Miłość, football i dobre jedzenie;) Cz.I.
ROZDZIAŁ 1: ¡BIENVENIDO A MADRID!
- Mówi kapitan Bronisław Kowalski. Witam państwa ponownie, właśnie wylądowaliśmy na lotnisku Madryt-Barajas. Mamy godzinę dziesiątą piętnaście, temperatura na zewnątrz wynosi trzydzieści pięć stopni Celsjusza. W imieniu swoim i całej załogi dziękuję państwu za lot i życzę miłego pobytu w Hiszpanii.
Płynący z głośników głos pilota zagłuszyły oklaski większości pasażerów samolotu. Ja akurat nie klaskałam, zbyt zajęta siłowaniem się z uparcie zaklinowanym zapięciem pasa bezpieczeństwa. Gdy w końcu się uwolniłam, duża część osób już stała i powoli zaczęła wyjmować swoje bagaże ze schowków na górze.
- Gotowa? – usłyszałam podniecony głos Magdy, swojej najlepszej przyjaciółki.
Kiwnęłam głową i Magda podała mi torebkę, swoją szybko zarzuciła na ramię. Po chwili powoli szłyśmy już do wyjścia, żegnane przez uśmiechnięte stewardessy w niebiesko-białych mundurkach.
Weszłam na schodki i od razu uderzyło mnie parne powietrze, musiałam też zmrużyć oczy przez silne słońce. Stanęłam na płycie lotniska i poczułam, jak robi mi się piekielnie gorąco, mimo, że ubrana byłam w rybaczki i bluzkę na ramiączkach. A cienia na takim odsłoniętym terenie próżno było szukać.
Gdy już autobus podwiózł nas do wejścia na terminal i kiedy załatwiłyśmy odprawę oraz odebrałyśmy bagaż, Magda poleciała do toalety, więc, chcąc nie chcąc, usiadłam na metalowej ławce i pilnowałam naszych bagaży. W hallu było na szczęście przyjemnie chłodno, z radością przyglądałam się przez chwilę jego fikuśnemu, futurystycznemu, żółtemu sklepieniu i zabieganym osobom przelewającym się w tłumie. Moja mama zawsze twierdziła, że spokojne siedzenie i obserwowanie ludzi ją odpręża, i musiałam uznać, że miała rację.
Naprawdę cieszyłam się z faktu, ze jestem w Madrycie. Może w końcu w moim życiu zacznie się coś dziać, bo do tej pory było nudne, szare i ponure jak pochmurne, zimowe, polskie dni. Wszystko niby było tak, jak powinno być: skończyłam studia, miałam świetną rodzinę i przyjaciół, ale brakowało mi czegoś, co nadałoby sens tej mojej egzystencji, popychało do przodu.
Naprawdę miałam nadzieję, że wreszcie zaświeci mi w życiu hiszpańskie słońce, które przyniesie nadzieję. Chociaż… czy było po co się łudzić? Czy robienie sobie nadziei miało sens?
Z rozmyślań wyrwał mnie płacz małego chłopca, który trzy metry obok stłukł kolano. Nim jednak podbiegła do niego zdenerwowana matka, wróciłam do swoich spraw.
Wyjazd do Madrytu był nagłym impulsem. Magda, moja przyjaciółka jeszcze z gimnazjum, zadzwoniła tydzień temu i oznajmiła, że jej zwariowana ciotka z Hiszpanii jedzie na szaloną, miesięczną podróż po Afryce, i zostawia mieszkanie, którym ktoś musi się w tym czasie zająć. Padło na nią, więc zaproponowała mi wspólne wakacje w Madrycie. Nie widziałam powodu, by się nie zgodzić, właśnie obroniłam magistra z biologii, a żadnej konkretnej pracy, poza dorabianiem w księgarni, jak na razie nie znalazłam. Poza tym miałam odłożone trochę pieniędzy. Na szczęście nie musiałyśmy płacić rachunków, bo ciotka Magdy w zamian za opiekę nad mieszkaniem pozwoliła nam mieszkać ten miesiąc za darmo.
Magda szybko wróciła, oczywiście szeroko uśmiechnięta. W przeciwieństwie do mnie zawsze była pewną siebie optymistką, upartą i nie przejmującą się błahostkami. Od zawsze tego jej zazdrościłam, podobnie jak figury, długich, ciemnych włosów i naturalnie opalonej skóry.
Można powiedzieć, że byłam przeciwieństwem Magdy: od zawsze blada, z ciemnoblond włosami, które ani nie były proste, ani nie układały się w ładne loki, i z okularami. Jeśli chodzi o to ostatnie, to gdy byłam nastolatką bardzo ten fakt mi przeszkadzał, ale ostatnio na szczęście niektóre modele oprawek, jak na przykład „kujonki”, stały się modne, więc przestałam się przejmować. Chociaż nie na tyle, by nie mieć w zapasie szkieł kontaktowych, które głównie zakładałam na wieczorne wyjścia do miasta, pubu czy na imprezę.