"Veronica" [tytuł roboczy] Epizod 2
- Ehhh… - westchnęłam – Zanim stąd wyszłam wszyscy latali jak wariaci, żeby przygotować dla ciebie przyjęcie pożegnalne. Ale jak widać na załączonym obrazku, nie wszystko się udało… Jak dorwę oberwę głowę razem z płucami, obiecuję – piekliłam się.
- Spokojnie – Marek objął mnie w pasie, ale to nic nie dało. Miałam ochotę rozszarpać moich znajomych na drobne kawałeczki i nakarmić nimi psa moich sąsiadów.
- Obiecałam ci, że dziś… - nie dokończyłam, bo moją uwagę przykuły światła, które stopniowo rozjaśniały pomieszczenie. Razem z nimi rozbrzmiała cicha muzyka i pojawili się wszyscy znajomi – Zabiję – wysyczałam.
- Przecież ty nas kochasz – przede mną zjawiła się Gośka.
- I to moje przekleństwo – przytuliłam ją – Kocham, was, wariaty moje…
Pięć dni później…
- Leć na to swoje zajęcia, leć – uśmiechnęłam się do obiektywu małej kamerki, która przez ostatnie kilka dni jest niemal w stałym użyciu – Pa.
Puściłam „buziaka” i nacisnęłam rozłącz. Marek doskonale bawił się w Londynie i choć zapewniał, że tęskni byłam niemal pewna, że gdy projektował te swoje domy nie miał czasu myśleć o mnie. I nie winiłam go za to – był szczęśliwy i to się liczyło.
Zamknęłam laptopa i przeciągnęłam się na łóżku. Nie miałam planów. Gośka i Jacek pojechali na weekend do dziadków, większość znajomych rozjechała się po świecie i tylko przede mną rysowała się świetlana wizja spędzenia wakacji w moim własnym końcu świata. Nie, żebym nie lubiła tego miasteczka, ale większość swojego życia spędziłam w Los Angeles. To tak, jakby jeździć Lamborghini, a potem przesiąść się do Poloneza. Też ma cztery kółka, ale to nie to samo.
- Veronica! – dobiegło mnie wołanie mamy – Veronica, chodź na dół!
- Już! – wydarłam się tak, że pewnie w piwnicy było mnie słychać i leniwie zwlekłam się z łóżka.
Zarzuciłam na siebie satynowy szlafrok i boso zeszłam na dół.
- Dzieeeń… Dobryyy…? - w naszym salonie siedział jakiś mężczyzna. Nigdy wcześniej go nie widziałam.
- Dzień dobry – odpowiedział z szerokim uśmiechem na twarzy. Przyjrzałam mu się uważnie. Miał gdzieś około pieść dziesięciu lat, ale wyglądał naprawdę świetnie. Wysoki, dość dobrze zbudowany. Jego najwyraźniej niegdyś kruczoczarne włosy pokrywała, mieniąca się w świetle słońca srebrem, siwizna. Zielone oczy patrzyły wprost na mnie śledząc każdy mój ruch.
Uśmiechnęłam się niepewnie.
- Veronico… - mama wyglądała tak, jakby zaraz miała mi powiedzieć coś bardzo, bardzo ważnego. Ostatni raz wyglądała tak, gdy… Gdy wróciłam ze szpitala, a ona oznajmiła mi, że ojciec odszedł!
- Tak…? – nie była pewna, czy chcę znać prawdę.
- To jest Nicolas – mężczyzna wstał i uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć „miło mi” – Poznałam go tuż przed naszym wyjazdem ze Stanów. Widzisz, kochamy się…
- I jeśli nie będziesz miała nic przeciwko temu – wtrącił się Nicolas – Chcielibyśmy się pobrać…
- CO…?! – przełknęłam głośno ślinę.