Drzwi
Było ciemno i przeraźliwie cicho. Próbował otworzyć oczy. Zmobilizował wszystkie siły, całą swoją wolę. Daremnie. Od kilku godzin nikt do niego nie zaglądał. Nawet pielęgniarka. Strach wił się na skraju świadomości zapraszając do swojego królestwa. Gdzieś obok bezszelestnie przechodziła także panika. Jej powłóczyste szaty zdobił długi tren. Srebrzyste blaski migały na dnie wyobraźni doprowadzając go nieomal na skraj szaleństwa. Jednak John nie zamierzał się poddać. Zawsze był uparty. Ta cecha charakteru utrzymywała go przy życiu. Nawet teraz, w tej chwili ostatecznej rozpaczy i klęski. Przełknął głośno ślinę, zacisnął zęby, szarpnął rękami i nogami. Nic z tego. Klamry mocno trzymały uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Przykuty do szpitalnego łóżka bezskutecznie szarpał się w więzach niewoli. Miękka, idiotycznie miękka poduszka amortyzowała wybuchy gniewu. Niech będą przeklęci! – syknął w ciemności. Odpowiedź jednak nie nadeszła. Nie spodziewał jej się zresztą. Wszyscy go opuścili, absolutnie wszyscy. Niewdzięczne, zawistne, zapatrzone w siebie łajzy! – przeklinał w duchu. Ten wybuch niepohamowanej złości trochę mu ulżył. Jednak cóż znaczy chwila spokoju w objęciach nie kończącej się męki? Wreszcie, z trudem otworzył oczy. Jednak moment zwycięstwa przybliżał go do nieuchronnego. Ze strachem w oczach zerknął w prawo, potem w lewo. Odetchnął głęboko, z wdzięcznością. Nie było go. Być może tej nocy nie przyjdzie? Jednak, choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, nie potrafił dłużej się oszukiwać. Przybędzie. Z pewnością przyjdzie. Zawsze przychodził! Jeszcze raz szarpnął się w więzach. Nie przyniosło to jednak żadnych rezultatów. Pasy i klamry jak bezwzględni strażnicy trzymały jego ciało w niewygodnej pozycji. Czuł się tak, jakby wielki pająk owinął go w ciasny kokon. Porównanie nie było dalekie od rzeczywistości. Znajdował się w końcu w Szpitalu Psychiatrycznym im. św. Bonifacego, na przedmieściach Houston. Kaftan bezpieczeństwa krępował jego ruchy może nawet lepiej, niż jakakolwiek nić pajęcza. Roześmiał się histerycznym, pełnym rozpaczy śmiechem. Oto pokuta i kara zarazem. Kara wymierzana takim nieobliczalnym i nieprzewidywalnym wariatom jak on. Tylko, że John był niewinny. Skazali nie tego mężczyznę. Mieli tylko jednego podejrzanego. Jego. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Zwykły pech, za który przyjdzie mu płacić do końca życia. Los bywał jednak okrutny. Krew na jego rękach, umierająca dziewczyna, nóż kilka metrów dalej. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Winny. Pamiętał tamten dzień bardzo wyraźnie. Znalazł tamtą dziewczynę w zaułku. Usłyszał jakiś hałas i stłumiony jęk. Wiedziony niepohamowaną ciekawością podszedł. Spojrzał w jej gasnące, zielone oczy zanurzone w studni przerażenia. Udało mu się dostrzec także zarys jakiejś wysokiej postaci, uciekającej z miejsca mordu. Zamierzał pobiec za nią, gdy niespodziewanie ktoś skrępował mu ręce i brutalnie rzucił na ziemię, przyciskając głowę do asfaltu. Jeszcze teraz czuł tę woń śmierci i przerażenia. Wspomnienia brutalnie przerwała rzeczywistość. Włosy stanęły mu dęba, zaś przez skórę przebiegł skurcz absolutnej pewności. Zbliżał się. Z lewej strony, zastanawiające że zawsze była to lewa strona, pojawiła się delikatna poświata. Niebieskie strumienie światła tak delikatne, że przywodziły na myśl prawie zapomniane kołysanki z dzieciństwa i tak zaborcze, iż przypominały dziecięce strachy ukrywające się pod łóżkiem, czy tuż za oknem. Blaski przesuwały się powoli, acz nieustannie w prawo, ku drzwiom. Objęły swym zasięgiem mocne, dębowe deski i wtedy, jak zawsze, drzwi przestały być drzwiami. Stały się czymś więcej, czymś innym. Powoli, och jakże okrutnie powoli, otwierały się na oścież, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie. Stawały się bramą, przejściem dla obcej rzeczywistości. Gdzie lęki przybierały cielesne kształty, m