Złota Klepsydra
Na zimno-posępnym listopadowym płótnie chylącego się ku końcowi dnia, malowała się mizerna mieścina, będąca zgęstnieniem sypiących się kamieniczek. Ściany owych, pazerne jak sucha gąbka, zawzięcie chłonęły jesienną wilgoć, która w paskudności swego charakteru nie znała litości; z nudów poczęła tworzyć na przesiąkniętych już murach pionowe kałuże, wokół których zbierały się grupki żab, a wegetujące w oknach baby żartowały, że można by sadzić ryż. „Ale jak w takim klimacie można utrzymać plantację bananów?” – dziwili się przyjezdni, spoglądając w żółty horyzont biznesu samozwańczego króla Wilgotnic – Jamesa Buraka.
Stary Henryk Plakaciarz próżno próbował nałożyć klej na mokrą ścianę. W końcu złożył pędzel, poprawił beret i spojrzał na smutny kawałek papieru. Stare wargi od zawsze pieszczące tytoniową pałeczkę, ledwo się uchylając surowo wymamrotały: „Nigdy nie dasz się powiesić, co?”. Wzmagająca się ulewa jakby rozkazała mu wspomnieć głośno tego, który w proch się obrócił. Zaciągnął się mocno i cisnął niedopałka na ulicę. „Jan Bułka zmarł!” – krzyknął głośno wypuszczając dym, a słowa te dudniąc brukiem sennej ulicy, powróciły echem i światłem izb.
Wraz z wybiciem dziesiątej rano, do miasteczka wkroczył nieznajomy. Miał czarny płaszcz, spory cylinder i cienką walizkę. Błądził długo pustymi uliczkami, aż w końcu wszedł do jedynej knajpy w mieście, gdzie zapraszał przyrdzewiały szyld: „Francesco”. Zanim przybysz się obejrzał, po schodach prowadzących prosto za bar zbiegł postawny, ale starszy mężczyzna. – W czym mogę służyć? – spytał grzecznie.
– Prosiłbym gorzką kawę bez mleka; to po pierwsze – rzekł nieznajomy – a co do drugiego, to najpierw wypadałoby mi się przedstawić. – Wyciągnął rękę do barmana. – Moja godność: Maksymilian Piórko. Pracuję dla tygodnika „Złota Klepsydra”. Może pan słyszał, kiedy wybitna osoba zapada w wieczny sen, piszemy wspominkowy artykuł na jej temat; stąd moja wizyta w Wilgotnicach – skłonił się lekko.
Barman wiedział, że obecność tak dystyngowanego gościa w tak bezgranicznie robotniczym mieście, wiecznie przyduszanym smrodem zgniłych bananów, może mieć związek jedynie ze śmiercią tego, którego znali wszyscy. W barmańskich oczach zagościła radość, gdy dziennikarz nazwał go przewodnikiem swojej misji. – Bowiem barmani są jak bogowie; wiedzą wszystko i o wszystkich, więc mów pan co wiesz – rzekł Piórko, przygotowując z zatrważającą rutyną swoje narzędzia pracy.
– Jan Bułka… – zanurzył się we wspomnieniach barman. – Kiedy był chłopcem wychowywała go babka; jego matka zmarła przy porodzie, a ojciec zapił się na śmierć. Z pozoru niczym się nie różnił od wilgotnickich ludzi, młócących niekończące się rzędy bananowców na plantacji Jamesa Buraka. Miał jednak swoją pasję i talent. Gdy po pracy wszyscy odwiedzali Francesca, odprężali się pijąc, grając w karty; on zaszywał się w swoim leśnym domku no i też właściwie grał, tyle że na pianinie, potem na gitarze, a później to już chyba na wszystkim.
– I w końcu został światowej sławy multiinstrumentalistą – wtrącił Piórko.
– Tak został – przytaknął barman. – Jednak zanim to się stało, występował u mnie. – Wskazał scenę w rogu lokalu. – Ach panie, co to były za koncerty, całe miasto fruwało w euforycznym amoku, nawet wilgoć wyskoczyła z murów i poczęła tańczyć. Melodie nie do powtórzenia, klimat nie do opisania; ten jego czarny kapelusz z szerokim rondem, przytwierdzony na stałe do głowy; ten jego luźny klawisz, rodem z murzyńskiej speluny; takie rozjeżdżone struny słodkiej rozpaczy, przyciągające bananowe owady. To był proszę pana młody Jan Bułka; wspaniały człowiek. – Barman prawie płakał. – Jako przewodnik pana misji, bo tak chyba mnie pan nazwał, po następne informacje polecam udać się do Lidii Burak – żony prezesa Jamesa.