"Veronica" [tytuł roboczy] Epizod 2
- Jasne – odpowiedziałam.
- Uśmiechnij się – wyszczerzyłam się prezentując szereg zębów w sztucznym uśmiechu – Ech… No może być. Idź po niego.
- No idę, idę…
Chwyciłam torebkę leżącą na blacie, przerzuciłam ją przez ramię i ruszyłam przed siebie. Marek mieszkał trzy ulice dalej, nie czekała mnie więc długa droga. Miałam czas, żeby się trochę ogarnąć. Nie chciałam i nie mogłam pozwolić mu, żeby widział, że źle mi z tym, że wyjeżdża… Za bardzo mu zależało na tym stażu.
Szybkim krokiem pokonałam całą drogę i po chwili byłam pod drzwiami mieszkania Marka. Oparłam się o ścianę i zadzwoniłam.
- Cześć – w drzwiach stanęła Majka, czternastoletnia siostra Marka – Wejdź.
- Cześć – przywitałam się przekraczając próg – Jest Marek?
- Jest u siebie w pokoju. Wiesz, gdzie iść – nie byłam pewna, czy mnie zapytała, czy to po prostu stwierdziła.
- Jasne – rzuciłam i skierowałam się do salonu. Trzeba było przez niego przejść, żeby dostać się do pokoju Marka. Zatrzymałam się przed drzwiami i zapukałam cicho.
- Proszę – usłyszałam i nacisnęłam klamkę.
- Witam – uśmiechnęłam się a jego widok. Odwdzięczył się tym samym, ale widziałam, że coś jest nie tak. Przeszłam przez cały pokój i usiadłam obok niego. Nic nie powiedzieliśmy. Marek po prostu przyciągnął mnie do siebie i przytulił.
- Będę za tobą tęsknić – odezwałam się w końcu.
- Nie będziesz…
- Przestań… Różnie miedzy nami było, ale…
- Nie jadę.
- CO?! – odskoczyłam od niego – Żartujesz sobie? To marzenie twojego życia!
- No to co? Zostanę tu z tobą.
Uśmiechnęłam się na samą myśl, jak wiele mógł dla mnie poświęcić. Imponowało mi to, owszem, ale nie mogłam na to pozwolić. Nie umiałabym z tym żyć patrząc, co dzień na niego, i widzieć tę straconą szansę.
- Nie możesz – westchnęłam – Nie pozwolę ci na to.
- O czym ty mówisz, przecież…
- Pamiętam, jak bardzo nakręcałeś się na ten staż. Jak bardzo zależało ci, żeby się tam dostać. Wybrali cię, bo jesteś najlepszy. Powinieneś tam pojechać. Nie, nie powinieneś. Musisz tam pojechać.
- Ale…
- Marek… - przytuliłam się do niego – Musisz.
- Ale… - spojrzałam na niego – No dobrze…
- Chodź – chwyciłam go za rękę i wstałam – Idziemy.
- Dokąd?
- Przekonasz się – uśmiechnęłam się szyderczo.
- Boję się ciebie – roześmiałam się na widok jego przerażonej miny, gdy niemal biegłam przez te trzy ulice ciągnąc go za sobą.
- Nie masz czego się bać – zatrzymałam się przed drzwiami klubu – Mam taką nadzieję…
Dodałam cicho, gdy przypomniałam sobie o pozostawionych sobie samym przyjaciołach. Kochałam ich, ufałam, ale… No cóż. Bądź co bądź to była banda wariatów.
- Nie pocieszyłaś mnie…
- Oj tam – zarzuciłam mu ręce na szyję i delikatnie musnęłam jego usta swoimi – Obiecaj mi, że dziś wieczorem nie będziesz się przejmował wyjazdem. Skoro jutro ma cię tu już nie być, to chcę dziś się doskonale bawić, jasne?
- Tak jest, szefowo – roześmiałam się. W końcu Marek był sobą. Z tym samym błyskiem w oku, który mnie tak zawsze kręcił. Tak, dokładnie – kręcił. Bo po dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, że między nami zawsze coś było. Droczyliśmy się, kłóciliśmy, ale wszystko szło w jednym, znanym nam już kierunku.
- Chodź – nacisnęłam klamkę i… - No ekstra…
- Co się stało?
Weszłam do środka. Było pusto, ciemno i kompletnie nie tak, jak być powinno. Żadnych kolorowych świateł, żadnych drinków z palemką, żadnej muzyki. Nawalili.