Żydek
Takie listy pisze się tylko raz w życiu. I tylko dla siebie. No, może nie do końca. Zamknę go w metalowej kasetce i zamuruję w tej samej kuchni kaflowej, w której znalazłem list Mosze. I w tym samym pojemniku. Wygląda zrozumiałem przekaz bo Mosze, bo był on obok porządnie i długowiecznie. Kiedyś, prawdopodobnie ktoś go znajdzie i przeczyta, ale niewiele zrozumie. Ja zrozumiałem, bo był ze mną Mosze. Po roku zażywania przeróżnych tabletek i sześciotygodniowym pobycie w szpitalu, mogę powiedzieć wszystko... ale tylko tej kartce.
To się wydarzyło naprawdę.
Gdybym opowiedział tę historię głośno, czekałby mnie znowu korowód lekarzy i leków. Po raz kolejny przechodziłbym przez wielogodzinne rozmowy z terapeutami, każącymi opowiadać z najdrobniejszymi szczegółami każdą chwilę tygodniowego życia z kieleckim żydkiem. I starannie maskowane, ironiczno–współczujące uśmieszki, przykrywające oszustwo zainteresowania tą historią. Znów czekały by leki powalające byka i robiące ze mnie rachityczną roślinę, ledwie asymilującą rzeczywistość.