Zagadka smrodliwego deszczu (bizarro)
- Kochanie, otwórz! To ja! Eustachy! Już nic wam nie grozi! – wrzasnął, szarpiąc opętańczo klamkę.
Musiał wykrzyczeć te słowa jeszcze kilka razy, nim drzwi uchyliły się nieznacznie i w wąskiej szparze pokazała się blada z przerażenia, ale przyozdobiona uśmiechem twarz jego żony. Radości z powrotu Eustachego, powitaniom i uściskom nie było końca. Kiedy już dostatecznie nacieszono się nim, jeszcze solidniej wzmocnił chałupę od wewnątrz, po czym zwalił się na łóżko i natychmiast zasnął.
Z samego rana, nawet nie zawracając sobie głowy posiłkiem, zabrał się za wcielanie w życie rad usłyszanych od proroka. W duszy chwalił Boga za to, że został obdarzony przezornością, dzięki której w kuźni nigdy nie brakowało opału – Eustachy wolał mieć nadmiar komponentów potrzebnych do pracy, niż denerwować się, gdy w połowie roboty czegoś zabrakło.
Wokół chaty wciąż przemykali wychudzeni, zaślepieni głodem wieśniacy. Przypominali stado sępów, krążących nad rannym zwierzęciem, czekających tylko, aż obiekt ich zainteresowania wyda ostatnie tchnienie. Mieli tylko jeden problem – kowal nie był ranny, a każdy jego drugi cios był już profanacją zwłok. Jedynie to trzymało tych drapieżców w ludzkiej skórze na dystans. Żarli się więc tylko między sobą, a wgłębi dusz liczyli, że mężczyzna padnie w końcu, wyczerpany pracą. Gdyby na miejscu Eustachego los postawił kobietę lub dziecko, zaatakowaliby bez wahania.
Kowal harował bez odpoczynku przez dwie doby, a schemat otrzymany od Wielkiego Ciapatego wrył mu się w mózg tak głęboko, że odtworzył go w najdrobniejszych nawet szczegółach. Gdy skończył, zawołał żonę oraz dzieci, by na własne oczy zobaczyli ogromną, kunsztownie wykończoną armatę. Jej lufa była tak szeroka, że bez problemu mógłby się tam zmieścić dorodny koń.
- Dzięki niej – powiedział z dumą – odbędę podróż do nieba i poznam tajemnicze siły stojące za tym cholernym kataklizmem.
Żona przytuliła się do niego, a dzieci spojrzały nań jak na bohatera z bajek, które matka nie raz czytała im na dobranoc. W ich oczach ojciec był szlachetnym rycerzem w srebrnej zbroi, dosiadającym karego rumaka, gotowym stawić czoła największym nawet niebezpieczeństwom, by tylko ocalić najbliższych, a także cały świat od niechybnej zguby.
Eustachy nabił działo prochem, po czym poinstruował małżonkę, jak ma je odpalić. Potem wgramolił się do lufy, a zanim całkowicie zniknął w jej wnętrzu, pomachał wszystkim na pożegnanie. Kobieta przyłożyła do lontu płonący patyk, a następnie zabrała dzieci i razem z nimi uciekła do chałupy.
Potężny huk wstrząsnął okolicą. Z armaty buchnął snop ognia kilkumetrowej długości, a ziemia zadrżała. Grasującym w pobliżu, zataczającym się z głodu chłopkom popękały bębenki w uszach, a wstrząs zwalił ich z nóg. Eksplozja jeszcze wewnątrz lufy rozerwała kowala na strzępy. Wyrzucony w powietrze spopielony korpus szybował długo, znacząc trasę swego przelotu deszczem krwi i wnętrzności. W końcu ta postrzępiona, mięsista pulpa spadła w bajoro ekskrementów, wprost pod nosy gaszących pragnienie kóz. Zwierzęta natychmiast zabrały się do konsumpcji. Radosnym meczeniem oznajmiły światu, że nieznany dotąd smak pieczeni niezwykle przypadł im do gustu.
Gdyby w okolicy, w której wylądowało to, co zostało z kowala znalazł się ktoś obdarzony darem widzenia duchów, z pewnością ujrzałby opuszczającą spalone truchło duszę Eustachego. Mężczyzna, ściskając w dłoniach pozłacaną lirę, trzepocząc parą śnieżnobiałych skrzydeł, frunął ku niebu.