Stu (1)
Wymyśliła, że pójdziemy do Stu, bo on pocieszenia wymaga, bo z nim, ostatnio, coś nie tak, i jak dobrzy koledzy, przyjaciele, to wiadomo, powinniśmy, nie mamy wyboru, poza tym i tak, nic nie ma do roboty, więc ona nie rozumie, czemu ja tak bardzo marudzę i nie chcę, czy ja nie rozumiem, że Stu ma problemy i potrzebuje… Rozumiem, tylko mnie dziwi, że tak biega do niego. Rozumiem, że to kumpel, no fajny koleś nawet, ale proszę ja was, no proszę! codziennie się z nim widywać, to przesada lekka, chyba, no nie. Zwłaszcza, że to się już nudne robi, i niedługo, nasiąknę, przesiąknę do ostatniej komórki, tą atmosferą, w tym mieszkaniu, gdzie słowa Stu, niczym glizdy, wypadają na ziemię, i on nas próbuje tym karmić, oślizgłe robale wijące się… W każdym razie, nie palę już jak idę do Stu, łatwiej znieść, znaczy… To nie jest tak, że ja nie lubię go, tylko, Stu to Stu i w tym cały problem. I jeszcze go ta moja coś, trochę za bardzo, zainteresowaniem obdarza.
Od mieszkania najmowanego za jedną pensję – okazja, po prostu mojej mało płacą, no i ja też kokosów nie zbijam, nie ma co – do siedziby Stu jest około dwadzieścia minut drogi. Wolnym, bo przecież sam nie idę, krokiem, takim kobiecym kroczkiem na szpileczkach, że się drepcze w miejscu, co chwila przystaje, by nie dostawać, by marudzeń nie słuchać. Spokój rzecz święta, no nie, a kobieta to potrafi, więc lepiej tak wolniej, chociaż to też irytuje. Z reguły milczymy, albo ona o Stu, znowu to samo, gada, że może dzisiaj lepiej będzie, że może się już odmieniło u niego, i tak dalej, wokół tego, chociaż bez przekonania, a może nawet z lękiem, bo co wtedy popołudniami robić, po obiedzie, jak nie do Stu zapierdalać, no sam nie wiem.
Gdy tak idziemy, dwa ślimaki, pomiędzy kamienicami, co zapomniały już nawet lepsze czasy, popękane, chylące się nad chodnikiem, obserwują nas uliczni ludzie, podobni to swoich domów, tak jakby zostali przez nie urodzeni, jakby wydaleni przez wilgotne cały rok bramę, jak te koty bezpańskie i psy, wylegujące się na popękanym chodniku, bez celu i czasu, jakby nie z tego świata, jakby z jakiejś pocztówki, starego zdjęcia czy psychologicznego, nudnego filmu. Raz nawet mojej to powiedziałem, że to taka wędrówka jakby w muzeum czy może lunaparku, na co ona przytaknęła, tak od niechcenia, zapaliła papierosa, i tyle tematu było. Nie wracałem, bo jeszcze by mnie za takiego niepewnego kolesia wzięła, czy coś, zresztą, po kiego, nie ma sensu, ona też nie mówi, co w jej łbie się kotłuje, gdy idzie, chyba, chyba że rzeczywiście, o tym Stu, gnojku jednym, cały czas, na okrągło, namyśla się.
Stu oczywiście nie miał na imię Stu tylko Stuard, tak go ochrzcili rodzice w ramach zbiorowej fascynacji Ameryką, bo się im tak kojarzyło imię, niby światowe, i tak dalej, w tym tonie. Stu dalej mieszkał z rodzicami, których amerykański styl życia nie uczynił bogaczami, tylko zepchnął w nędzę. Nie taką straszną, jak w Afryce, na ten przykład, ale też nie fajną, bo to taka, że żyjesz, ale z trudem, minimalnie, to przypomina trochę, tak jakby, człowiek powoli zsuwał się w otchłań jakąś, milimetr po milimetrze, z każdą sekundą niżej, z każdą sekundą nędzniej. I człowiek boi się odezwać, boi się ruszyć, sparaliżowany osuwa się. A Stu stoi i patrzy, i pewnie się zastanawia, czy też, on, się osuwa, czy tylko tkwi w miejscu, co też paraliżuje. Tak sobie myślę niekiedy, kiedy o nim myślę, a teraz moja niemal nieustannie myśli moje ku niemu, tak jakby to przyjemne było, tak jakby człowiek nie miał własnych, równie przyjebanych, problemów, no nie, jakby, nieważne.
Otwiera, z reguły, prawie zawsze, ojciec Stu, nawet nie zwracając uwagi, po prostu drzwi się otworzyły, czasami się zastanawiam dlaczego dzwonimy, skoro moglibyśmy równie dobrze wejść, od tak, i na to samo, wydaje się, by wyszło. Tylko to puste spojrzenie, przechodzące przez nas, nieobecne. W tle gra telewizor, standard. Standard, że gra, i standard gra, spolszczoną wersję amerykańskich seriali, konkursów, i wszystkiego tego, co zapycha czas antenowy w przerwach między reklamami, które też międzynarodowe, światowe, i tak kurewsko wesołe w tym smutnym domu, że mam ochotę wpaść i rozjebać ten telewizor. Reklamowe obietnice brzmią jak kpina, poniżają w typowo kumpelowsko-amarykański sposób, tak po koleżeńsku, przypominają jakim nieudacznikiem jesteś, i te kolory, i ta radość, i to wszystko, tak kontrastuje z tym, co jest, pogłębiając to, co jest tutaj: wyliniała sofa, zapadnięte fotele, zszarzała tapeta, wytarty dywan, wszystko stare i niemodne, wszystko wykpione, wszystko poniżające.