Wódz i szaman
– Hołk.
Puszczam oczko uśmiechniętej Emmie i idę sobie. Czuję na sobie jej wzrok jeszcze długo, albo tylko mi się wydaje. Niesamowita dziewczyna. I bardzo ładna.
Ty, co ty?
Nie wiem, co się ze mną dzieję, przecież mam dość kobiet, chcę być sam do końca życia. A tu po jednej rozmowie rozmarzyłem się, jak jakiś szczyl.
Staram się nie myśleć o dziewczynie. Idę zwiedzić wieś. Mijam dom z czerwonej cegły, siedzi przed nim na małym taborecie dziadek z niesamowicie pomarszczoną twarzą.
– Dzień dobry – kłaniam się.
Dziadek nie odpowiada, za to zdejmuję czapkę, macha nią raz, jakby kogoś przywoływał, i wkłada na głowę. Wygląda, jakby już jakiś czas temu przekroczył setkę.
Idę dalej główną ulicą, od niej jest tylko kilka krótkich odnóg, przy których stoją góra dwa domy, a potem są już tylko pola. Wydaje mi się, że główna ulica nie ma nawet kilometra długości. Nie wiem, ile stoi tu domów, ale jest ich maksymalnie kilkadziesiąt, są zadbane, większość bardzo stara, ale nie wyglądają na rudery. Ciekaw jestem, jaką każdy z nich skrywa historię. Przecież sto lat temu mieszkali tu zupełnie inni ludzie. Oprócz tego pomarszczonego dziadka oczywiście.
Dochodzę do sklepu. Wygląda normalnie, jak na wiejskie standardy. Kupuję loda na patyku, bo jest gorąco. Ekspedientka po sześćdziesiątce jest bardzo miła, zagaduje mnie, wypytuje, ale nie nachalnie. Naprawdę fajna odmiana, zupełnie inny świat od tego, który znam.
Wychodzę ze sklepu i wpada na mnie jakiś brzdąc, najwyżej dwuletni. Jest boso, ma na sobie tylko koszulkę, siusiak podryguje śmiesznie z każdym kroczkiem. Chłopak patrzy do góry, wodzi wzrokiem za moim lodem.
– Nie zaczepiaj pana, Nikoś – mówi mama.
– Dzień dobry, mogę mu dać? – pytam.
– Nie chcemy pana ograbiać.
– To dla mnie przyjemność.
Odpakowuję loda. Mały tupie w miejscu i rozdziawia japkę z radości.
– Proszę – podaję.
– Co się mówi Nikoś?
– Ijjjj je – mówi.
– To było ‘dziękuję’ – tłumaczy mama.
– Świetnie zrozumiałem. Szymon Górski, bardzo mi miło.
– Marta Karbowska – podaje dłoń.
Całować, uścisnąć?
Ściskam.
– Miło zobaczyć młodą osobę, już myślałem, że tu mieszkają sami starsi ludzie – mówię.
– Jest trochę młodych, ale to starsi wiodą prym. Porządek musi być.
– Rozumiem.
– Przepraszam za pytanie, mieszka pan sam?
Co ona, szuka ojca dla dziecka?
– Sam.
– Musi czuć się pan samotnie, szczególnie teraz, kiedy adaptuje się pan do nowego otoczenia.
– Daję radę, lubię być sam.
Na bank szuka faceta.
– Może zgodzi się pan wpaść do nas na kolację? Będzie nam miło z mężem pana powitać.
A jednak nie szuka.
Oni tu naprawdę są inni.
– Z przyjemnością, ale wieczorem mam się stawić w domu wodza, znaczy sołtysa.
– Ach, rozumiem. W takim razie następnym razem. Porozmawiam z mężem i zaprosimy pana na pewno.
– Będzie mi bardzo miło, dziękuję.
Otwieram pani drzwi do sklepu. Też wchodzę, kupić drugiego loda.
Cieszę się do siebie jak dzieciak. Co za miejsce. Wiem, że rozmowa z kilkoma osobami wiosny nie czyni, ale i tak jest super. Mijam dom wodza, macham Emmie. Siedzi na bujanej ławce i czyta. Znowu czuję jej wzrok na sobie, jeszcze na piaskowej drodze, nawet kiedy mijam kilka lip.
Robię obiad i myślę o niej. Jest kilkanaście lat młodsza ode mnie i taka rozumna. Nie to, co moja była.