Mów mu Makbet
Biegnie. Zrzuca z siebie zbędność marynarki. Myśli jego o krok przed nim: „Spóźnię się na próbę”. Biegnie pod prąd. Coraz szybciej, zaraz zabraknie mu sceny. Przebiega na czerwonym, a w tej samej chwili jego życie mu przed oczami. Przebija kordon przechodniów. Ostatnia prosta staje przed nim otworem. Ktoś znienacka podkłada mu nogę. Notatki się rozsypują. Pod upadającym rozstępuje się asfalt jego metafizyczności. Spod poziomu rzeczywistości czyta dziwną notatkę i bez uwzględnienia bariery językowej wypełnia pustkę niezrozumiałym słownie komentarzem. Przez taflę granicy własnego ja dostrzega kobietę podającą mu jabłko ratunkowe. Usiłuje biec po pionowej osi czasu, ale wciąż się zapada. Wreszcie ocean nicości gęstnieje od łez. Wychodzi z siebie, by dosięgnąć pocałunku. Wybawiony siedzi na deskach i wykręca koszulę ze swej nieobecności nie posunąwszy się nawet o krok, podczas gdy kurtyna już dawno obcięła klaszczące dłonie.