innym terminie, niż pierwotnie mieli zamiar. W tłumaczenia krewnych wkrada się motyw przeznaczenia. Ale żaden żal i lament nie przywrócą już ofiar katastrofy do życia. Więc bliscy opowiadają nie tylko o szczegółach związanych z przygotowaniami do lotu, ale również o codzienności tych ludzi: o ich sukcesach, planach, dokonaniach i marzeniach. Rozmówcy autora (a właściwie współtwórcy książki, bo w końcu literackie portrety ofiar powstały dzięki rozmowom, choć dialogów tu nie ma) mówią też o sobie. Bo przecież ich życie także teraz się zmieni. Wszyscy dokonują przewartościowania poglądów, poznają, że najważniejsze jest po prostu życie; wszelkie problemy i troski przestają być ważne.
Po katastrofie nie ma już mowy o dawnej radości. Marek Sarjusz-Wolski stawia na literacką prostotę opisu. Nie próbuje uwodzić czytelników formą, zaskakiwać czy smucić na siłę. Wiadomo, że każda kolejna odsłona skończy się zgonem bohatera. A jednak często trudno powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Nie ma tu taniej sensacji ani żerowania na ludzkiej krzywdzie. Wszystkie opisy stanowią hołd złożony zmarłym. Ta książka porusza i nikogo nie pozostawia obojętnym wobec tragedii.