Z serii " Nie tylko dla mężczyzn ". Motylki w brzuchu, czyli mój rajdowy pierwszy raz.
W moim opowiadaniu chciałabym udowodnić, że pewnymi dziedzinami sportu interesują się nie tylko mężczyźni, ale i również kobiety, między innymi i ja. W końcu podobno mamy równouprawnienie.
Mój rajdowy " pierwszy raz " to był wyjazd na 66. Rajd Polski w 2009 roku. Wtedy na mazurskich oesach pierwszy raz miałam styczność z tą dyscypliną sportu motorowego. I tam też zaraziłam się rajdową chorobą.
Na rajdzie znalazłam się za sprawą mojego brata, który już od dawna ma nieuleczalnego hopla na punkcie rajdów. Dlatego też, gdy ogłoszono, że Rajd Polski będzie rundą MŚ, braciszek postanowił wybrać się do Mikołajek, aby zobaczyć czołowych kierowców WRC. W tym czasie rajdy nie były jeszcze moją pasją, ale ponieważ nigdy wcześniej nie byłam na Mazurach, postanowiłam, że dołączę do braciszka.
Oczywiście nie obyło się bez uszczypliwych uwag, że dziewczyna nie wytrzyma ganiania po lasach i łąkach z oesu na oes, nocy spędzonych pod namiotem, zmęczenia i małej ilości snu. Jednak uparłam się przy swojej decyzji i koniec.
Nadszedł dzień wyjazdu. Mój braciszek ma w zwyczaju dokładnie planować takie wyjazdy i z góry ustala, na jakie odcinki się wybrać, gdzie nocować itp. Jednak tym razem siła wyższa najwyraźniej chciała nam urozmaicić podróż przez pół kraju. Na początek los zafundował nam awarię GPS-u, który przez całą trasę miewał humory i częściej wprowadzał nas w błąd, niż pomagał w jeździe. Do tego doszły oczywiście standardy polskich dróg, czyli korki i roboty na drogach. Te przygody i związane z nimi opóźnienia sprawiły, że kiedy dotarliśmy do Mikołajek, dzień prawie się kończył. Teraz pozostało znaleźć miejsce na nocleg i ku naszemu zaskoczeniu ta jedna rzecz owego dnia poszła nam zadziwiająco łatwo. Wkrótce szykowaliśmy się do noclegu na polu namiotowym przy jeziorze Inulec. Inna sprawa, że cena noclegu była niemożliwie, nieprzyzwoicie i niemoralnie wysoka. Ale cóż, zabawa w rajdowanie jest kosztowna w każdym aspekcie.
Dobrze pamiętam rozbijanie namiotu. Braciszek był pewny siebie, mówiąc, że w wojsku rozkładał namioty dziesiątki razy, więc ta czynność zajmie mu najwyżej 20 minut. Już 2 godziny później namiot był gotów i można się było do niego wprowadzić, a raczej wcisnąć. Namiot w założeniu producenta był 4-osobowy, ale w praktyce we dwójkę i z plecakami byliśmy w nim upchani jak pasażerowie autobusu miejskiego w czasach PRL-u. Najważniejsze jednak, że byliśmy u celu i rano mieliśmy wyruszyć na oesy.
Noc minęła spokojnie, zakłócona tylko raz przez... kota, którego przeraźliwe miauczenie sugerowało, że ktoś musiał go żywcem obdzierać ze skóry. Ponieważ kilka dni wcześniej oglądałam film " Blair With Project ", wolałam nie opuszczać namiotu w celu sprawdzenia przyczyn owych wrzasków, które wkrótce same umilkły...
O 6 rano następnego dnia wszyscy mieszkańcy pola namiotowego byli już na nogach i szykowali się do wyjazdu na odcinki. My również wkrótce wsiedliśmy w auto i wyruszyliśmy na OS Grabówka. W tym momencie powoli zaczęłam odczuwać klimat rajdowego kibicowania. W drodze na oes przejeżdżaliśmy przez Mikołajki w konwoju złożonym z dziesiątek innych samochodów pełnych kibiców.
Niektóre auta przyozdobione były flagami narodowymi, co bardzo mi się podobało i wzbudzało coraz większą ciekawość do mającej się zacząć imprezy.
Wreszcie w konwoju aut dotarliśmy na wyznaczony parking. Od oesu dzieliło nas niewielkie wzgórze. Po wejściu na nie zobaczyłam niezwykły dla mnie widok. Przede mną w środku mazurskiego odludzia była całkiem sporych rozmiarów wioska złożona z namiotów, straganów i punktów gastronomicznych. Do tego pełno samochodów i setki ludzi. Byłam zaskoczona, że tylu ludzi