Żydek
- Janek, wychodzę! – krzyknąłem w głąb domu.
Wszedł do przedpokoju. - Oszalałeś, tatko. Leje jak z cebra. Gdzie ty idziesz w taką pogodę i to w niedzielę?
No faktycznie, lało porządnie.
- Mam coś ważnego do załatwienia. Będę za dwie godziny. Zupę masz na kuchence... (Mosze jeszcze zdążył ugotować barszcz czerwony)
Nie lubię tego wzroku Jankesa. Czujny, podejrzliwy.
- Oki.
Przepełnioną „czwórką” dojechałem na cmentarz. Oczywiście żywego ducha w taką pogodę. Jak jest ciepło to chętnie urządzają tu imprezy okoliczni pijaczkowie. Ale nie dziś.
Odnalazłem głaz, odmierzyłem kroki i zacząłem kopać. Po godzinie dotarłem do kości. Łopata stukała głucho, kiedy dźgałem ostrzem saperki w wykopie. To tutaj.
Włożyłem czaszkę Mosze i wrzuciłem złoto. Może tam też, przyjacielu, potrzeba twardej waluty? Zasypałem.
Lało cały czas. Położyłem się na wznak koło kopczyka. Deszcz spływał mi grubymi kroplami po twarzy i włosach. Byłem całkiem przemoczony, ale nie miałem ochoty się stąd ruszać.
- Tatko! – ujrzałem nad sobą mokrą gębę Jankesa – co z tobą?
- Co ty tu robisz?
-Pojechałem za tobą. Dobrze, że był tłok w autobusie. Chodź – wziął mnie pod ramię. Wstałem niechętnie - babcia czeka już w samochodzie. Przed chwilą przyjechała. Dzwoniłem do niej...
Szliśmy po mokrej trawie. Lśniła w wychodzącym nieśmiało przez ciemne chmury, słońcu.
Zatrzymałem się.
- Dokąd jedziemy?
Ścisnął mnie za ramię.
- Do szpitala. Babcia już wszystko załatwiła...