Wieczerza o północy cz-2
- Prze… Prze… Przepraszam – wyjąkała wreszcie. Mężczyzna stał nieporuszony, a jego kamienny wzrok słał surowe spojrzenia. Jednym słowem dawał odczuć, by odeszła. Walentyna poczuła się jak intruz, który pragnie się wślizgnąć na nieproszoną kolację. Ale nie wiedziała, jaki rozwinąć temat rozmowy, żeby zainteresować nim mężczyznę, od którego była całkowicie zależna. Nabrała w płuca powietrza i jeszcze raz przyjrzała się jego oczom, odniosła wrażenie, jakby się lekko do niej uśmiechnął. - Popsuł mi się samochód, chciałam się ukryć w mgle, która strzeże tej posiadłości. Nie wiem, dlaczego samochód stoczył się z góry. Teraz się zastanawiam, jak wrócić do domu i nawet nie wiem, gdzie jestem – powiedziała prawie płacząc.
Mężczyzna nie odzywając się, zrobił zapraszający gest dłonią, by weszła do środka. Walentyna skinęła głową, śmiało przekroczyła próg i rozejrzała się bardzo dyskretnie. W dość dużym hollu stały dwie ławki z marmuru, popiersie jakiegoś zasłużonego weterana w jasnej peruce i błyszczącymi orderami na piersi. Przy szerokich schodach postawione były dwa olbrzymie wazony, w których były poupychane niezliczone ilości herbacianych róż. Zaciągnęła się zapachem, który roznosił się naokoło. Jeszcze nigdy w swoim życiu nie spotkała tak bardzo pachnących kwiatów, a tym bardziej róż. Mężczyzna popchnął ciężkie wrota i zamaszyście odwrócił się do Walentyny. Ale kiedy ujrzał jej wzrok, na którym malował się zachwyt – uśmiechnął się do niej i lekko skłonił głową.
- Jestem Zygfryd, pan tego zamku – przedstawił się chłodno.
- Ja jestem, Walentyna Walentynka – powiedziała nieśmiało. - Jak już nadmieniłam, znalazłam się tutaj zupełnie przypadkowo.