Złota Klepsydra
– Tak, tak… dziękuję – odparł Piórko kończąc notatki i zamykając skoroszyt.
Nie udał się jednak do żony, ale do samego prezesa; grubego człowieka z wąsami, cieszącego się znajomością około stu najpotrzebniejszych do życia słów.
– Wspaniały Muzyk? Ha! Dobre sobie; ja panu powiem dokładnie co on robił… – mówił zaogniony James Burak – on zbierał banany; rozumie pan? Zbierał, zbierał, Zbierał! Nawet nie sprzedawał! – Prezes zaczął się telepać, a jego twarz przybrała kolor pasujący do nazwiska jakie nosił, jednak po kilku ciężkich oddechach szczęśliwie wrócił do siebie. – Do zbierania też się nie nadawał – podsumował.
– Dobrze, od dawna jednak wiadomo, że w czymś był dobry – zauważył Piórko – a ja mam takie pytanie: czy pan jako jego pracodawca, widział w nim coś, co odróżniałoby go od reszty pracowników, oczywiście poza omówioną niechęcią do pracy fizycznej.
Burak, jakby nie dotarło do niego ani jedno słowo, podnosząc rękę w niby przysiędze rzekł: – Panie, ja ci powiem teraz szczerze, chcieli go wieszać, chcieli go ścinać, z wszystkimi miał na pieńku. Jeszcze nigdy nikogo nie zwolniłem, a jego… musiałem! To był gagatek największy; obłudnik i złodziej, ot co! Pracownikom mieszało się w głowach od tej jego muzyki, sami zaczynali coś kombinować, brać zwolnienia i za dużo myśleli. Kto to widział?! W tym czasie straciłem naprawdę sporo pieniędzy; on trzydzieścioro dzieci ma w tym mieście; z czterdziestoma kobietami…
– Jak to z czterdziestoma?
– Jak to? – powtórzył prezes pytając samego siebie. – Nie wiem… ale ma! – zaśmiał się, po czym zamilkł na chwilę, a charakterystyczna krwista czerwień nagle opuściła jego lica; pobladł jak śmierć. – Poza wszystkim zgwałcił moją żonę – rzekł.
Piórko zaniechał dalszej rozmowy z prezesem i udał się do pani Lidii Burak.
Gwałt? – pytała z kokieteryjnym uśmiechem żona króla bananów. – Do dzisiaj mnie to bawi. Jeśli już, to ja go zgwałciłam – chichotała. – Niech pan jeszcze trochę pogada z moim mężem; on wie wszystko najlepiej! – To rzekłszy zaniosła się śmiechem obłąkanej lafiryndy, ukazując szaleństwo typowe dla żony człowieka zbyt bogatego. Napad był silny, czekanie nie miało sensu. Piórko wychodząc, usłyszał za plecami słowa Lidii: „Py-py-pytaj pan o Henryka pla-ka-cia-a-a-a-arza” – zarżała jak koń.
Dziennikarz wstąpił do Francesca na obiad, a już za chwilę, kierowany bezbłędnymi wskazówkami barmana-przewodnika, pukał do drzwi Henryka Plakaciarza.
– Hmm Bułka… To był ciekawy gość – mówił plakaciarz wypuszczając kłęby dymu –od początku był artystą. Znał doskonale każdy korytarz w labiryncie dźwięków, ale w życiu nie potrafił się odnaleźć. Spotykaliśmy się często, razem muzykując; całkiem nieźle gram na gitarze. Myślałem, że mam w nim przyjaciela, ale się myliłem. Potrafił unikać ludzi będąc w centrum zainteresowania. Nie dało się z nim rozmawiać, za to bez przerwy błaznował; oczywiście w chwilach, gdy nie miał w ręku instrumentu; bo tak… miłość to on miał – muzykę i basta. Najlepsze jest to, że nigdy by stąd nie wyjechał, nikt by o nim nie usłyszał, gdyby nie kobiety… Bo widzi pan, on je hipnotyzował tą swoją osobliwą aurą. Robiły wszystko czego zapragnął, przybiegały na każde jego zawołanie. Były to panie najczęściej zamężne, znudzone, takie lubił. Opowiadał im bajki o miłości, wymyślał najróżniejsze bzdury, a potem odchodził. Hop, hop! – Plakaciarz podskoczył na fotelu. – Z kwiatka na kwiatek jak trzmiel proszę pana... Słowem krzywdził je, mężów i całe rodziny. Rzecz śmieszna; nigdy nie było tu przedszkola, matki radziły sobie same, aż tu nagle, niespodziewanie wszystkim ładniejszym damom porosły brzuchy i naraz w Wilgotnicach zawitała fala przepięknych dzieciaczków, nad którymi nie sposób było zapanować. Sam Burak ufundował przedszkole, bo jemu też urodził się synek; w założeniu miał być to dziedzic, ale nic już nie odziedziczy, bo posiada znamię charakterystyczne dla chłopców i dziewczynek wówczas powitych: malutki księżyc w fazie banana nad lewym okiem – nie mające oczywiście z rodem bananowych Buraków nic wspólnego – drwił Plakaciarz. – Ktoś w końcu spostrzegł, że Bułka też posiada takiego banana, a ktoś inny zrozumiał, że przecież urodził się już dawno! – plakaciarz roześmiał się i odpalił kolejnego papierosa. – Koniec końców był taki, że Wilgotniccy rogacze z królem bananów na czele zatargali go pewnej nocy do lasu i włożyli pętlę na szyję. Już go podciągali, gdy z chaszczy wyskoczył jego anioł stróż z kijem! Po ciemku okładałem drani, co to żon rozpustność, linczem koronowali. Tak… byłem swego czasu zawadiaką, ale w szujostwie Bułki nie przebije; nawet mi nie podziękował; uciekł bez słowa. Zobaczyłem go potem w gazecie – dżentelmen pierwsza klasa… Niech spoczywa w spokoju. – Starzec machną ręką z pogardą.