Wieczerza o północy cz-1
- Pozwól pani, że sprostuję, co przed chwilą powiedziałaś. Nie mogłaś raczej pogodzić, roli matki z paryskimi balami, do których przywykłaś?
Baronowa wydęła wargi.
- Czy nasza każda rozmowa, musi kończyć się kłótnią? – spytała.
- Nie, nie musi – odpowiedział krótko.
- Wobec tego, żegnaj paniczu. Uważaj na siebie i nie wracaj zbyt późno – rzekła błagalnym głosem.
- Zawsze uważam na siebie, pani. A dla własnego spokoju uwodzę tylko kobiety zamężne – powiedział kłaniając się nisko.
Baronowa odprowadziła go wzrokiem, a gdy zamknęły się za nim drzwi, znowu odwróciła się do okna. Świat otulony był białym puchem, który skrzył się od blasku księżyca, jakby ktoś przyprószył go srebrnym brokatem. Westchnęła ciężko. W tym zamku na pustkowiu, czuła się bardzo nieszczęśliwa. Potarła palcami skronie; migrena powoli ustępowała. Wzięła do ręki puchar czerwonego wina i zaczęła sączyć po kropelce. Wino było jeszcze bardziej cierpkie, więc je odstawiła na bok.
Odwróciła się od okna i przerażonym wzrokiem obiegła komnatę. Zrobiło się w niej jakoś szaro i ponuro. Spojrzała w górę, na niebie nie było już jasnego księżyca, zniknęły też migocące gwiazdy. Nagle cały świat utoną w ciemności, jakby zakryła go czarna kurtyna nocy, a zamek zaczął tonąć w mgle. Mgła stawała się coraz bardziej gęsta i biała jak mleko. Wdzierała się przez najmniejsze szczeliny, zalewając komnatę. Klarysa patrzyła przerażonym wzrokiem, na to niecodzienne zjawisko. A kiedy mgła dotknęła jej delikatnych stóp, wydała okrzyk zranionego zwierzęcia i opadła zemdlona na swoje atłasowe poduszki. I tak się sprawdziła, mroczna przepowiednia pewnego mędrca: Kiedy umrze ostatni potomek rodu. Zamek pochłonie piekło.
Zapachy wigilijnych potraw rozchodziły się całym mieszkaniu. Nie tylko po mieszkaniu, bo przez szczeliny nieszczelnych drzwi ulatniały się na klatkę schodową, mieszając z zapachami sąsiadów. Najbardziej intensywny zapach wydzielała kiszona kapusta, która była przyprawiona laurowym liściem, angielskim zielem i oczywiście suszonymi grzybkami. Pozostałe potrawy, oprócz kłębiącej się pary, która wydobywała się spod pokrywek, nie przyciągały zbyt kuszącym zapachem.
Walentyna zrobiła obrót na pięcie, rozejrzała się po zaparowanej kuchni, co jeszcze powinna zrobić. Najpierw przykryła szczelnie garnki, przejrzystymi pokrywkami. Potem ustawiła je rzędem, w jakiej kolejności będą podgrzewane. Policzyła na palcach potrawy: było ich dwanaście, tak jak w domu rodzinnym. Na samym końcu podeszła do zlewu, gdzie jeszcze godzinę temu moczyły się ryby. Każdy odfiletowany kawałek karpia, wkładała do roztrzepanych jajek potem starannie, przyprószała solą, pieprzem oraz przyprawą do ryb. Gotowy półmisek wstawiła na dwie godziny do lodówki, aby przeszły przyprawami. Wytarła ręce kuchenną ściereczką i głęboko się zamyśliła. Czyżby te święta Bożego Narodzenia 2009 roku, miałyby być ostatnimi rodzinnymi świętami? Wszystko wskazuję, że tak. Już od dobrych trzech miesięcy, jej małżeństwo z Filipem, stało się nie do zniesienia. Nie miała pojęcia, co przyniesie jej rok 2010 i jak potoczy się jej dalsze życie. Ale była pewna, że w tej chwili trzyma ich tylko dziecko. – To wszystko wina jego matki – szepnęła i otarła palcami załzawione oczy.