Z serii " Nie tylko dla mężczyzn ". Motylki w brzuchu, czyli mój rajdowy pierwszy raz.
przyjechało oglądać rajd.
Co do samych kibiców to miałam początkowo mieszane uczucia. Co poniektórzy wymalowani byli w barwy narodowe, a wielu zachowywało się bardzo głośno. Początkowo poczułam niepokój, ponieważ nasunęły mi się skojarzenia z pseudokibicami ze stadionów piłkarskich. Jednak moje obawy szybko się rozwiały, gdy przekonałam się, że w dziwacznym wyglądzie i głośnym zachowaniu tych ludzi nie ma agresji. Wszyscy po prostu cieszyli się, że są na rajdzie i głośno to wyrażali. Bardzo mi się to spodobało.
Wkrótce znaleźliśmy odpowiednie miejsce przy trasie i pozostało nam jedynie czekać na rajdówki. Po niedługim czasie pojawiły się zerówki oraz czerwony helikopter Jacka Bartosia. Moje napięcie i ciekawość rosły z minuty na minutę. Nie tylko moje, ale także wszystkich kibiców przy trasie również. I wreszcie pojawił się Citroen C4 WRC prowadzony przez Sebastiana Loeba. Znajdowaliśmy się w zalesionej partii odcinka, a zakręt, który obserwowaliśmy, był przesłonięty drzewami, co sprawiło, że rajdówka pojawiła się nagle. Był to dla mnie osobliwy widok, gdyż najpierw zobaczyłam tylne koło i błotnik oraz część spoilera, a dopiero później przód auta. Ponieważ auto sunęło bokiem, przez sekundę było zwrócone przodem w naszą stronę. Później błyskawiczne odbicie i płynne wejście w kolejny zakręt. Pierwszy raz widziałam na żywo taki styl prowadzenia samochodu. Szybkie, płynnie i precyzyjne ruchy. Po prostu samochodowy balet. Do tego głośne wiwaty i okrzyki kibiców. To było niesamowite.
Pełna podziwu, z motylkami w brzuchu, oglądałam kolejne przejazdy rajdówek i wiedziałam, że te obrazy na długi czas zapadną mi w pamięć. Braciszek też był w siódmym niebie, mogąc oglądać zawodników ze światowej czołówki i nawet był zadowolony, gdy oberwał kamieniem (na szczęście niedużym) spod kół Xsary Pettera Solberga.
Na tym oesie spędziliśmy większość dnia oglądając oba przejazdy. Później ruszyliśmy w drogę powrotną i pojawił się pewien kłopot, ponieważ wszyscy kibice zrobili dokładnie to samo i jednocześnie wyjechali na drogę do Mikołajek. W życiu nie widziałam takiego gigantycznego korka. Nawet nowojorska ulica w godzinach szczytu nie powstydziłaby się takiego natłoku aut.
30-kilometrowa trasa pochłonęła 4 godziny jazdy. A ponieważ więcej staliśmy, niż jechaliśmy, braciszek w obawie o przegrzanie silnika postanowił włączyć ogrzewanie i odebrać mu trochę gorąca. Miałam ochotę go za to zlinczować, ponieważ w kabinie zrobiło się nie do wytrzymania. Wiedziałam już, jak czują się uczestnicy Dakaru jadący w upale po pustyni. Przestałam nawet dbać o makijaż i fryzurę, co w normalnych warunkach jest dla kobiety nie do pomyślenia. Wreszcie jednak doczołgaliśmy się do swojego miejsca noclegowego. Zmęczeni, ale zadowoleni i pełni pozytywnych wrażeń poszliśmy spać.
O 7 rano następnego dnia mieszkańcy naszego kempingu powoli opuszczali swoje namioty, by wybrać się na kolejne odcinki specjalne. My tym razem udaliśmy się na odcinek Danowo. Ponownie zajęliśmy stanowisko w leśnej części trasy. Wokół nas zgromadziło się sporo kibiców, z którymi szybko się zapoznaliśmy, i zrobiła się wesoła atmosfera, tak jak poprzedniego dnia.
Z tego oesu dobrze pamiętam pewną zabawną sytuację. Ponieważ tym razem auta przejeżdżały blisko nas, mój brat - uczulony na punkcie bezpieczeństwa - kazał mi stać przy solidnym drzewie. Tak na wszelki wypadek, gdyby coś się wydarzyło i trzeba byłoby szukać jakiejś osłony. Tak więc tuląc się do swojego drzewa, oglądałam przejazdy kolejnych załóg. Jednak w pewnym momencie zauważyłam na drodze wyrwany z ziemi kamień wielkości pięści czynnego zawodowo strongmana. Każdy kolejny przejazd rajdówki powodował, że kamień niebezpiecznie się " wiercił " i zaczęłam